avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

2500 - ... w pionie

Dystans całkowity:913.84 km (w terenie 161.00 km; 17.62%)
Czas w ruchu:50:34
Średnia prędkość:18.07 km/h
Maksymalna prędkość:68.90 km/h
Suma podjazdów:17896 m
Maks. tętno maksymalne:180 (94 %)
Maks. tętno średnie:177 (92 %)
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:152.31 km i 8h 25m
Więcej statystyk
  • DST 56.22km
  • Teren 20.00km
  • Czas 04:38
  • VAVG 12.13km/h
  • Podjazdy 2629m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 19 lipca 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


Nadeszła od miesięcy wyczekiwana data.
19.07.2014.
Pierwszy dzień (miałam nadzieję, że...) ...Wyprawy Życia.
W piątek wieczorem ruszamy we czwórkę (ja, Ryjek, Janek i Bogdan) z Kotliny Kłodzkiej w stronę Włoch. W Innsbrucku spotykamy się z Tomkiem. Na miejsce (Bressanone/Brixen) docieramy w sobotę z samego rana. Zaznawszy w trasie ok. 30 minut "regeneracyjnego" snu mocno obawiam się pierwszego dnia jazdy. Plecak zapakowany na 9 dni waży 5 kg z hakiem. Bardzo ładnie choć pod koniec dnia i tak dał mi się lekko we znaki. Jem przy samochodzie bułkę, myję zęby. Szybkie przebieranko i w drogę!



Nie wyjechawszy jeszcze z miasta spotyka nas pierwsza szalenie miła niespodzianka. Na ulicy w Brixen mijamy się z Alouette i Jarkiem, objeżdżającymi trzytygodniowo Alpy. Podejrzewam, że gdybyśmy się wcześniej umówili to za nic w świecie nie udałoby nam się odnaleźć i zrealizować spotkania. A tu?! Szok.



Zaraz za Brixen rozpoczynamy asfaltowy podjazd do dolnej stacji wyciągu na Plose.
Na samym wstępie zauważam zaskoczona, że licznik się na mnie obraził. Na chwilę czy na zawsze? Sprawdzam czujnik, przyciskam co popadnie, zdejmuję i zakładam z powrotem. Niente. O-o! No to się popisałam... Zaraz sobie przypominam pierwsze tygodnie z Krossowym, przed założeniem w nim licznika. Ożywcze to było. I miłe całkiem nie gapić się co i rusz na licznikowe cyferki. Przyjmuję zatem fakt wyczerpanej baterii dość spokojnie.

Jeszcze w Polsce postanowiłam, że nie dam się wyciągom, że wszystkie podjazdy będę realizować na rowerze. Ryjek i Bogdan wtórowali mi radośnie, ale gdy przyszło co do czego, po dotarciu pod stację okazało się, że każde z nas ma miny lekko nietęgie. Nieprzespana noc, upał i prażące Słońce, plecaki do których plecy jeszcze nie przywykły, wszystko zebrane do kupy szepce do ucha: "Ulżyj sobie, wybierz wyciąg...". Non. Non. Non il punto. Nie po to przed chwilą przesiedziałam całą noc w samochodzie, by od razu pakować się do wyciągu. Dołączyć do mnie postanawia Bogdan i w ten oto radosny sposób olewamy jedyny wyciąg, który w ogóle na wstępie brany był pod uwagę! :-)

Ostatni rzut oka na Brixen w tle. Ponownie spotkamy się za 9 dni.

(fot. Janek)

Pierwsze spotkanie z Dolomitami. Ależ potężne wrażenie to na mnie zrobiło!!!



(zdj. Cerber)

Pod samo Plose z Bogdanem nie docieramy. Spotykamy się z chłopakami ciut niżej i już w piątkę kierujemy się coraz bliżej serca gór.





(fot. Ryjek)


(fot. Janek)

Paru małych przeszkód po drodze zabraknąć nie mogło...




Po kilku kilometrach niezwykle przyjemnych szutrówo-rzeko-polno-łąkowych ścieżek dojeżdżamy do asfaltu, który zaprowadzić nas ma na wysokość 2006 m n.p.m. na Passo delle Erbe, pod Rifugio Utia de Borz. Na tymże podjeździe po raz pierwszy w życiu doznaję tzw. zderzenia ze ścianą. Zjawisko raczej nękające maratończyków, nie rowerzystów, ale co z tego. Teoria teorią, a ja nagle, w środku podjazdu w przeciągu kilkunastu sekund opadam z sił tak nagle i tak bardzo, że nie mogę wykonać kolejnego zakręcenia korbą. SZIT! Staję, grzebię w plecaku, wyciągam marcepan, z którego czekolada leje mi się po rękach. Pochłaniam go jakbym nie jadła od 3 dni. Ależ był pyszny!!! Siły wracają tak szybko jak mnie opuściły. Bardzo niezwykłe to było doświadczenie. W końcu, na spokojnie, udaje mi się dojechać do chłopaków.





Z przełęczy roztacza się piękny widok na Alpy wysokie.




Spod schroniska wpierw szutrami a ostatecznie asfaltem docieramy do pierwszego miejsca noclegu: San Vigilio di Marebbe.





FINE DEL PRIMO GIORNO DI.




  • DST 115.23km
  • Teren 80.00km
  • Czas 08:40
  • VAVG 13.30km/h
  • VMAX 68.90km/h
  • Podjazdy 3220m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 29 czerwca 2014 | Komentarze 13

Uczestnicy


Pierwsza próba podjęta została dwa tygodnie temu. Przeciążeniowa kontuzja mojego kolana niestety uniemożliwiła nam realizację całego planu. A plan domagał się realizacji, śnił się po nocach i zaprzątał myśli za dnia, nie pozostawiając wyboru. Kiedy upewniłam się, że kolano nie doskwiera niezależnie od wybranego terenu jazdy, nadszedł czas powtórki.
--> Miejsce startu: Kudowa-Zdrój;
--> Godzina startu: 6:20.
--> Plan niepodlegający dyskusji: 3000 metrów w pionie z możliwie największą ilością terenu.
--> Współtowarzysz doli i niedoli: Bogdan vel Cerber.

Pierwszy cel - objazd Gór Orlickich z wjazdem na najwyższy szczyt po czeskiej stronie - Wielką Desztnę (1115 mnpm) oraz po polskiej - Orlicę (1084 mnpm). To podczas jazdy po orlickiej części trasy wpada nam największa ilość asfaltów. Omijanie ich mija się z celem. Kosztowałoby nas to za wiele czasu i za dużo kombinowania; zrobiłby się porządny przerost formy nad treścią. A podstawową treścią tego dnia ma być szalona frajda jazdy po Broumovsku i to tu czym prędzej zdążamy.

Z Kudowy docieramy do Lewina Kłodzkiego, stąd uskuteczniamy asfaltowy dojazd do Oleśnice przez Kocioł. W Oleśnicy wbijamy w teren podążając w większości niebieskim szlakiem pieszym pod Serlissky Mlyn. Dojazd pod Masarykovą Chatę i już zaraz jesteśmy na szczycie Wielkiej Desztny. Po chwili odpoczynku wracamy pod Masarykową i zaczynamy terenowy dojazd na Orlicę. W tym miejscu mijamy się z szóstką uskuteczniającą tego dnia objazd Gór Orlickich. Po pogaduchach, wymianie wrażeń rozjeżdżamy się w swoje strony. Chwila moment i lądujemy na szczycie Orlicy. I teraz piękna nowość - zjazd z Orlicy innym szlakiem niż czerwony pieszy, bardzo urokliwym szlakiem, którym ostatecznie docieramy do 8-ki. Dalej piękne łąki obok Grodczyna, by ostatecznie ok. godziny 13:00 wylądować w Karłowie.


Gdzieś na niebieskim szlaku pieszym biegnącym z Olesnice w stronę Serlisskiego Młyna.


Na szczycie Velkej Destny.


A pod szczytem orientuję się, że mój rower - obok Bogdanowego Nerwusa - prezentuje się bardzo beemiksowo ;)


Spotkanie z liczniejszą grupą (od lewej: Janek, Witek, Ryjówka, Bogdano, Ania i Kubik) okupującą tego dnia Góry Orlickie oraz Bystrzyckie.


Pod Orlicą.


Przepiękny zjazd z Orlicy (i pomyśleć, że 2 tygodnie wcześniej nie dałam się na niego namówić i wybrałam znany mi już czerwony...)


Przeprawa przez łąki Sawanny. Ciut na skuśkę, ale najważniejsze, że skutecznie.

Drugi cel - objazd Broumovska, podczas którego szczyty mają bardzo drugorzędne znaczenie. Najważniejsza jest radość z pokonywania broumovskich zjazdów, oczekiwanie na starcie się z amerikańskim uskokiem, podziwianie mijanych po drodze widoków, które nie potrafią mi się znudzić i wciąż cieszą oczy co najmniej tak samo jak za pierwszym razem.
W Karłowie nawet się nie zatrzymujemy, od razu skręcamy w stronę Szczelińca i niebieskiego szlaku. Jeszcze na dojazdowej kostce pod wejście na Szczeliniec Wielki mijani turyści piesi dziwnie komentują naszą obecność (zachciało im się na rowerach tu wjeżdżać... Hę?!). Dalej Pasterskie Łąki, Machowski, Pański Krzyż i Bożanowski Szpiczak. Tu nie może zabraknąć chwili na relaks i odciążenie pleców. Dalsza droga taka jak zwykle, czyli ze Szpiczaka kierujemy się na telewizory, które i tym razem pokonujemy bez zająknięcia (ja tym razem pierwszy raz uskok zjeżdżam środkiem, nie kombinując z okupowaniem boków). Stary asfalt prowadzi nas do Ameriki, gdzie Kvsnicakiem dodajemy sobie sił przed czekającą na podjechanie Ścianą!


Na Bożanowskim.




Mniam-mniam!!


I filmik ze zjazdu nagrany przez Anię tydzień wcześniej.


Amerikańskie przysmaki.

Uffff... Siedzimy, pijemy, zastanawiamy się komu bardziej się nie chce walczyć ze Ścianą. Oboje stwierdzamy solidarnie, że parcia brak, pokonane do tej pory podjazdy na tyle nas obciążyły, że nie chce nam się podejmować katorżniczych wysiłków by podjechać to cudo, które miejscami mocno przekracza 30%. Ale już kiedyś zauważyłam, że tak to z nami jest - głowa swoje, a serce i nogi swoje. Na podjeździe zatem żadne nie odpuszcza i ciśnie dopóki sił starczy. Siły nie wiadomo skąd były, niefart niestety tym razem nie pozwolił dokończyć zadania. Zabrakło mi dosłownie kilkunastu metrów, gdy opona poślizgnęła się na mokrym kamieniu. Klops. No i ok. Nadal jest o co walczyć :)
Na zjeździe Bogu zalicza małą glebkę, która na pierwszy rzut oka wygląda niepokojąco, ale nie skutkuje niczym prócz odrobiny śmiechu :D
Serce zaczyna coraz mocniej walić.... uSKOK-uSKOK-uSKOK... obiecałam sobie, obiecałam i Bogdanowi, że nic na siłę, że jak poczuję wątpliwości po dotarciu do uskoku - rezygnuję i nie walę w ciemno. Wątpliwości nie było a obraz podczas zjazdu był przed oczami czysty i klarowny jak niebo w górach po burzy. Sama nie do końca wierzyłam, że to już, że o to było do tej pory tyle hałasu :) Oczywiście i Bogdan pokonał najcięższy tego dnia kawałek chleba bezproblemowo, ale to był już Jego drugi raz więc nie ma o czym pisać :-P


Gdyby tylko na zdjęciu było choć w połowie widać z czym mamy do czynienia...


A tu Tomi na uskoku, który tamtego dnia zatrzymał całą naszą trójkę.

Bez dwóch zdań jest to - prócz faktu zrealizowania całej trasy - największy dla mnie powód do dumy tego dnia. Więc się chwalę, chwalę się przebrzydle! :D
Dalej mamy Suchy Dul, znów Pański Krzyż, z którego trochę inaczej niż 11 maja docieramy pod Pasterkę. Tutaj już nie ma czasu na posiadówki, niebo również nie sprzyja dłuższym postojom, zwiastując nadejście opadów. Ciśniemy zatem czym prędzej na Ostrą Górę (ze smakowitym zjazdem), Karłów i Darnków (z korzonkami, za którymi nie przepadam, gdy są mokre oraz łąkami Sawanny, które uwielbiam niezależnie od aury. A aura w tym momencie już mocno jesienna - 100%zachmurzenie i deszcz). Ostatecznie, pokonując z Darnkowa ostatni tego dnia podjazd na Imkę, dojeżdżamy z powrotem do Drogi 100 zakrętów. Garmin mówi 2988 metrów. Chyba sobie jaja robisz?! Po zrzuceniu tracka na kompa wiadomo, że będzie korekta, wiadomo, że będzie ponad 3000. Ale nie nie nie, Bogdan nie daje za wygraną i zamiast w prawo w dół, skręca w lewo pod górę. I dobrze. Wystarczy chwila i na wyświetlaczu wyskakuje magiczne 3000 metrów podjazdów. Mój wynik nr 2, po Karkonoskich 4k, ale ALE osiągnięty na ponad 2 razy krótszym dystansie, w ciężkim górskim terenie.
Bez ściemy - jest to trasa, której pokonanie napawa mnie największą dumą dotychczas! Bez dwóch zdań - wycieczka życia.


Przed Ostrą Górą.


Piękne chmury. Karłów.

Nic  tego nie miałoby sensu, gdyby nie Cerber. Bo realizowanie takich tras ma dla mnie sens jedynie w towarzystwie. A towarzsytwo tego dnia - jak zwykle - wykazało się humorem, wsparciem i oparciem. Za co olbrzymie dzięki Bogu Ci się należą po stokroć!!





  • DST 252.43km
  • Teren 8.00km
  • Czas 12:31
  • VAVG 20.17km/h
  • VMAX 60.20km/h
  • HRmax 129 ( 67%)
  • HRavg 177 ( 92%)
  • Podjazdy 4071m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 7 czerwca 2014 | Komentarze 48


Początkowym planem było powtórzenie standardowej trasy Piotera50 na Przełęcz Karkonoską, z powrotem do domu przez Czechy. Wiedziałam, że będę chciała w tym roku pokusić się o pobicie zeszłorocznego rekordu dystansu, ale od niepamiętnych czasów wszystkie weekendy miałam zajęte. Bo albo były to spotkania z ekipą, z których na pewno nie miałam chęci rezygnować na rzecz samotnego szlajania się; albo pogoda była na tyle kiepska, że nikt nic nie proponował. Tak oto nadszedł ten weekend - w zapowiedziach słoneczny, ciepły, z lekkim wiatrem, bez żadnych innych planów. Koniecznie musiałam to wykorzystać!
Na kilka dni przed zaplanowaną realizacją przyszło mi do głowy by zaszaleś jeszcze bardziej i zrobić znacznie ważniejszy rekord od tego dystansowego, a mianowicie nie tylko pobić nieprzekraczalną dla mnie do tej pory granicę 3000 metrów przewyższeń na trasie, a zrobić szał i przebić 4 klocki. A co?!
Z domu wyruszyłam o 5:30, po 1,5 km skapnęłam się, że zapomniałam zabrać ze sobą mapy. No nie, bez przesady. Zawracam, wrzucam do plecaka 2 mapy i wracam na trasę. Dojazd do Podgórzyna uskuteczniam przez Świebodzice, Kamienną Górę, Przełęcz Kowarską, Kowary.


Za Świebodzicami, w oddali, majaczą Karkonosze, przywołując mnie do siebie. Patrząc na to jak pięknie je widać z tej odległości serce mi się raduje na samą myśl o tym co za widoki mnie czekają na trasie!


Kamienna Góra.


Za Kowarami, w pełnej krasie. Szałowe to były widoki. Na Równi pod Śnieżką skrzył w Słońcu Dom Śląski, wszystkie kontury ostre jak brzytwa. Po raz kolejny napiszę, że muszę w końcu zaopatrzyć się w nowy aparat fotograficzny! Ma ktoś może kafelka na zbyciu?


Zalew Sosnówka.

W Podgórzynie z ciekawości notuję czas i sprawdzam ile zajmie mi pokonanie tych 12 najcięższych szosowo kilometrów w Polsce (profil podjazdu od Genetyka). Zajęło 1 h 11 min. Sporo z tego mogłabym urwać, gdyż zdecydowanie na luzie jechałam, zwłaszcza spokojniejszy odcinek z Podgórzyna do Chybotka. Dociskam do Odrodzenia na 11:00 uradowana tak, że ta radość mi się z uszu wylewa. Pogoda piękna, widoki obłędne, prawie wszystko jest tak jak być powinno. Rozkoszuję się tym co mnie otacza, popijam piwko, zajadam makaron.


Widok z podjazdu. Gdzieś w okolicach Przesieki. Wszystkie fotki robione na podjazdach cykane były w ruchu, więc przepraszam za poruszenia, prześwietlenia, itp...


To rozdroże, 4000 metrów przed szczytem, początek najgorszego chyba kilometra podjazdu, zawsze mnie obezwładnia na chwilę. Tym razem ta część podjazdu poszła mi wyjątkowo sprawnie.


Za chwilę będę u celu! Jak się okazuje to w tym miejscu, na Przełęcz Karkonoskiej, pierwszy raz minęłam się z Sebkiem i Marcinem, którzy uskuteczniali kilkudniową objazdówkę po Sudetach.


Ta-dam! Cel nr 1 zdobyty :D


Nagroda się zatem należy.


Piękne widoki z tarasu Odrodzeniowego.



W końcu nie ma co zwlekać na sielance za długo. Pakuję się i zjeżdżam w stronę Czech - do Vrchlabi przez Szpindlerowy Młyn. Pierwszy ciężki podjazd tego dnia za mną. Teraz podążam w stronę drugiego. Na ok. 140 kilometrze zaczyna mi delikatnie doskwierać kolano. Niestety problem ten utrzymał się (a raczej mocno pogłębił) do samego końca wyprawy. Na tym etapie - etapie dojazdu do Peca pod Śnieżką - przeżywam dość konkretny kryzys. Pierwszy z dwóch tego dnia.


Zapora na Łabie, Spindleruv Mlyn.


Cerna Hora w tle. Tego dnia nad szczytem Cernej Hory latała taka chmara paralotniarzy, że nawet nie podejmowałam próby liczenia. Na oko, w najbardziej tłocznym momencie, musiało ich być ok. 40 sztuk. Aż dziw brał, że to to nie wlatuje na siebie nawzajem ;)

Po dojechaniu do Peca nie mogę sobie odpuścić naszej wiosennej knajpy. Uzupełniam mikroelementy, uzupełniam kalorie, wodę w bidonie. Staram się doprowadzić do ładu psychicznego, bo podczas tej przerwy kryzys zamiast słabnąć pogłębia się. Otrzymuję porządnego kopa z kosmosu, który nie pozostawia mi wyboru. Czy mi się uda czy nie - próbę podjąć trzeba. Pakuję się zatem w końcu na rower i wyruszam w stronę Rychtrovej Boudy, Vyrovki i - ostatecznie - Modrego Sedla (profil podjazdu od Genetyka). Na samym początku źle wybieram drogę, błędnie podjeżdżam chwilę nie w tym kierunku, szybko orientuję się w omyłce, zawracam i trafiam na właściwy szlak.
Plan - od Peca do kapliczki podjechać bez wypięcia. Nie do końca wierzyłam, że się uda, zwłaszcza część między Rychtrovą Boudą a Vyrovką przerażała mnie nie na żarty. Ale udało się! Ze 160 km w nogach, z Karkonoską za sobą. Udało się. Po dotarciu do kapliczki trochę się rozklejam, z ulgi, zmęczenia, radości. Nic nie mogę na to poradzić, ale łzy same mi lecą z oczu. Trwa to tylko chwilkę, ale zaskakuje mnie nielicho.
Cieszę się niesamowicie z tego co zrobiłam. Dwa najcięższe szosowe podjazdy - polska Karkonoska i czeskie Modre Sedlo - zaliczone w 100% idealnie, jednego dnia. Tego się nie spodziewałam :D


Rychtrova Bouda. Na całym podjeździe miałam w pamięci naszą wiosenną wyprawę i tenże podjazd. Bardzo miło mi te myśli wypełniały głowę podczas walki z najgorszymi nachyleniami.


Vyrovka. Fajnie wyszło na fotce nachylenie, choć najgorszy kawałek już miałam za sobą.


Ostatni podjazd pod kapliczkę. Dla czekających na człowieka widoków warto wylać te litry potu.


I nareszcie u celu!!!




Lucni Bouda.

Za Lucni Boudą czas na przeprawę przez kostkę brukową. Katastrofa. Ręce okrutnie na tym ucierpiały.
Nie umiałam sobie odpuścić podjazdu nad staw przy Samotni (choć to raczej Samotnia jest przy stawie a nie odwrotnie...). Do samego schroniska już nie zjeżdżałam, bo czas powoli zaczynał mnie gonić, a absolutnie nie chciałam wracać po zmroku.


Mały Staw.


Świątynia Wang.

Dalej to już prosta droga - z Karpacza do Kowar i powrót tą samą drogą, którą przyjechałam.
Cała trasa zajęła mi 15 godzin, z czego 12,5 h na siodle.
Fajna to była wycieczka. Fajne będą z niej wspomnienia i duma, która mnie rozpiera, że udało mi się tego dokonać.


Dodam jeszcze jedną bardzo ważną rzecz - poranna wymiana smsów z Birdasem to był strzał w 10! Okazało się bowiem, że nie jestem jedyną, która nie śpi w sobotę o godzinie 4 nad ranem, nie chlejąc jednocześnie (choć za Marcina ręczyć nie mogę:)). Dzięki Birdas, za to, że miałam do kogo "otworzyć paszczę" o poranku. Szkoda, że nie udało nam się zgrać i spotkać. Następnym razem już nie odpuszczę :D





  • DST 180.41km
  • Teren 3.00km
  • Czas 07:57
  • VAVG 22.69km/h
  • VMAX 63.20km/h
  • HRmax 180 ( 94%)
  • HRavg 132 ( 69%)
  • Podjazdy 2659m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 4 czerwca 2014 | Komentarze 20


I znów poranne spojrzenie przez okno nie zachęca by ruszyć tyłek z domu. Mży. Ale wierzę całym sercem, że się zaraz poprawi. Wstaję zatem, ogarniam się, jem, pakuję, sprzątam. Przed 7 wyruszam z domu, gdyż o 18:00 czeka mnie dziś jeszcze godzina pracy. Chłodnawo o poranku, przez jakiś czas nawet nie ściągam softshella, mimo że pod nim również mam koszulkę z długim rękawem. Mało to czerwcowe temperatury, ale czy gorsze od upałów, zwłaszcza gdy w perspektywie prawie cały dzień ma być spędzony na rowerze? Jest ok, nie narzekam.


W oddali Ślęża, z którą żegnam się na kilka godzin.

Droga na Przełęcz Okraj taka sama jak zwykle, czyli przez Świebodzice i Kamienną Górę. Idzie wszystko bardzo sprawnie. Na szczycie przełęczy melduję się o godzinie 10:20, ze średnią 20,8 km/h, co jest całkiem fajnym wynikiem zważywszy, że jadę góralem na pancernych, terenowych oponach 2.1.


Standardowy widoczek z podjazdu na Okraj.


Na Przeł. Okraj. Kierunek - Czechy.


Z dedykacją dla Morsa i Oelki :)

Nie zabawiam tu długo, zjeżdżam kawałek i pakuję się na podjazd pod Schronisko Jelenka. Nie jest to najlżejszy kawałek chleba, ale za to króciutki. Po odbiciu z szosy w prawo na Jelenkę czekają na nas raptem niecałe 3 km podjazdu, z czego ino dwa kawałki dają nieźle popalić. Fajny to podjazd. Na górze zasłużony Primator i pałaszowanie połowy makaronu. Słońce czasem nawet wychodzi zza chmury i przygrzewa uroczo.


Po prostu Jelenka.




Czyżby daleko w oddali, dokładnie pośrodku zdjęcia, Czarna Góra majaczyła?

Wybija 11:15. Stwierdzam, że nie ma co się za długo opierdzielać. Przede mną jeszcze ponad 100 km i niejeden podjazd do pokonania. Ubieram się jakby zima mnie miała nawiedzić i zjeżdżam w dół. Szybko stwierdzam, że zdecydowanie przesadziłam zakładając długie spodnie, ściągam je zatem i realizuję dłuuuugi i przyjemny zjazd z Przełęczy Okraj aż do krzyżówki z drogą nr 296, skręt w lewo na Trutnov. Drogowskaz mówi mi, że do Trutnova mam 18 km i to by się zgadzało. Gdzieś po drodze czeka mnie jakiś mały objazd, ale ani trochę nie przeszkadza mi on w trasie i nie dekoncentruje mnie nawigacyjnie (ja jak to ja - wszystko realizuję albo na czuja, albo w oparciu o mapę papierową w skali 1:150 000:). Nawet podczas przejazdu przez centrum miasta udaje mi się nie zgubić. Jestem coraz bardziej zadowolona z mojej intuicji.
Z Trutnova jadę na Porici, Petrikovice i Chvalec. W tym ostatnim skręcam w lewo na serpentynowy podjazd w stronę Adrspachu. Raz go zjeżdżałam - wczesną wiosną tego roku. Patrząc z perspektywy zjazdu byłam przekonana, że czeka mnie mordęga i wleczenie jęzorem po asflacie. A tu niespodzianka. Najprzyjemniejszy to był podjazd dzisiejszego dnia. Słońce przebijało się przez drzewa, okoliczności przyrody wokół obłędne. No czegóż chcieć więcej?!


Piękny twór skalny przy przejeździe kolejowym niedaleko za Trutnovem.


Adrspassko-teplicke Skaly


Zamek w Adrspachu.


Od razu włączają mi się przemiłe wspomnienia z zeszłorocznego Ryjkowego Broumovska.

Dalej droga prowadzi mnie na Zdonov i granicę przekaczam na przejściu Zdonov-Łączna. Stąd już mam rzut beretem do Mieroszowa. Plan zakładam przejazd przez Unisław Śl., ale drogowskaz na Sokołowsko nie pozostawił mi wyboru - wpakowałam się jeszcze na dobitkę na sztywny, terenowy podjazd zielonym szlakiem pieszym pod Andrzejówkę. Czasowo wciąż stałam na rozsądnym poziomie więc pokusiłam się o zakup Kvasnicaka opatowego i dokończyłam drugą połowę makaronu. Pycha!


Ruiny sanatorium gruźliczego w Sokołowsku.


Ucałowania dla Feniksa :*

Szybki zjazd aslfaltem do Głuszycy daje mi popalić - wpierw uciekam przed, a później gonię dostawczaka, utrzymując bardzo mocne tempo. Grrr...
Na koniec jeszcze serwuję sobie objazd Jeziora Bystrzyckiego i chwilę po godzinie 17:00 melduję się w domu.


Tama na Jeziorze Bystrzyckim.

Zapomniałam już jak to jest robić takie trasy w samotności.




  • DST 141.88km
  • Teren 30.00km
  • Czas 07:45
  • VAVG 18.31km/h
  • VMAX 58.60km/h
  • Podjazdy 2600m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 29 marca 2014 | Komentarze 10

Uczestnicy


Kolejny wypad z ekipą.
Co jest cudownego w tych spotkaniach - zawsze znajdzie się ktoś kto rzuci hasło wypadu, zaraz znajduje się osoba chętna by oprowadzać resztę, większość z uśmiechami na ustach dołącza i podąża - czasem w ciemno - za przewodnikiem "stada". Tym razem wodzem był Bogdan. Postanowił sprezentować nam wycieczkę po Pogórzu Orlickim.
Na miejsce spotkania, czyli do Kudowy, docieram na rowerze. Wybieram przejazd przez przejście graniczne na Przełęczy pod Czarnochem, Broumov, Police n. Metuji i Hronov. Na samej końcówce się trochę gubię i przypadkiem zjeżdżam aż do Nachodu.






Klasztor Benedyktynów w Broumovie:


U Cerbera i Ani czeka już na mnie pyszna kawa oraz Toomp z Arturem :) Chwila na wytchnienie i przegryzkę i zaraz docierają do nas z Kłodzka: Ania, Ryjek i Bogdano. Przed ustalonym czasem ruszamy w tany!

W drodze do Jiraskovej Chaty:








W Jiraskovej czas na zasłużony wypoczynek w dymie przy pysznym Primatorze.




Kolejny punkt wycieczki to Peklo, do którego podążamy fantastycznym czerwonym szlakiem pieszym.




(podwędzone Ryjkowi:)


Z Pekla cisnęliśmy do Novego Hradka. Nie obyło się bez ostrych podjazdów. Przewodnik postarał się byśmy wrócili do domów mocno zmęczeni :)




Niedaleko Olesnicy rozłączamy się na chwilę z trójką współtowarzyszy, którzy krótszą drogą pomykają schłodzić nam piwka. Piątka ślepo podąża za Przewodnikiem, który ma dla nas przed obiadem kilka niespodzianek podjazdowych, a na końcu cudowny łąkowy zjazd.






Po obiedzie czeka nas kolejna górka, która kończy się w Borovej gdzie niestety musimy pożegnać się z Kłodzką częścią ekipy, pędzącą do Kudowy na pociąg. W piątkę kontynuujemy zabawę z rowerami i kosztujemy czadowy przejazd nad piekielnym urwiskiem:)










Od wspaniałych Kudowian dostaję propozycję noclegu. Nie mam innej opcji - muszę (i chcę) przyjąć zaproszenie :D
Dzień kończy się pogaduchami i piwnym wypoczynkiem w sielankowej atmosferze.
Jeszcze raz bardzo Wam dziękuję za wspaniałą gościnę!!

Całej ekipie wielkie dzięki za genialną atmosferę, śmiechy i snute plany na najbliższą rowerową przyszłość!

Druga część mapki będzie kiedy podwędzę orlicką cześć Bogdanowi. Na razie tylko dojazd.



  • DST 167.67km
  • Teren 20.00km
  • Czas 09:03
  • VAVG 18.53km/h
  • VMAX 50.10km/h
  • Podjazdy 2717m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 8 marca 2014 | Komentarze 16

Uczestnicy


Piwo otwarte, zatem mogę coś napisać.
Pisaniny jednak będzie mało, bo powoli acz skutecznie zaczyna się do mnie dobierać Morfeusz a ja chyba nie będę mu się za długo opierać.
Cóż ja mogę prócz zdjęć i mapki?!
Mogę napisać, że - jak to zawsze z Wami bywa - było cudownie. Zakwasy na policzkach powstałe na skutek szalonej ilości śmiechu (pytanie Anki zadane Zbychowi i Bogdanowi (oraz wyobrażenie odpowiedzi na nie) będzie mi się śnić po nocach:))).
Trasa, choć krótka, to fantastyczna.
Zdecydowanie warto było pyknąć te 130 km dojazdów by spędzić z Wami ten dzień!!

Z domu wyruszam ok. 6 rano. Po kilku kilometrach zaczyna świtać, wschód Słońca tego dnia nie powalił na kolana, jednak był niezwykle uroczy:








Mróz puszcza chyba gdzieś po 50 km. Po takim czasie jestem bliska hibernacji.
Granicę przekraczam za Mieroszowem, kierując się w stronę Adrspach, podziwiając północną granicę Adrspassko-Teplickich Skał.






Z ekipą spotykam się w Trutnovie. Chwilę oczekiwania wykorzystuję na wygrzewanie się jak żmijka w promieniach Słońca. Wpierw dociera rowerem Bogu, niedługo po nim samochodami dojeżdża pozostała ósemka. Po chwili zaczynamy się kierować w stronę podjazdu do Rychorskiej Boudy - naszego pierwszego (i właściwie jedynego konkretnego:) celu tego dnia.






Na ostatnich kilkuset metrach przed szczytem (1001 mnpm) na szlaku zratrakowane resztki śniegu, który teraz jest już ino lodem. Lekko nie jest, ale udaje się przejechać i radośnie dotrzeć do Boudy i Karkonosza :)


W przerwie kupa śmiechu i walki z chłodem. Po posiadówce jazda w śnieg!


Świetna panoramka Karkonoszy:


Później... później? Nie wiem. Bunkry później.














Przed Trutnovem odłączamy z Cyborgiem od reszty. Kilka kilometrów jedziemy razem, ale szybko i my musimy się pożegnać, każde zmierzając w kierunku swojego domu.
Ja pokonuję granicę przejściem pieszym Petrikovice-Okrzeszyn. W Uniemyślu nieszczególnie inteligentnie pakuję się w teren (dość szybko kojarzę go z zeszłorocznego naszego wypadu trutnovskiego). W końcu docieram nim do asfaltu za Chełmskiem i już szosą realizuję podjazd na Przełęcz Chełmską. W tym momencie dopada mnie kryzys, który trzyma do Unisławia Śl. Potem już jedzie mi się b. dobrze (czyżby efekt zjazdu?:)

Koniec opowieści.
Jeszcze raz dzięki za ten dzień. Będzie co wspominać:)