avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
  • DST 79.11km
  • Teren 21.00km
  • Czas 04:49
  • VAVG 16.42km/h
  • VMAX 65.20km/h
  • Podjazdy 1540m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 25 października 2014 | Komentarze 10


Kuba z kumplem Bartkiem umówili się na zjazdy w Górach Sowich. Pomyślałam - czemu nie. Będzie to co prawda bujanie się wokół szczytu w celu zaliczenia najatrakcyjniejszych zjazdów, ale właściwie ani trochę mi to nie przeszkadza. Spotykamy sie zatem na Przełęczy Sokolej. Dojazd na miejsce początkowo odbywa się w promieniach cudownie ciepłego Słońca, by przed Walimiem przejść w mgliste i pochmurne dotaczanie się na górę. Oj ciężko mi idzie tego dnia. Absolutnie tej jesieni nie złapałam drugiego oddechu. Jestem zmęczona sezonem i łaknę przerwy. Chęci do jazdy we mnie tak na 50% zostało, ale czuję, że jeśli podobne temperatury się utrzymają tej jesieni, a nawet zaczną jeszcze spadać to szybko i mój wątpliwy zapał się wyczerpie. Z Sokolej podjazd na szczyt szlakami rowerowymi, na górze chwila przerwy i podziwianie nowego mieszkańca szczytu.



Od pewnego momentu otacza nas przepiękny wszechobecny szron.




A na szczycie nowa rzeźba. Dostarczona dźwigiem w piątek 24.10.2014 roku, 800-kilogramowa drewniana Sowa. Pan Wieżowy rozbawił mnie pewnym stwierdzeniem. Okazuje się, że wykopany dół czekał na rzeźbę od przeszło tygodnia. Powiedział, że tylko czekali aż ktoś wpadnie w ten wykop. Pytam zdziwiona czy nikt tego nie zabezpieczył? Odpowiada, że owszem - było zabezpieczone, ale szybko ludzie pozabierali zabezpieczające kołki na ogniska. Brawo! :-D


Pierwszy zjazd ze szczytu to czerwony. Miał lecieć do Jugowskiej, ale okazuje się, że Bartek musi szybciej się zmyć więc zjeżdżamy do Koziego Siodła i stąd żółtym prujemy pod Schronisko Sowa. W schronisku czas na relaks i zabawy z tyci słodkimi kotkami schroniskowymi. Próbowałam skubanym cyknąć fotkę, ale wyjtkowo żwawe były i nie dały się ustrzelić. Tu rozstajemy się z Bartkiem i już ino z Kubą ciśniemy na szczyt czerwonym pieszym. Mimo zmęczenia wyjątkowo sprawnie poszedł mi ten podjazd.




Na szczycie nie zabawiamy za długo by się nie przechłodzić. Wsiadamy na rowery i jedziemy w stronę niebieskiego pieszego na Przełęcz Walimską. Pięknie jest na trasie, choć zjazd uskuteczniemy rzeką przemaczającą nas na wskroć lodowatą wodą. Grrr!!!


A na dole znów dane nam jest przez kilka chwil pocieszyć oczy i serca widokiem niebieskiego nieba. Nie na długo, bo za kilka metrów w pionie znów wjeżdżamy we mgłę. Jedziemy chwilę fioletowym, docieramy do miejsca rozgałęzienia dróg. Kuba pyta - gdzie prowadzi ta droga odbijająca w lewo, pnąca się mocno w górę. Mówię nie wiem, ale też mnie to od dawien dawne ciekawi, choć samej sprawdzać mi się jakoś nigdy nie chciało. Okazuje się, że co dwa rowery to nie jeden. Skręcamy w lewo, podjeżdżamy ostry kawałek, docieramy do lekkiego wypłaszczenia, które ostatecznie doprowadza nas do zielonego szlaku rowerowego strefy MTB Sudety. Git! Wiem zatem,
że tym szlakiem dojedziemy do Toompowej drogi. Miejscami lekko nie jest. Szlak bardzo fajny i niebanalny. Polecam!








W końcu docieramy na szczyt po raz trzeci, skąd w trymiga czerwonym pieszym zjeżdżamy na Przełęcz Sokolą. Kuba pakuje się do auta, ja wpuszczam w uszy koncertowe And All That Could Have Been NINa i pomykam w stronę Słońca, które doganiam dopiero 10 km przed domem.
Świetna wycieczka w moich ulubionych mistycznych, jesiennych klimatach. Uwielbiam złotą, polską, słoneczną jesień, ale taka pogoda jak ta wczorajsza - sowia - to miód na moją duszę.


  • DST 33.90km
  • Czas 01:32
  • VAVG 22.11km/h
  • VMAX 44.30km/h
  • Podjazdy 340m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 24 października 2014 | Komentarze 5


Ależ zimno, mokro, deszczowo i słotnie!!!
Miało być więcej, ale mówię stanowcze NIE takim warunkom pogodowym. Nie jest to dla mnie przyjemność więc katować się na siłę nie będę w imię żadnego dobra. Zasmarkana i przemoczona (prócz butów:-))) wróciłam do domu. Chyba tylko dobywające się ze słuchawek optymistyczne dźwięki Substance Joy Division oraz Master of Puppets Metalliki uchroniły mnie przed załamaniem nerwowym na trasie. Poza tym było super! ;-)

Dziś pierwsza jazda z nowymi sterami.


Nowymi chwytami.


I nowymi ochraniaczami na buty.


Wszystko sprawdziło się idealnie. Do domu wróciłam z zupełnie suchymi butami, choć pod koniec jazdy zaczęłam już czuć chłodek w stopach. Ale przy takiej pogodzie zdziwiłabym się raczej i zaniepokoiła gdybym go nie czuła...
Dobrze.
Byle jutrzejsze zapowiedzi pogodowe się ziściły, bo dobry humor w końcu pryśnie.




  • DST 55.30km
  • Teren 3.00km
  • Czas 02:43
  • VAVG 20.36km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Podjazdy 805m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 21 października 2014 | Komentarze 8


Niby pogoda miała od poniedziałku się popsuć. W poniedziałek było pięknie, a ja siedziałam w domu zastanawiając się czy położy mnie choroba do łóżka czy nie. Nie położyła. We wtorek pogoda miała się popsuć. Rano Słońce wschodzi tak pięknie, przecząc po raz kolejny doniesieniom o załamaniu pogody, że zaczynam wątplić czy to załamanie w ogóle kiedykolwiek przyjdzie.




Jeszcze przez czas jakiś zastanawiam się czy mnie walnie w końcu choroba do wyra czy nie walnie, ale zaczyna mnie nudzić to jej niezdecydowanie. Słońce zamiast przesłaniać się chmurami coraz bardziej czyni wręcz przeciwnie. Więc i ja postanawiam zaprzeczyć swoim wcześniejszym założeniom i jednak na rower wyjść.
Cel nadrzędny - asfaltowy podjazd z Walimia na Przełęcz Walimską ulicą imienia Janusza Kuliga. Pamiętam z zeszłego roku jak genialnie prezentowały się jesienne drzewa na tej trasie. Minął dokładnie rok więc powinno być bardzo podobnie.
Zaskakuje mnie szalenie różnica między zeszłoroczną prezencją drzew a tą dzisiejszą. Baaaardzo się opóźnia jesienny wybuch kolorów w tym roku. A może to w zeszłym przyszedł za wcześnie.... :-)


Podjeżdżając na przełęcz uskuteczniam intensywną naukę jazdy na tylnym kole. Idzie mi to coraz lepiej choć wciąż jeszcze WIELE nauki przed mną. Niestety nie starcza mi czasu by pojeździć choć po zboczach Wielkiej Sowy. Z Przełęczy skręcam zatem na niebieski pieszy do Glinna i szybciutko wracam do domu podziwiając po drodze śliczne widoki.






  • DST 14.23km
  • Teren 13.00km
  • Czas 01:38
  • VAVG 8.71km/h
  • VMAX 41.00km/h
  • Podjazdy 500m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 19 października 2014 | Komentarze 5


Po sobotnikm przemarznięciu na powrocie do Polanicy-Zdroju byłam zmuszona bardzo zmodyfikować swe niedzielne plany.
W zamierzeniu był kolejny wschód Słońca, ale nocna pobudka z bólem gardła dała mi jasno do zrozumienia, że tym razem nic z tego nie będzie.
Żałuję? ABSOLUTNIE!!!

Pierwszy weekend od ponad miesiąca kiedy mogę się porządnie wyspać. Zatem korzystam z tego i nie ruszam się z wygodnego wyrka aż do 8. Od rana czuję, że coś chce mnie złamać, ale postanawiam się nie poddać bez walki. Kuba zabiera mnie na szlaki, którymi jeździł z tubylcem 3 miesiące wcześniej. Szlaki obłędnie piękne i powalające na kolana.

Wpierw żółtym pieszym na Piekielną Górę, gdzie kosztujemy kapitalnych zjazdów łączących kolejne szutrowe stopnie trawersujące górę.




Z Piekielnej Góry dalej pięknym żółtym docieramy do Zamku Leśna, gdzie pakujemy się na punkt widokowy.


Zaczynamy się zastanawiać co dalej. Bo teren do eksploracji jest powierzchniowo mały, ale wydaje się być nieprzeciętnie urokliwy. Nie chcemy wracać tą samą trasą, tym bardziej nie chcemy wracać szutrem czy asfaltem. Rozglądamy się zatem na boki i wzrokiem wyłapujemy jakąś pnącą się ku górze ścieżynkę. Sprawdzamy? No jasne! Przez chwilę wydaje się, że nic z tego nie będzie. Ale nic bardziej błędnego. Wyjeżdżamy na szczycie skał, które zdobywają właśnie wspinaczkowicze.




Oznakowania szlaków to tu nie uświadczamy, ale ścieżynka jakaś jest więc, nie myśląc wiele, szyjemy i przemy przed siebie. I znów - nie dało się chyba podjąć lepszej decyzji, bo jedziemy jednymi z najpiękniejszych tras jakimi jechałam do tej pory w życiu. Aż mi się wierzyć nie chce, że mieszkańcy Polanicy mają to pod samym nosem, a my na trasie nie spotykamy absolutnie żadnego rowerzysty o_O
Nagle ścieżka się urywa ni stąd ni z owąd. Ja to czuję, po Kuby minie widzę, że i on to czuje - nie wracamy tylko pakujemy się w najprawdziwszy "freeride" :-P tniemy zbocze na ślepo, po przepięknej stromiźnie przyprawiającej serce o delikatną palpitację. Może trochę przesadzam, ale rzadko zdarza mi się tak zupełnie zjeżdżać z jakichkolwiek ścieżek, a okazuje się, że jara mnie to niesamowicie! Dalsza trasa to ciągłe szycie i kombinowanie. W większości wybieramy warianty przejezdne, choć czasem trzeba zejść z roweru. Frajda rośnie z minuty na minutę. Docieramy nagle do zielonego szlaku pieszego, który również obfituje w tonę nietrywialnych kawałków.
Gdzieś na trasie mamy kamieniołom.


Mamy krótki świetny techniczny zjazd, który - ku wielkiej uciesze - pokonuję bez zająknięcia.




Mamy punkt z widokiem na Polanicę.


14 kilometrów. Niby mało, ale w 100% intensywnie. Kładzie te wycieczka na łopatki niejedną wcześniejszą setkę. Cudo!!!


  • DST 80.43km
  • Teren 35.00km
  • Czas 05:34
  • VAVG 14.45km/h
  • VMAX 62.90km/h
  • Podjazdy 1840m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 18 października 2014 | Komentarze 17


I dwa kolejne szczyty Korony Gór Polski rowerem zdobyte :-)

Na weekend zaproszenie mieliśmy do Polanicy-Zdroju. Z największą przyjemnością z niego skorzystaliśmy, na sobotę planując sobie jakieś zacne trasy. Kuba, jak to Kuba, celuje w zjazdy więc obiera kierunek na Kouty nad Desnou, które nie wyglądają jakby mu się miały w najbliższym czasie znudzić. Ja postanawiam skorzystać z obranego przez niego kierunku i samochodem zostaję dowieziona do Zulovej. Tu rozłączamy się na czas jakiś. Z Zulovej wyruszam późno, bo dopiero w okolicach południa podążając w stronę Kowadła - najwyższego szczytu gór Złotych. Nie znam tych tras zupełnie, ale ogarnięcie się w przestrzeni idzie mi tego dnia nad wyraz dobrze.

Z Zulovej jadę ścieżkami rowerowymi, które idą równolegle z niebieskim szlakiem pieszym. Po drodze podziwiam Wodospady Srebrnego Potoku.




Dalsza trasa prowadzi mnie wpierw urokliwym, świetnie utrzymanym i niedostępnym dla aut leśnym asfaltem, który po kilku kilometrach przechodzi w szuter, by ostatecznie stać się porządnym pół-przejezdnym górskim szlakiem. Po drodze mijam Pod Chlumem, Pod Kovadlinou, Pramen Peklo (gdzie żegnam się ze szlakiem rowerowym i wkraczam na niebieski szlak pieszy, który prowadzi mnie do zielonego pieszego i dalej na sam szczy Kowadła) i Sedlo Peklo. Końcowe kilkaset metrów przed szczytem to huśtawka z rodzaju idę/jadę/idę/idę/próbuję-jechać-ale-mi-się-nie-udaje. Może gdyby te korzenie nie były mokre to więcej by weszło w siodle, ale to nic. Warto było, choć sam szczyt zupełnie nieatrakcyjny,








Na szczycie dumam przez chwil kilka nad tym co dalej. Wodzenie palcem po mapie w domu to jedno, a w trasie już często sam szlak weryfikuje nasze uprzednie zamierzenia. Widzę co się dzieje na zielonym pieszym i dochodzę do wniosku, że kontynuowanie drogi nim do samego Rudawca może się dla mnie okazać zgubne. Modyfikuję plany. Zjeżdżam zielonym do Bielic. Zjazd - perełka. Krótki ale bardzo treściwy. Mniami!




W Bielicach postanawiam wpakować się na czerwony szlak rowerowy, który okazuje się być szutrókką pnącą się przez kilka kilometrów powoli i nudnawo do góry.


Nagle docieram do asfaltu, patrzę, przecieram oczy. Ej! Przecież ja tu już byłamw  tym roku. Przypomina mi się jak zjeżdżaliśmy tędy z Bogdano i Zibim na Borównowej wycieczce lipcowej. Nie spodziewałam się, że byłam wtedy aż tak blisko Rudawca. Po 300 metrach asfaltu docieram do precinki, która po kolejnych kilkuset metrach wysadza mnie na zielonym pieszym. Stąd już rzut beretem na kolejny szczyt Korony Gór Polski - najwyższą górę Bislkich - Rudawiec. I tu końcówka to prowadzenie roweru. I to warto, bo zjazd tą samą trasą znów jest przepyszny :-)


Na zjeździe przemiły dla oka widok na Masyw Śnieżnika.


I teraz czeka mnie kolejna perła - kilka kilometrów przepięknego singla zielonym pieszym, wzdłuż granicy, do Przełęczy Płoszczyna, wśród krzewów jagodzinowych. Ależ to wyśmienity kawał terenu! Mieliśmy tędy jechać właśnie podczas lipcowej wycieczki, ale zrezygnowaliśmy z tego ze względu na deficyt czasu. Ale teraz już doskonale rozumiem Zbyszkowe rozpływanie się nad tym szlakiem :-)


Na Przeł. Płoszczyna nie mogę odmówić sobie Holby choć dociera do mnie, że przed zmrokiem najprawdopodobniej do Polanicy nie dojadę. To nic. Holba w promieniach Słońca smakuje wybornie.
Z Przełęczy niebieskim rowerowym, przez Przełęcz Staromorawską i Nową Kamienicę docieram Klecienka. Tu kończy się zabawa z terenem. Czeka mnie jeszcze ok. 6 kilometrów podjazdu asfaltowego na Przełęcz Puchaczówka.




Z Puchaczówki szybki zjazd przez Idzików do Bystrzycy Kłodzkiej, po opuszczeniu której raduję oczy ślicznym zachodem Słońca.


Na koniec czeka mnie jeszcze 15-20 kilometrów jazdy do Polanicy-Zdroju, wpierw w szarówce, później zupełnej ciemności. Jestem na to przygotowana, a jedzie się wyśmienicie.
Wieczorem niestety czuję, że zaczyna się do mnie dobierać choroba. Gardło boli, głowa boli. Liczę na to, że noc pomoże mi się z tego załamania wykaraskać bez ofiar.


  • DST 60.88km
  • Teren 8.00km
  • Czas 03:05
  • VAVG 19.74km/h
  • VMAX 53.50km/h
  • Podjazdy 1015m
  • Sprzęt KROSSowy

Poniedziałek, 13 października 2014 | Komentarze 4


Późno wyruszam z domu, bo dopiero chwilę przed 10:00. A od 14:00 czeka mnie praca. Planuję przycisnąć i - jeśli tylko się uda - dotrzeć do niebieskiego z Wielkiej Sowy. Na Przeł. Sokolej nie decyduję się tym razem na czerwony pieszy. Czerwonym rowerowym docieram do niebieskiego (omijając dziś sam szczyt) i realizuję cel wycieczki, czyli zjazd na Przełęcz Walimską, a z niej do Glinna i czym prędzej do domu. O 13:00 wchodzę uradowana do mieszkania :)


Kolory tych śmiesznych drzewek są tak intensywne, że aż nieprawdopodobne. Patrząc na nie ma się wrażenie, że kolory są mocno podkręcone. A u mnie w telefonowym aparacie jest wręcz przeciwnie.



  • DST 41.84km
  • Teren 23.00km
  • Czas 03:17
  • VAVG 12.74km/h
  • VMAX 41.70km/h
  • Podjazdy 1050m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 12 października 2014 | Komentarze 3


Niedziela zapowiadała się nieszczególnie piękna pogodowo. Zatem w sobotę wieczorem myśl o rezygnacji z niedzielnego rowerowania nie napawała mnie wielkim smutkiem, zwłaszcza, że zmęczenie po sobotniej trasie było niemałe.
Noc jednak zdziałała regeneracyjne cuda i w niedzielę przed 9:00 byłam gotowa by na letniaka (ino w koszulce na ramiączkach i krótkich spodenkach) wybyć na podbój Ślęży. Z Kubą umawiamy się na Przełęczy Tąpadła o 10:00.
Docieram na czas. Na dojeździe czuję zmęczenie w nogach, ale nie takie, które by mnie powstrzymało przed małymi harcami. Pakujemy się zatem na szczyt Ślęży - im wcześniej tym lepiej, bo z czasem wiadomo, że na szlaku będzie coraz więcej ludzi, którzy skutecznie utrudniać nam będą zjazdy. Na szczycie nie odpuszczmy sobie jednak chwili sielnakowania w Słońcu.





Dalej zjazd żółto-czerwonym w stronę Sobótki. Zjazd idzie mi tego dnia całkiem sprawnie. Szybko docieramy na szczyt Wieżycy, z której w otoczeniu mnóstwa zdumiałych piechurów udaje się w jednym kawałku zjechać na dół, do schroniska, gdzie witani uśmiechem Pani za ladą dostajemy pyszne zimne piwka. Rozsiadamy się na zewnątrz, pałaszujemy to i owo i po jakimś czasie kierujemy się na czarny pieszy, z którego pod koniec zjeżdżamy na Trakt Bolka do Polany z Dębem i stąd równoległą techniczną ścieżką do żółtego pieszego docieramy na Przełęcz Tąpadła.
Nie może być inaczej - następna w kolejności jest trawka na przełęczy. Mam wrażenie, że Słońce grzeje jeszcze mocniej niż godzinę wcześniej. Pogoda-marzenie!
Po leżakowaniu obieramy kierunek na Radunię.


I nareszcie SUKCES! Sukces, który przyniósł mi radość tak wielką, że nie pamiętam kiedy radowałam się jakimś rowerowym sukcesem tak bardzo. Chyba wtedy gdy po raz pierwszy udało mi się zjechać żółtym z Wieżycy, kiedy to uśmiech z twarzy zejść mi nie chciał. A jaki był powód wczorajszej radości? Pierwszy raz udało mi się w całości zjechać z Raduni nieoznakowaną drogą z polanki, tą z trzema skalnymi uskokami na początku. Uskokami, o których jeszcze wczoraj na leżakowaniu na przełęczy myślałam jako o niemożliwych dla mnie do zjechania.
Cudo!


  • DST 146.30km
  • Teren 27.00km
  • Czas 07:46
  • VAVG 18.84km/h
  • VMAX 50.60km/h
  • Podjazdy 2020m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 11 października 2014 | Komentarze 15


Nigdy bym nie przypuszczała jeszcze dwa miesiące temu, że tyle we mnie zapału do jazdy jeszcze zostało.
Okazuje się, że kolekcjonerstwo działa cuda :-)
Do tej pory jeszcze nie zaliczyłam tak wczesnej pobudki na rower. 00:00. Wyjazd z domu o 1:45. Kierunek - Borówkowa z jej wieżą widokową.
Temperatura nocna niesłychana, aż mi się chce zdjąć kamizelkę i jechać w samej koszulce. W okolicach Ząbkowic Śląskich chmury pokrywające dotąd całe niebo rozstępują się, temperatura spada na łeb na szyję, o kilka stopni w bardzo krótkim czasie. Niezależnie od tego i tak wciąż jest całkiem ciepło.




Postanowiłam nie pchać się do Lądka Zdroju, na drodze którego stoi Przełęcz Jaworowa i dziś pierwszy raz skosztować przejścia granicznego Złoty Stok - Bila Voda. Kop w dupę za to mi się należy tak potężny bym przez kilka dni nie była w stanie na niej usiąść. Nie wiem co mi przyszło do głowy by pchać się po ciemku w zupełnie nieznane rejony. Bez sensu, zupełnie bez sensu. Absurdalne pokusy czyhają za każdym rogiem. Po wjechaniu do Czech prawie od razu się gubię. Tym razem intuicja mnie zawodzi i ni stąd ni zowąd po paru kilometrach dostrzegam na poboczu auta z rejestracjami opolskimi. Szlag! Czyżby Paczków?! Trochę tak, a trochę jeszcze nie, ale kierunek na Paczków. Kręcę się, gubię co i rusz, objeżdżam Paczków w tę i nazad, nie mogąc znaleźć z niego wyjazdu. Po babsku jestem bliska łez, bo zaczyna do mnie docierać, że właśnie przez palce przeciekają mi ostatnie minuty naddatku czasowego. W końcu udaje mi się wyjechać na właściwą drogę. Kryzys pogłębia się i na dojeździe do Javornika jestem przekonana, że oleję Borówkową, bo nie zdążę, bom zmęczona i głodna. A przede wszystkim, bo w bidonie nie została już ani kropla płynu, a przede mną blisko 10 km podjazdu asfaltem, a dalej jeszcze ze 3 terenu na szczyt, bez picia. Nie znoszę nie mieć zapasu płynów i nie mam pojęcia jak mogłam dopuścić do tego, że nie zabrałam ze sobą żadnej dodatkowej butelki. No nic. Po zaciętej walce ze sobą, swoją słabością i zniechęceniem zagryzam zęby, zaciskam palce na kierownicy i skręcam do Javornika. Stąd podjazd przez Travną na Przełęcz Lądecką a z niej na szczyt. 5 minut przed czasem udaje mi się z łomoczącym w piersi sercem zawitać na Borówkowej. O godzinie 7:02. Z 95 km na liczniku zamiast przewidywanych 83 km. Cholerny Paczków! :-P

7:05


7:07


7:08


7:09




Wicher zawiewa a w plecaku czeka na mnie termos z grzanym piwkiem. Wiem, że będzie smakowało nieziemsko. I co? Smakuje jeszcze lepiej!!! Jak w zeszłym tygodniu na Szpiczaku tak i tym razem na szczycie jestem sama jak palec. Rozkoszuję się ciszą, spokojem, piwem :)




Nagle dostrzegam tę cudowną tabliczkę:


Cóż za radość zalewa moje serce. Ślinianki zaczynają pracować ze zwdojoną siłą, bo choć piwo pomogło to jednak jego gorąc, miodowa słodycz i aromat korzennych przypraw nie są idealną mieszanką dla złaknionych wody wędrowców. Pędzę po bidon i czym prędzej w dół. Aż do...




Ani kropli. No ba!
Wracam na wieżę sprawdzić czy spod mgieł porannych wyłoniły się w dole widoczki. I tu nie spotyka mnie żadna miła niespodzianka, choć jest całkiem uroczo.


Około godziny 8:00 zbieram się i realizuję zjazd do Javornika. Którędy? Tak nie do końca wiem, niby miał być czerwony pieszy, ale działo się tak dużo po drodze, tasowało się ze sobą z piętnaście różnych szlaków, że w pewnym momencie postanowiłam po prostu jechać na wyczucie. W dół. Sprawdziło się. Javornik przywitał mnie otwartymi sklepami z przepyszną wodą. Od razu dwie butelki.


Z Javornika szybko szybciutko na Zulovą i dalej do Cernej Vody, gdzie o 10:00 umówiona jestem z Kubą w celu zaliczenia jakiejś rundki po Rychlebskich Ścieżkach.






Jestem na miejscu kilka minut przed czasem, Kuba jest kilka minut spóźniony, czas ten przeznaczam na pławienie się w promieniach iście letniego Słońca. Ostatecznie na ścieżkach zaliczamy standardowy dojazd do Trailu Dr. Wiessnera, podjazd nim i później frajdę zjazdu po Superflow! Bomba!!!! Choć przed opuszczeniem parkingu byłam przekonana, że nic ze mnie nie będzie to jednak (nieskromnie pisząc) spisałam się na medal. I nawet bez gleby - niebywałe :O
Wspaniały to był dzień. W sumie nadal jest :D


  • DST 34.17km
  • Czas 01:24
  • VAVG 24.41km/h
  • VMAX 54.60km/h
  • Podjazdy 340m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 10 października 2014 | Komentarze 10


Miałam trochę wolnego czasu przed południem i chciałam go przeznaczyć na rower, ale podczas dojazdu nad Jezioro okazało się, że napęd zipie z taką ledwością, że czas, który mu pozostał prawdopodobnie mogę liczyć już nie w dniach a w godzinach jazdy.
Skracam zatem rundkę i szybko pędzę do Darka spytać czy zdąży wymienić co trzeba jeszcze dziś. Postanawiamy póki co zachować starą korbę (w związku z tym, że w pakiecie z rowerem dostałam cały napęd - prócz przedniej przerzutki - XTR, wymiana korby musi nastąpić w całości, gdyż nie zamierzam się pakować w absurdalnie drogie koronki XTRa, a kiedy przyjdzie już czas to po prostu wymienić całość na XT). Zobaczymy po pierwszej jeździe czy nowy łańcuch się przyjmie na starych zębatkach (niektórych zębów w blacie już praktycznie nie ma tak się pościerało wszystko).
I znów wymiana części w rowerze cieszy mnie tak jak powinna kobietę radować nowa para butów tudzież markowa torebka :-P
Jutro przeprowadzę test nowego łańcucha XT i kasety XT (10-ciorzędowa od 11T do 34T). Uprasza się o trzymanie kciuków za to by korba jeszcze pociągnęła trochę, bo nie marzy mi się w przyszłym tygodniu znów wykładać tyle kasy. A i stery jęczą o zwolnienie ze służby.
Dość narzekania. Jak się jeździ to się zużywa. I tak jestem wniebowzięta, że tyle przejechał napęd bez żadnej wymiany. Michalina na nim jeździła w zeszłym sezonie a potem ze mną zrobił blisko 10 000 km, wystawiany niejednokrotnie na fatalne warunki. Jest git! Należy mu się emerytura i przerobienie na jakiś rodzaj sztuki użytkowej :)






  • DST 78.83km
  • Teren 6.00km
  • Czas 03:39
  • VAVG 21.60km/h
  • VMAX 51.90km/h
  • Podjazdy 1120m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 9 października 2014 | Komentarze 5


Delikatnie, bez określonego uprzednio celu. Nogi zaprowadziły mnie pod Andrzejówkę, pod którą z braku czasu nawet się nie zatrzymywałam.
Pod kopalnią melafiru w Rybnicy Leśnej przerwa spowodowana przeprowadzanym w kopalni wybuchem. Genialny efekt dźwiękowy kiedy to echo się obija o otaczające kopalnię góry. Pogoda wyborna choć i dziś wciąż dość mocno wiało.

Przywitanie Słońca (tym razem z balkonu)


Dziś pierwszy raz jechałam szutrówką (zielony szlak pieszy) łączącą Sokołowsko z Unisławiem Śląskim. Zeszłej zimy pokonywałam tę trasę pieszo. Fantastyczny łącznik i alternatywa dla asfaltu.