avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2014

Dystans całkowity:1270.22 km (w terenie 414.00 km; 32.59%)
Czas w ruchu:71:47
Średnia prędkość:17.70 km/h
Maksymalna prędkość:72.30 km/h
Suma podjazdów:24060 m
Maks. tętno maksymalne:180 (94 %)
Maks. tętno średnie:177 (92 %)
Liczba aktywności:16
Średnio na aktywność:79.39 km i 4h 29m
Więcej statystyk
  • DST 49.02km
  • Czas 02:06
  • VAVG 23.34km/h
  • VMAX 51.70km/h
  • Podjazdy 500m
  • Sprzęt KROSSowy

Poniedziałek, 30 czerwca 2014 | Komentarze 0


Czas ponadrabiać zaległości....
Część z nich w iście telegraficzno-statystycznym skrócie.


  • DST 115.23km
  • Teren 80.00km
  • Czas 08:40
  • VAVG 13.30km/h
  • VMAX 68.90km/h
  • Podjazdy 3220m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 29 czerwca 2014 | Komentarze 13

Uczestnicy


Pierwsza próba podjęta została dwa tygodnie temu. Przeciążeniowa kontuzja mojego kolana niestety uniemożliwiła nam realizację całego planu. A plan domagał się realizacji, śnił się po nocach i zaprzątał myśli za dnia, nie pozostawiając wyboru. Kiedy upewniłam się, że kolano nie doskwiera niezależnie od wybranego terenu jazdy, nadszedł czas powtórki.
--> Miejsce startu: Kudowa-Zdrój;
--> Godzina startu: 6:20.
--> Plan niepodlegający dyskusji: 3000 metrów w pionie z możliwie największą ilością terenu.
--> Współtowarzysz doli i niedoli: Bogdan vel Cerber.

Pierwszy cel - objazd Gór Orlickich z wjazdem na najwyższy szczyt po czeskiej stronie - Wielką Desztnę (1115 mnpm) oraz po polskiej - Orlicę (1084 mnpm). To podczas jazdy po orlickiej części trasy wpada nam największa ilość asfaltów. Omijanie ich mija się z celem. Kosztowałoby nas to za wiele czasu i za dużo kombinowania; zrobiłby się porządny przerost formy nad treścią. A podstawową treścią tego dnia ma być szalona frajda jazdy po Broumovsku i to tu czym prędzej zdążamy.

Z Kudowy docieramy do Lewina Kłodzkiego, stąd uskuteczniamy asfaltowy dojazd do Oleśnice przez Kocioł. W Oleśnicy wbijamy w teren podążając w większości niebieskim szlakiem pieszym pod Serlissky Mlyn. Dojazd pod Masarykovą Chatę i już zaraz jesteśmy na szczycie Wielkiej Desztny. Po chwili odpoczynku wracamy pod Masarykową i zaczynamy terenowy dojazd na Orlicę. W tym miejscu mijamy się z szóstką uskuteczniającą tego dnia objazd Gór Orlickich. Po pogaduchach, wymianie wrażeń rozjeżdżamy się w swoje strony. Chwila moment i lądujemy na szczycie Orlicy. I teraz piękna nowość - zjazd z Orlicy innym szlakiem niż czerwony pieszy, bardzo urokliwym szlakiem, którym ostatecznie docieramy do 8-ki. Dalej piękne łąki obok Grodczyna, by ostatecznie ok. godziny 13:00 wylądować w Karłowie.


Gdzieś na niebieskim szlaku pieszym biegnącym z Olesnice w stronę Serlisskiego Młyna.


Na szczycie Velkej Destny.


A pod szczytem orientuję się, że mój rower - obok Bogdanowego Nerwusa - prezentuje się bardzo beemiksowo ;)


Spotkanie z liczniejszą grupą (od lewej: Janek, Witek, Ryjówka, Bogdano, Ania i Kubik) okupującą tego dnia Góry Orlickie oraz Bystrzyckie.


Pod Orlicą.


Przepiękny zjazd z Orlicy (i pomyśleć, że 2 tygodnie wcześniej nie dałam się na niego namówić i wybrałam znany mi już czerwony...)


Przeprawa przez łąki Sawanny. Ciut na skuśkę, ale najważniejsze, że skutecznie.

Drugi cel - objazd Broumovska, podczas którego szczyty mają bardzo drugorzędne znaczenie. Najważniejsza jest radość z pokonywania broumovskich zjazdów, oczekiwanie na starcie się z amerikańskim uskokiem, podziwianie mijanych po drodze widoków, które nie potrafią mi się znudzić i wciąż cieszą oczy co najmniej tak samo jak za pierwszym razem.
W Karłowie nawet się nie zatrzymujemy, od razu skręcamy w stronę Szczelińca i niebieskiego szlaku. Jeszcze na dojazdowej kostce pod wejście na Szczeliniec Wielki mijani turyści piesi dziwnie komentują naszą obecność (zachciało im się na rowerach tu wjeżdżać... Hę?!). Dalej Pasterskie Łąki, Machowski, Pański Krzyż i Bożanowski Szpiczak. Tu nie może zabraknąć chwili na relaks i odciążenie pleców. Dalsza droga taka jak zwykle, czyli ze Szpiczaka kierujemy się na telewizory, które i tym razem pokonujemy bez zająknięcia (ja tym razem pierwszy raz uskok zjeżdżam środkiem, nie kombinując z okupowaniem boków). Stary asfalt prowadzi nas do Ameriki, gdzie Kvsnicakiem dodajemy sobie sił przed czekającą na podjechanie Ścianą!


Na Bożanowskim.




Mniam-mniam!!


I filmik ze zjazdu nagrany przez Anię tydzień wcześniej.


Amerikańskie przysmaki.

Uffff... Siedzimy, pijemy, zastanawiamy się komu bardziej się nie chce walczyć ze Ścianą. Oboje stwierdzamy solidarnie, że parcia brak, pokonane do tej pory podjazdy na tyle nas obciążyły, że nie chce nam się podejmować katorżniczych wysiłków by podjechać to cudo, które miejscami mocno przekracza 30%. Ale już kiedyś zauważyłam, że tak to z nami jest - głowa swoje, a serce i nogi swoje. Na podjeździe zatem żadne nie odpuszcza i ciśnie dopóki sił starczy. Siły nie wiadomo skąd były, niefart niestety tym razem nie pozwolił dokończyć zadania. Zabrakło mi dosłownie kilkunastu metrów, gdy opona poślizgnęła się na mokrym kamieniu. Klops. No i ok. Nadal jest o co walczyć :)
Na zjeździe Bogu zalicza małą glebkę, która na pierwszy rzut oka wygląda niepokojąco, ale nie skutkuje niczym prócz odrobiny śmiechu :D
Serce zaczyna coraz mocniej walić.... uSKOK-uSKOK-uSKOK... obiecałam sobie, obiecałam i Bogdanowi, że nic na siłę, że jak poczuję wątpliwości po dotarciu do uskoku - rezygnuję i nie walę w ciemno. Wątpliwości nie było a obraz podczas zjazdu był przed oczami czysty i klarowny jak niebo w górach po burzy. Sama nie do końca wierzyłam, że to już, że o to było do tej pory tyle hałasu :) Oczywiście i Bogdan pokonał najcięższy tego dnia kawałek chleba bezproblemowo, ale to był już Jego drugi raz więc nie ma o czym pisać :-P


Gdyby tylko na zdjęciu było choć w połowie widać z czym mamy do czynienia...


A tu Tomi na uskoku, który tamtego dnia zatrzymał całą naszą trójkę.

Bez dwóch zdań jest to - prócz faktu zrealizowania całej trasy - największy dla mnie powód do dumy tego dnia. Więc się chwalę, chwalę się przebrzydle! :D
Dalej mamy Suchy Dul, znów Pański Krzyż, z którego trochę inaczej niż 11 maja docieramy pod Pasterkę. Tutaj już nie ma czasu na posiadówki, niebo również nie sprzyja dłuższym postojom, zwiastując nadejście opadów. Ciśniemy zatem czym prędzej na Ostrą Górę (ze smakowitym zjazdem), Karłów i Darnków (z korzonkami, za którymi nie przepadam, gdy są mokre oraz łąkami Sawanny, które uwielbiam niezależnie od aury. A aura w tym momencie już mocno jesienna - 100%zachmurzenie i deszcz). Ostatecznie, pokonując z Darnkowa ostatni tego dnia podjazd na Imkę, dojeżdżamy z powrotem do Drogi 100 zakrętów. Garmin mówi 2988 metrów. Chyba sobie jaja robisz?! Po zrzuceniu tracka na kompa wiadomo, że będzie korekta, wiadomo, że będzie ponad 3000. Ale nie nie nie, Bogdan nie daje za wygraną i zamiast w prawo w dół, skręca w lewo pod górę. I dobrze. Wystarczy chwila i na wyświetlaczu wyskakuje magiczne 3000 metrów podjazdów. Mój wynik nr 2, po Karkonoskich 4k, ale ALE osiągnięty na ponad 2 razy krótszym dystansie, w ciężkim górskim terenie.
Bez ściemy - jest to trasa, której pokonanie napawa mnie największą dumą dotychczas! Bez dwóch zdań - wycieczka życia.


Przed Ostrą Górą.


Piękne chmury. Karłów.

Nic  tego nie miałoby sensu, gdyby nie Cerber. Bo realizowanie takich tras ma dla mnie sens jedynie w towarzystwie. A towarzsytwo tego dnia - jak zwykle - wykazało się humorem, wsparciem i oparciem. Za co olbrzymie dzięki Bogu Ci się należą po stokroć!!





  • DST 32.46km
  • Teren 20.00km
  • Czas 02:24
  • VAVG 13.53km/h
  • VMAX 50.40km/h
  • Podjazdy 850m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 28 czerwca 2014 | Komentarze 1

Uczestnicy


Rozgrzewka przed niedzielnymi trzema tysiącami.
















  • DST 64.73km
  • Teren 29.00km
  • Czas 03:43
  • VAVG 17.42km/h
  • VMAX 39.30km/h
  • Podjazdy 1000m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 26 czerwca 2014 | Komentarze 11


Opornie mi dziś zjazdy szły.
Generalnie jakoś opornie mi szło wszystko.
Mam nadzieję, że to nie przesyt, bo dużo ważnego przede mną.
A dlaczego znów prawie to samo? Wczoraj mocno padał deszcz, w rowerze nowe opony, które chciałam sprawdzić więc znów wpakowałam się na Radunię. Znów tak sobie poszło. Olewam na jakiś czas ten zjazd licząc po cichu, że niebawem się ktoś zajmie tym burdelem pościnkowym.


W stronę Masywów.

Początek trasy taki sam jak wczoraj, czyli Radunia i zjazd niebieskim na Przeł. Tąpadła. Nie pcham się już dziś na szczyt Ślęży, okrążam Masyw wschodnim czarnym szlakiem pieszym, na końcu którego odbijam na ścieżkę prowadzącą mnie na szczyt Wieżycy. Stąd zjazd żółtym, na którym porządnie obijam sobie górę prawego uda. Nie wiem co się dzieje, skoro nawet na tym zjeździe coś mi nie idzie... No nic - czas popracować nad sobą.
W Schronisku zabawiam dłużej niż planowałam, bo na jakiś czas wychodzi Słońce i wlewa lato do mojego serca. W końcu zbieram się w sobie i wjeżdżam na zachodni czarny pieszy, docierając do Jędrzejowic dokładnie tak jak dwa dni wcześniej. Bardzo lubię tę zachodnią część czarnego szlaku.


Prześmiesznie się ta czerwień prezentuje :)


Na żółtym pieszym Przeł. Tąpadła - Jędrzejowice.


Ścieżka dojazdowa pięknie zarosła haratając nogi malinami, jeżynami, pokrzywami i innymi wspaniałymi wysłannikami flory.






Przy kopalni piasku "Krzczonów".


  • DST 63.76km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:38
  • VAVG 17.55km/h
  • VMAX 40.60km/h
  • Podjazdy 1130m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 24 czerwca 2014 | Komentarze 3


Po krótkiej wymianie komentarzy z Marcinem zamarzył mi się Masyw Ślęży. Zapomniałam głupia jak niemądrym pomysłem jest pchanie się na niebieski zjazd z Raduni przy suchym podłożu. Jeśli ktoś jeszcze nie jest tego świadom - odradzam po stokroć!!!


Na szczycie Raduni.


Jedno to susza, która przy takich nachyleniach wprowadza straszny chaos w zjeździe. Druga sprawa to nieprawdopodobny syf, który zostawili po sobie leśnicy. Na fotce to ta sterta iglastych gałęzi, która zwalona jest dokłanie na linii, którą powinnam była jechać. Absolutnie nierealny dla mnie jest przejazd widoczny po lewej stronie zdjęcia. Był to zdecydowanie najmniej przyjemny i najmniej udany zjazd z Raduni do tej pory.

W dalszej kolejności kieruję się na szczyt Ślęży, gdzie uskuteczniam bardzo przyjemny wypoczynek nad piwkiem, przygotowując się emocjonalnie do zjazdu znienawidzonym przeze mnie czerwonym/żółtym w stronę Wieżycy. I teraz mały sukces (który smakował tym lepiej po raduniowej porażce i wyzwolił we mnie cień sympatii do tego czerwonego zjazdu) - wyrwa na kamiennej/kostkowej części szlaku była do tej pory dla mnie nie do pokonania. Tym razem udało mi się, po raz pierwszy, idealnie ją przejechać. Też coś :-)
Dalej lecę na Wieżycę, zjeżdżam żółtym, sielankuję w Schronisku, wracam na Przeł. Tąpadła czarnym pieszym zachodnim. Z przełęczy żółtym docieram do Jędrzejowic i do domu.


Wieżyca.


Pożegnanie z Masywami.


  • DST 83.51km
  • Teren 30.00km
  • Czas 04:35
  • VAVG 18.22km/h
  • VMAX 49.20km/h
  • Podjazdy 1440m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 22 czerwca 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


Po Śnieżnickich wojażach niedziela miała być dniem wypoczynku i spokojnego powrotu do domu. I tak też się stało. Ku uciesze ogółu okazało się, że Ani kolano i ręka powróciły do idealnej sprawności i wraz z Bogdanem zdecydowali się podprowadzić mnie niemały kawałek w stronę domu.
Powrót z Kudowy już standardowy :-) czyli przez Broumovsko.
Z Cerberem z początku uskuteczniamy podjazd na Skalniaka zielonym szlakiem, na tym odcinku dając sobie mocno w kość. Coraz lepiej mi się jeździ na niskiej kadencji. Jendocześnie ostatnie moje ćwiczenia na ciężkich przełożeniach skutkują znacznym wzrostem siły i wytrzymałości. Fajnie :)
W Karłowie łączymy się z Anią i przez Pasterskie Łąki i Machowski Krzyż kierujemy się w stronę Bożanowskiego Szpiczaka. Na szczycie pogoda Szpiczakowa, czyli wychodzi piękne Słońce i pozwala się cieszyć krótką przerwą.


Skalniakowe klimaty (fot. Cerber)




(fot. Cerber)


Na niebieskim wokół Szczelińca Małego (fot. Cerber)


Bogu dociera z impetem do Machowskiego Krzyża :)

Trzecia hopka i tym razem mnie pokonała, ale zezłościło mnie to nie na żarty. W tył zwrot i jeszcze jedno podejście. Udane. Zaczynam się uczyć podejmowania kilku prób zanim zdecyduję się na kapitulację. Do tej pory jak coś nie wyszło raz to od razu rezygnowałam. A tu okazuje się, że jak nie za pierwszym to może za trzecim się uda. Satysfakcja wcale nie jest przez to mniejsza.


Ania dociera do Bożanowskiego Szpiczaka.


I sielanka na szczycie.



Zjazd ze Szpiczaka i kierunek - telewizory. Dla Ani jest to pierwsze spotkanie z tym czeskim szlakiem rowerowym. Nie ma tego dnia parcia na zjazdy. I dobrze, bo przy ewentualnej wywrotce/podpórce mogłaby doprawić dopiero co wyleczone kolano. Przyjdzie już niedługo czas na pokonywanie tych najgorszych kawałków w siodle (albo raczej za siodłem).
Pierwszy cięższy kawałek zjazdu.... ja się podpieram, Bogu osuwa na kamienie. He?!?!?! Co to będzie dalej??? Ale to ino złe dobrego początki, bo pozostała część już poszła wyśmienicie. Najgorszy kawałek zjazdu nawet został nagrany przez Reżyser/Scenarzystę i Producenta w jednym - Ankaję :*
W najbliższy weekend pobawimy się w cięcie tego filmu i może coś ładnego z tego wyjść :)
Po dotarciu do wiochy wbijamy na stary asfalt, którym dojeżdżamy do Ameriki.


Było dotarcie "na" to teraz następuje zjazd "ze" szczytu. Przepadam za tym odcinkiem Pański Krzyż-szczyt Szpiczaka. Przepiękne otoczenie, wspaniałe podłoże, ani zbyt trudne, ale i nie banalne do jazdy. Ach to Broumovsko! :)


Bogu uradowany, bo wie, że za chwilę zacznie się to co tygrysy lubią najbardziej.


Po pokonaniu "najgorszego" kawałka odjeżdżam ciut i czekam na resztę. Nagle słyszę hałas. Coś pędzi. Szykuję aparat/telefon. Nie wiem jakim cudem udało mi się Go w ogóle uchwycić, bo przemknął obok z taką prędkością, że mnie podmuch prawie zwalił z rowerem na ziemię :D


Jak to baby - muszą co jakiś czas stanąć i pogadać :D


Aneczka na zjeździe.


Już w drodze do Ameriki.

A w Americe następuje nauka zakładania kasku :-P


Tak?


Nie. Chyba jednak tak ;)

Tym razem rezygnujemy z Amerikańskiego podjazdu i zjazdu z dzikim uskokiem. Raz - nie ma co forsować kolana. Dwa - nie ma co przejadać się tym kawałkiem, bo zbyt atrakcyjny jest by go za często kosztować. Trzy - obiad i browary nie są odpowiednim wstępem do rozprawiania się z tą sztajfą, gdzie nachylenie dochodzi miejscami do 30kilku% i wyciska z człowieka wszystkie siły.
Decydujemy się zatem na spokojny terenowy dojazd, który kończy naszą wspólną część trasy przy czeskiej drodze nr 303. Ania i Bogdan cisną w lewo do góry, w stronę Polic, ja lecę w prawo na Broumov.
Na powrocie nie dość, że wiatr miałam w plecy to jeszcze jakieś nowe moce we mnie wstąpiły i cisnęłam jak szalona.


Na koniec dnia niebo pięknie się przetarło, wyszło Słońce, temperatura podskoczyła o jakieś 10 stopni. Dobrze, że choć końcówki tras mieliśmy prawie letnie.


Rzut oka na Broumov.



  • DST 78.59km
  • Teren 60.00km
  • Czas 05:21
  • VAVG 14.69km/h
  • VMAX 72.30km/h
  • Podjazdy 2300m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 21 czerwca 2014 | Komentarze 7

Uczestnicy


Na koniec czwartkowego szału po Rychlebskich Ścieżkach umawiamy się na sobotę. Ostateczne szlify trasy należą do Bogdana, który spisuje się - jak zwykle - wyśmienicie w roli Planisty :) Grupa Śnieżnikowa wspaniała, choć skromna, bo w ilości osób czterech. Ankaja rozsądnie rezygnuje z wypadu w celu dopieszczenia kolana po czwartkowej glebie. Sama będąc świeżo po kolanowych kłopotach przyklaskuję Jej decyzji.
Miejsce spotkania: Międzygórze, godzina 10:00.
Zbychu dociera na miejsce z nowym nabytkiem: pięknym, czarnym Nerwusem, rozmiar M, dla odmiany od Cerberowego cuda :D Teraz tylko czekam aż Ania zakupi 27,5" Canyona i wtedy już zupełnie się nie będę umiała połapać w tych Waszych rowerach:)
Startujemy, pogoda nie zapowiada lata, mimo że mamy właśnie najdłuższy dzień roku. Krótki dojazd asfaltem, wbicie w teren i spokojna wspinaczka w stronę Schroniska pod Śnieżnikiem. Przy samym Schronisku wjeżdżamy w chmury i już zupełnie zapominam jaką porę roku aktualnie mamy na stanie. Krótka przerwa w schronisku i zaczynamy podjazd/podejście. Ależ wyśmienicie mi się podjeżdżało cały kawałek przez las. Raz musiałam zmienić ścieżkę na korzenną, bo przejazd po kamieniach okazał się być niemożliwy. Poza tym - zero problemów. I jak pięknie przyglądało się i słuchało chłopaków w kółko roztkliwiających się nad swoimi Nerwami i nad tym jak wspaniale sobie radzą na tym nietrywialnym technicznie podjeździe. A radziły sobie rzeczywiście świetnie. Ale co tam rowery, gdy dosiadają ich tak wytrawni Jeźdźcy :-) Po odcinku leśnym następuje część prowadzona, którą wykorzystujemy na podziwanie widoków (któż by pomyślał, że przy takiej pogodzie dane nam zostaną takie krajobrazy?!). Ostatnia część też już jest spokojnie do podjechania.


Nerwusy dwa. (fot. Anamaj)


W drodze na szczyt Śnieżnika.


Pod schroniskiem śnieżnickim. (fot. Cerber)


Ania na dojeździe pod schronisko.


Dopóki da się jechać to jedziemy. Każdego pokonuje miejsce, gdzie stanął Bogdan. Potem już piechotka... (fot. Zibi)


Bogu walczy do upadłego.




Na szczycie zimno potwornie. GDZIE TO LATO???!!! Ile tam było? 5, 7 stopni? Nie powstrzymuje nas to jednak przed odciążeniem plecaków :) (fot. Zibi)


Jest się czym radować. Są piękne widoki. Jest fanatstyczne towarzystwo. Śnieżnik zdobyty. (fot. Anamaj)


(fot. Cerber)


(fot. Cerber)


Jak się podjechało/podeszło to musi nastąpić przepiękny zjazd. Mniami! Najlepiej smakuje mi ta część, która była podjeżdżalna czyli kawałek korzenny. Niebo się nawet na chwilę przeciera i przepuszcza trochę Słońca. (fot. Cerber)

Zjeżdżamy niskoooo po to by czym prędzej rozpocząć drugi tego dnia podjazd - podjazd na Kralicki Śnieżnik i jego cudowny trawers. Na górze niestety bardzo nieprzyjemnie wieje ujmując tym ciut piękna tej trasie.


Ania na trawersie Kralickiego Śnieżnika.


I pięknie się prezentujący sam szlak.


Na trasie (fot. Anamaj)

Później super-szybki zjazd do Dolni Morawy, gdzie pałaszujemy niewielki (całe szczęście!) obiad i uzupełniamy elektrolity w organizmie. Od razu po obiedzie czeka nas ostry, dwukilometrowy podjazd asfaltowy. Bogdan ostrzega, że będzie ciężko. Czy ktoś się domyślał, że aż tak?
Później już ma być lżej, czyli jakieś małe hopki i dotarcie do wozów. No pewnie... Ni stad ni zowąd Bogu wyprowadza nas znów na wysokość ponad 1000 mnpm. Niezła mi hopka. Dziękuję bardzo. Ale dzięki tej niespodzince okazuje się, że pierwotny plan wycieczki (ponad 2300 metrów w pionie) zostanie zrealizowany. Czyli o to Ci chodziło, Bogdanie, prawda? :D
Dalej już rzeczywiście jest właściwie sam zjazd, a na samym końcu ostry asfalt, na którym udaje mi się rozpędzić do całkiem przyzwoitej prędkości ponad 70 km/h.

Już w Dolni Moravie mało prawdopodobnym wydaje się to, że uda mi się zdążyć na ostatni powrotny szynobus. Po bonusowej hopce nadzieja umiera ostatecznie. Z pomocą nadchodzą - nie po raz pierwszy - Kudowiania, u których będę musiała wykupić już chyba jakiś karnet. Dziękuję!!

Dzięki całej ekipie za super towarzystwo mimo nieszczególnie przychylnej pogody tego dnia.


  • DST 51.47km
  • Teren 45.00km
  • Czas 03:47
  • VAVG 13.60km/h
  • VMAX 41.30km/h
  • Podjazdy 1300m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 19 czerwca 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Na Rychlebskich Ścieżkach byłam raz, dwa lata temu, na staruszku Zaskarze, z umiejętnościami technicznymi niemowlaka. Jednak pamiętałam, że mimo wszystko bardzo mi się te traile podobały, znacznie bardziej niż single pod Smrkem. Skoro zatem te drugie już w tym roku objechałam to czas najwyższy był by i z Rychlebskimi się znów zmierzyć. Sprawdzić się po upływie tych dwóch lat.
Dodatkowo nad uchem od długiego już czasu słyszałam mężowskie poszeptywania z czasem coraz głośniejsze i bardziej natarczywe: :-) ... Rychlebskie, Rychlebksie Ścieżki ...
Jasne, że siłą mnie tam nikt ciągnąć nie musi. Rzucam hasło. Na hasło odpowiada BeeSowa czwórka: Ania i Ania, Zbychu i Bogu. Prócz mnie i Kuby do ekipy dołącza również mój kochany brat Ambeu.
Nie wiem jak to możliwe, co za dobry duch na nas spłynął, ale na miejsce spotkania świdnicka trójka nie dość, że dojeżdża przed czasem, to na dodatek jako pierwsza. Wiem, że część, która tego nie zobaczyła nie uwierzy, ale serio serio tak się stało. Mimo nieszczególnie przychylnych prognoz Słońce od rana pięknie praży zapowiadając świetną pogodę na ten dzień. Chwilę po godzinie 10:00 jesteśmy gotowi do startu z Cernej Vody. Wpierw asfaltem pod stodołowe centrum RS, później na dojazdówkę do zielonego ukochanego mojego Dr. Wiessnera. Podjazd się dłuży uroczo, jedzie się wspaniale, temperatura na takie harce idealna. Mimo, że dziewczyny początkowo lękają się mostków to ostatecznie radzą sobie z nimi wyśmienicie, nie dając się pokonać lękom. Po jakimś czasie docieramy do pięknej sztajfy, która rozpoczyna walkę z czarnym Walesem.


Przeprawa przez strumyk rozpoczynający podjazd Dr. Wiessnerem. (fot. Cerber)


I sam Doktor. (fot. Anamaj)






(fot. Cerber)


Końcówka Doktora. (fot. Cerber)

No i Wales... Wales, który dwa lata temu prowadziłam przez jakieś 50% czasu (jak nie więcej). Wales, który wspominałam mimo wszystko z niejakim rozrzewnieniem będąc przekonaną, że nie dam rady przejechać tego nigdy w życiu. Do ideału nadal mi daleko, zdecydowanie mój Krossowy to nie sprzęt na takie trasy. Ale grubo ponad 90% trasy przejechane, przejechane bez gleb, bez uszkodzeń na ciele i duchu, z nieszczególnie wielką przyjemnością i radością, ale sporą dozą satysfakcji. A to też ma wielkie znaczenie, bo na pewno działa rozwojowo, a więc narzekać za bardzo nie mam na co.
Zwłaszcza, że zaraz za Walesem rozpoczęło się pierwsze tego dnia spotkanie z Superflow. Zeszłym rezem ta szybka trasa zjazdowa była gotowa w połowie, była nóweczką, gładziutką, bez rys i uszkodzeń, które teraz powstały wprowadzając w idealny Superflowowy wizerunek trochę pazura i zadziora. Porządne prędkości przeplatane były co jakiś czas skokami adrenaliny kiedy to docierało się do tych rysek i trzeba było czym prędzej je pokonać czując na plecach oddech goniących mnie Współtowarzyszy (nie wspominając o krzyku Zbychowych hamulców:))


Na czarnym, dojeżdżając do punktu widokowego. (fot. Cerber)


Chwila wytchnienia na szczycie, zbierając siły na zjazd Walesem. (fot. Cerber)


(fot. Zibi)

Ktoś mi dziś w komentarzu zarzucił, że na ciężkich zjazdach nie ma fotek, czyli mnie tam albo nie było, albo kłamliwie przechwalam się, że jechałam a rzeczywiście wcale tak być nie musiało. Niby mnie to nie ruszyło, ale mały wkurwik pozostał. Uprzejmie informuję - zazwyczaj nie robimy zdjęć na ciężkich zjazdach. Jeśli je realizujemy to jedziemy a nie zatrzymujemy się co 10 metrów by pyknąć fotkę, bo gdyby tak było to by się nie zjeżdżało a muliło próbujc co i rusz wystartować po kolejnej pauzie na zdjęcie. To tak gwoli wyjaśnienia, choć tego typu blog rządzi się swoimi prawami - albo wierzysz w to co ktoś Ci napisze, albo nie. Krótka piłka. No to po małym upuszczeniu powietrza kontynuuję :)

Tym razem niestety nie udaje nam się dokończyć Superflowa. Gdzieś, w którymś momencie źle skręcamy. Jedziemy jedziemy, dojazdówka szutrowa dłuży się coś w nieskończoność. Bogu wyciąga mapę, ja mówię, że jesteśmy tu, Bogu, że gdzie indziej, ostatecznie choć żadne z nas okazuje się nie mieć racji, to Bogdan jest bliższy prawdy. Zahaczamy o końcówkę czarnego Velryba, który prezentuje się z dołu obłędnie. We trójkę (ja, Cerber i Ambeu) pakujemy rowery pod pachy i pod prąd z buta ciśniemy kawałek by rozkoszować się krótką jazdą  Velrybą (Velrybem?:)


Żeńska część ekipy gdzieś na trasie:) (fot. Zibi)


Lea na Velrybie. (fot. Anamaj)


I efekty Kubowej zabawy z GoPro. Finish nie Walesa a Velryby.

Dalej, skoro już nam się wszystko pomieszało, kierujemy się na zielony Tajemny. Chyba gdzieś tu zaliczam pierwszą tego dnia glebę, lądując - ku uciesze chłopaków - w przeuroczym błocku. Tym razem nózie dostają trochę w kość.


Ambeuek na Tajemnym. (fot. Cerber)

Teraz sama już zaczynam mieć wątpliwości czy kolejności tras nie pomyliłam. Ale jakie to ma teraz znaczenie?? Ważne, że jest super. Docieramy do knajpy na obiad i piwko, by po chwili znów powtórzyć dojazd do Superflowa (omijając już Walesa). Tym razem relizujemy już calutki zjazd, a warto bo końcówka również przysparza wiele radochy. Pędząc za chłopakami wypierdzielam się po raz drugi. Ocieram trochę paszczę i łokieć. W nagrodę po zjeździe od napotkanego rowerzysty zmartwionego moim stanem odtrzymuję lekarstwo w postaci Holby wyciągniętej z Jego plecaka (dzięki!:). Tak to ja się mogę leczyć z przyjemnością :-P


Gdzieś na trasie. (fot. Anamaj)


Pożagnanie na parkingu. (fot Cerber)

Wielkie dzięki dla wszystkich za super zabawę. Jak zawsze - konie kraść!!!


  • DST 59.81km
  • Teren 12.00km
  • Czas 02:58
  • VAVG 20.16km/h
  • VMAX 64.80km/h
  • Podjazdy 1050m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 18 czerwca 2014 | Komentarze 1


Orientując się czy boli czy nie boli.
Nie bolało :-)

Dojazd do Glinna, niebieskim pieszym na Przeł. Walimską, fioletowym + czerownym rowerowym na szczyt W. Sowy. Sielanka na szczycie, pierwszy raz w tym roku spotkanie z Panem Wieżowym, obustronnie bardzo przyjemnie przyjęte :D Dojazd do Małej Sowy, szybki i sprawny zjazd żółtym pieszym prosto do Walimia.
Pychotnie!


Na niebieskim szlaku Glinno-Przeł. Wlaimska bezrozumny człowiek zagrodził elektrycznym pastuchem również część szlaku. Można to obejść, jak najbardziej, babrając się przy okazji po kostki w krowim łajnie. Słodko.


Ale warto się z tymi krowimi zapachami trochę pomęczyć, bo te 2 kilometry z hakiem dojazdu do przełęczy są szalenie urocze.




Część żółtego szlaku pieszego ze szczytu Małej Sowy do Walimia to póki co absolutnie mój numer 1 wśród sowiogórskich zjazdów. Niekrótki (ponad 1,5 km), bardzo zróżnicowany, bez ani chwili nudy.


  • DST 51.91km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:04
  • VAVG 16.93km/h
  • VMAX 55.90km/h
  • Podjazdy 930m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 15 czerwca 2014 | Komentarze 4

Uczestnicy


Mina mi zrzedła nie na żarty po sobotniej trasie, skróconej ze względu na ból kolana.
Po powrocie do Kudowy wysłuchaliśmy opowieści o tym jak wspaniale przebiegła wycieczka drugiej grupy. Ledwie zdążyłam wziąć prysznic a już do kolana znów miałam przypięte prądowe macki drażniące mnie przyjemnie i przynoszące - miałam taką nadzieję - ulgę. Wieczór, jak zwykle, upłynął w sielankowej atmosferze, na pogaduchach i zerkaniu na mecz Urugwaj-Kostaryka. Rano Kuba musi zmyć się do domu. Ja zostaję i dołączam do rodzinki K. na wycieczce okraszonej genialnymi widokami.

Na podjeździe do Imki znów kolano daje o sobie znać. Bardzo cicho, bardzo delikatnie. Zaczynam się zastanawiać czy jeszcze boli, czy może już sobie tylko to wkręcam. Nie szarżuję jednak i spokojnie podjeżdżamy terenem, ciut na około. Na Imce znów łączymy się z Anią i Wiktorem i wspólnie już uskuteczniamy dojazd do Karłowa, gdzie na górze czeka nagroda w postaci lodów.


W nagordę za zrealizowanie podjazdu Kudowa-Karłów.


Chwilę później zaczynamy mknąć asfaltem, co wykorzystuję na cyknięcie paru fotek w ruchu.



Po chwili docieramy gdzieś-tam i lecimy w stronę punktu widokowego na Basztach Radkowskich. Na niebieskim szlaku prowadzącym do Baszt Ania wciela się w rolę fotografa i z wielkim poświęceniem obfoca wszystkich na około :)








I sam wspaniały Fotograf!

Na Basztach jest cudownie, widoki przepiękne. Aż się nie chce odchodzić z tego miejsca.










Opuszczamy punkt widokowy, Ania pokazuje, że śmierć Jej niestarszna i zjeżdża cały niebieski kawałek idealnie :)

Powoli kierujemy się w stronę kolejnego punktu widokowego - Ochoty Magdaleny. Widoki z niego jeszcze piękniejsze niż z Baszt, ale trafić w to miejsce graniczy z cudem. Udaje nam się jednak nie ominąć ukrytego zjazdu ze szlaku (co dzień wcześniej większej ekipie nie wyszło:)





Dalsza część trasy to mistrzostwo świata! Orientuję się, że kolano od jakiegoś już czasu łaskawie milczy. Nie czuję nic prócz komfortu podczas jazdy i - co za tym idzie - wielkiej potrzeby mocniejszego dociśnięcia. Wiem, że to nierozsądne, wiem dobrze, ale powstrzymać się nie umiem. Dostajemy z Bogdanem od Aneczki zezwolenie na mocniejsze przyciśnięcie do Pasterki. I rzeczywiście nie mamy na tym kawałku dla siebie litości. Coś pięknego!!! W Pasterce czas na zasłużonego Opata, Słońce wychodzi, ja otrzymuję do przetestowania Nerwusa. Trochę to nie mój rozmiar, ale radochę z jazdy i tak mam wielką :D


Lea i Bogdanowy wNerwiony 29ner.


W Pasterce.

Z Pasterki szybki podjazd asfaltem do parkingu, jeszcze szybsza przeprawa przez niebieski pieszy wokół Szczelińca Małego "pod prąd" (w tym miejscu olbrzymie BRAWA dla Wiktora, który cisnął jak czołowy zawodnik mtb, niepomny na kamole, korzenie i inne przeszkody. Pięknie się na to patrzyło!), i jeszcze jeszcze szybszy asfaltowy przejazd Karłów-Lisia Przełęcz-Kudowa.





W domu jeszcze dostaję pierogi. Ania z Bogdanem są tak kochani, że odprowadzają mnie na dworzec PKP. Ciężko mi idzie pożegnanie się z nimi. Kolejny wspaniały weekend za mną. Wielkie dzięki za gościnę, za towarzystwo i - co najważniejsze - za ULECZENIE mnie :*