avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Góry Złote

Dystans całkowity:457.93 km (w terenie 137.00 km; 29.92%)
Czas w ruchu:25:42
Średnia prędkość:17.82 km/h
Maksymalna prędkość:62.90 km/h
Suma podjazdów:7645 m
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:114.48 km i 6h 25m
Więcej statystyk
  • DST 80.43km
  • Teren 35.00km
  • Czas 05:34
  • VAVG 14.45km/h
  • VMAX 62.90km/h
  • Podjazdy 1840m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 18 października 2014 | Komentarze 17


I dwa kolejne szczyty Korony Gór Polski rowerem zdobyte :-)

Na weekend zaproszenie mieliśmy do Polanicy-Zdroju. Z największą przyjemnością z niego skorzystaliśmy, na sobotę planując sobie jakieś zacne trasy. Kuba, jak to Kuba, celuje w zjazdy więc obiera kierunek na Kouty nad Desnou, które nie wyglądają jakby mu się miały w najbliższym czasie znudzić. Ja postanawiam skorzystać z obranego przez niego kierunku i samochodem zostaję dowieziona do Zulovej. Tu rozłączamy się na czas jakiś. Z Zulovej wyruszam późno, bo dopiero w okolicach południa podążając w stronę Kowadła - najwyższego szczytu gór Złotych. Nie znam tych tras zupełnie, ale ogarnięcie się w przestrzeni idzie mi tego dnia nad wyraz dobrze.

Z Zulovej jadę ścieżkami rowerowymi, które idą równolegle z niebieskim szlakiem pieszym. Po drodze podziwiam Wodospady Srebrnego Potoku.




Dalsza trasa prowadzi mnie wpierw urokliwym, świetnie utrzymanym i niedostępnym dla aut leśnym asfaltem, który po kilku kilometrach przechodzi w szuter, by ostatecznie stać się porządnym pół-przejezdnym górskim szlakiem. Po drodze mijam Pod Chlumem, Pod Kovadlinou, Pramen Peklo (gdzie żegnam się ze szlakiem rowerowym i wkraczam na niebieski szlak pieszy, który prowadzi mnie do zielonego pieszego i dalej na sam szczy Kowadła) i Sedlo Peklo. Końcowe kilkaset metrów przed szczytem to huśtawka z rodzaju idę/jadę/idę/idę/próbuję-jechać-ale-mi-się-nie-udaje. Może gdyby te korzenie nie były mokre to więcej by weszło w siodle, ale to nic. Warto było, choć sam szczyt zupełnie nieatrakcyjny,








Na szczycie dumam przez chwil kilka nad tym co dalej. Wodzenie palcem po mapie w domu to jedno, a w trasie już często sam szlak weryfikuje nasze uprzednie zamierzenia. Widzę co się dzieje na zielonym pieszym i dochodzę do wniosku, że kontynuowanie drogi nim do samego Rudawca może się dla mnie okazać zgubne. Modyfikuję plany. Zjeżdżam zielonym do Bielic. Zjazd - perełka. Krótki ale bardzo treściwy. Mniami!




W Bielicach postanawiam wpakować się na czerwony szlak rowerowy, który okazuje się być szutrókką pnącą się przez kilka kilometrów powoli i nudnawo do góry.


Nagle docieram do asfaltu, patrzę, przecieram oczy. Ej! Przecież ja tu już byłamw  tym roku. Przypomina mi się jak zjeżdżaliśmy tędy z Bogdano i Zibim na Borównowej wycieczce lipcowej. Nie spodziewałam się, że byłam wtedy aż tak blisko Rudawca. Po 300 metrach asfaltu docieram do precinki, która po kolejnych kilkuset metrach wysadza mnie na zielonym pieszym. Stąd już rzut beretem na kolejny szczyt Korony Gór Polski - najwyższą górę Bislkich - Rudawiec. I tu końcówka to prowadzenie roweru. I to warto, bo zjazd tą samą trasą znów jest przepyszny :-)


Na zjeździe przemiły dla oka widok na Masyw Śnieżnika.


I teraz czeka mnie kolejna perła - kilka kilometrów przepięknego singla zielonym pieszym, wzdłuż granicy, do Przełęczy Płoszczyna, wśród krzewów jagodzinowych. Ależ to wyśmienity kawał terenu! Mieliśmy tędy jechać właśnie podczas lipcowej wycieczki, ale zrezygnowaliśmy z tego ze względu na deficyt czasu. Ale teraz już doskonale rozumiem Zbyszkowe rozpływanie się nad tym szlakiem :-)


Na Przeł. Płoszczyna nie mogę odmówić sobie Holby choć dociera do mnie, że przed zmrokiem najprawdopodobniej do Polanicy nie dojadę. To nic. Holba w promieniach Słońca smakuje wybornie.
Z Przełęczy niebieskim rowerowym, przez Przełęcz Staromorawską i Nową Kamienicę docieram Klecienka. Tu kończy się zabawa z terenem. Czeka mnie jeszcze ok. 6 kilometrów podjazdu asfaltowego na Przełęcz Puchaczówka.




Z Puchaczówki szybki zjazd przez Idzików do Bystrzycy Kłodzkiej, po opuszczeniu której raduję oczy ślicznym zachodem Słońca.


Na koniec czeka mnie jeszcze 15-20 kilometrów jazdy do Polanicy-Zdroju, wpierw w szarówce, później zupełnej ciemności. Jestem na to przygotowana, a jedzie się wyśmienicie.
Wieczorem niestety czuję, że zaczyna się do mnie dobierać choroba. Gardło boli, głowa boli. Liczę na to, że noc pomoże mi się z tego załamania wykaraskać bez ofiar.


  • DST 146.30km
  • Teren 27.00km
  • Czas 07:46
  • VAVG 18.84km/h
  • VMAX 50.60km/h
  • Podjazdy 2020m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 11 października 2014 | Komentarze 15


Nigdy bym nie przypuszczała jeszcze dwa miesiące temu, że tyle we mnie zapału do jazdy jeszcze zostało.
Okazuje się, że kolekcjonerstwo działa cuda :-)
Do tej pory jeszcze nie zaliczyłam tak wczesnej pobudki na rower. 00:00. Wyjazd z domu o 1:45. Kierunek - Borówkowa z jej wieżą widokową.
Temperatura nocna niesłychana, aż mi się chce zdjąć kamizelkę i jechać w samej koszulce. W okolicach Ząbkowic Śląskich chmury pokrywające dotąd całe niebo rozstępują się, temperatura spada na łeb na szyję, o kilka stopni w bardzo krótkim czasie. Niezależnie od tego i tak wciąż jest całkiem ciepło.




Postanowiłam nie pchać się do Lądka Zdroju, na drodze którego stoi Przełęcz Jaworowa i dziś pierwszy raz skosztować przejścia granicznego Złoty Stok - Bila Voda. Kop w dupę za to mi się należy tak potężny bym przez kilka dni nie była w stanie na niej usiąść. Nie wiem co mi przyszło do głowy by pchać się po ciemku w zupełnie nieznane rejony. Bez sensu, zupełnie bez sensu. Absurdalne pokusy czyhają za każdym rogiem. Po wjechaniu do Czech prawie od razu się gubię. Tym razem intuicja mnie zawodzi i ni stąd ni zowąd po paru kilometrach dostrzegam na poboczu auta z rejestracjami opolskimi. Szlag! Czyżby Paczków?! Trochę tak, a trochę jeszcze nie, ale kierunek na Paczków. Kręcę się, gubię co i rusz, objeżdżam Paczków w tę i nazad, nie mogąc znaleźć z niego wyjazdu. Po babsku jestem bliska łez, bo zaczyna do mnie docierać, że właśnie przez palce przeciekają mi ostatnie minuty naddatku czasowego. W końcu udaje mi się wyjechać na właściwą drogę. Kryzys pogłębia się i na dojeździe do Javornika jestem przekonana, że oleję Borówkową, bo nie zdążę, bom zmęczona i głodna. A przede wszystkim, bo w bidonie nie została już ani kropla płynu, a przede mną blisko 10 km podjazdu asfaltem, a dalej jeszcze ze 3 terenu na szczyt, bez picia. Nie znoszę nie mieć zapasu płynów i nie mam pojęcia jak mogłam dopuścić do tego, że nie zabrałam ze sobą żadnej dodatkowej butelki. No nic. Po zaciętej walce ze sobą, swoją słabością i zniechęceniem zagryzam zęby, zaciskam palce na kierownicy i skręcam do Javornika. Stąd podjazd przez Travną na Przełęcz Lądecką a z niej na szczyt. 5 minut przed czasem udaje mi się z łomoczącym w piersi sercem zawitać na Borówkowej. O godzinie 7:02. Z 95 km na liczniku zamiast przewidywanych 83 km. Cholerny Paczków! :-P

7:05


7:07


7:08


7:09




Wicher zawiewa a w plecaku czeka na mnie termos z grzanym piwkiem. Wiem, że będzie smakowało nieziemsko. I co? Smakuje jeszcze lepiej!!! Jak w zeszłym tygodniu na Szpiczaku tak i tym razem na szczycie jestem sama jak palec. Rozkoszuję się ciszą, spokojem, piwem :)




Nagle dostrzegam tę cudowną tabliczkę:


Cóż za radość zalewa moje serce. Ślinianki zaczynają pracować ze zwdojoną siłą, bo choć piwo pomogło to jednak jego gorąc, miodowa słodycz i aromat korzennych przypraw nie są idealną mieszanką dla złaknionych wody wędrowców. Pędzę po bidon i czym prędzej w dół. Aż do...




Ani kropli. No ba!
Wracam na wieżę sprawdzić czy spod mgieł porannych wyłoniły się w dole widoczki. I tu nie spotyka mnie żadna miła niespodzianka, choć jest całkiem uroczo.


Około godziny 8:00 zbieram się i realizuję zjazd do Javornika. Którędy? Tak nie do końca wiem, niby miał być czerwony pieszy, ale działo się tak dużo po drodze, tasowało się ze sobą z piętnaście różnych szlaków, że w pewnym momencie postanowiłam po prostu jechać na wyczucie. W dół. Sprawdziło się. Javornik przywitał mnie otwartymi sklepami z przepyszną wodą. Od razu dwie butelki.


Z Javornika szybko szybciutko na Zulovą i dalej do Cernej Vody, gdzie o 10:00 umówiona jestem z Kubą w celu zaliczenia jakiejś rundki po Rychlebskich Ścieżkach.






Jestem na miejscu kilka minut przed czasem, Kuba jest kilka minut spóźniony, czas ten przeznaczam na pławienie się w promieniach iście letniego Słońca. Ostatecznie na ścieżkach zaliczamy standardowy dojazd do Trailu Dr. Wiessnera, podjazd nim i później frajdę zjazdu po Superflow! Bomba!!!! Choć przed opuszczeniem parkingu byłam przekonana, że nic ze mnie nie będzie to jednak (nieskromnie pisząc) spisałam się na medal. I nawet bez gleby - niebywałe :O
Wspaniały to był dzień. W sumie nadal jest :D


  • DST 84.50km
  • Teren 50.00km
  • Czas 05:12
  • VAVG 16.25km/h
  • Podjazdy 1785m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 13 lipca 2014 | Komentarze 5

Uczestnicy


Jedna próba nie doszła nawet do skutku, ze względu na fatalną pogodę. Druga próba do skutku doszła, ale pogoda nadal nie rozpieszczała i ostatecznie Borówkowa została ominięta.
Nareszcie nadszedł trzeci raz. Tydzień przed Alpami. Dobry sprawdzian dla mojego kolana. Sprawdzian zdany na 50%, bo choć trasę przejechać się udało to bez nielekkiego już pod koniec bólu się nie obeszło. Nie wróżyło to szczególnie dobrze przed Dolomitami...

Z Kłodzka autem zabiera mnie Ania. W genialnej atmosferze przesyconej opowieściami znad Gardy zmierzamy do Lądka. Tam spotykamy się z Zibim i dojeżdżającym na rowerze Bogdano. Pogoda - bajka! Nareszcie. Spokojnym tempem docieramy na Przełęcz Lądecką, z której rozpoczynamy terenową, zasadniczą, część wycieczki.

Jeszcze w Lądku.


Już na Przełęczy.


I w drodze na szczyt Borówkowej.


Na szczycie spotyka nas szalenie miła niespodzianka w postaci dwójki głodomorów: Ryjka i Feniksa. Jeszcze do godziny 10:00, kiedy to ruszaliśmy z Lądka, tlił się w nas promyk nadziei, że może jednak... że może zdecydują się dołączyć. Po ruszeniu w trasę ten ostatni promyk zgasł. Jak się jednak okazało nie tyle zgasł, co powędrował na szczyt Borówkowej, rozpalił chłopakom ognisko i pomógł przygotować nam jadło. Brawo Promyku!!!



I nareszcie dane mi jest zobaczyć na żywo wieżę, a co najważniejsze - wdrapać się na jej szczyt i radować oczy genialnymi widokami. Słyszałam ja o tych widokach, ale ten kto nie zobaczy ten nic nie wie...









Po zejściu na dół do reszty ekipy nadszedł czas na podziwianie Zbychowego nowego Nervowego nabytku, a ostatecznie trzeba było zakosztować legendarnego już zjazdu ze szczytu czerwonym szlakiem pieszym. Okazuje się, że nie taki diabeł straszny jak go mi rysowali, aczkolwiek zjazd jest zacny i do polecenia każdemu miłośnikowi mtb (poniższe zdjęcia podwędzone Zibiemu)






Dalej czeka nas dojazd do i piwna posiadówka w Travnej.


Dalej... dalej były ruiny jedne i drugie. Ruiny czego? zamków? W każdym razie bardzo urocze ruiny z jeszcze bardziej uroczymi dojazdami do nich i zjazdami z nich :-)






Od szczytu Borówkowej właściwie jedziemy we dwójkę ze Zbychem. Bogdano gdzieś nam się po drodze zgubił... Ania z Ryjkiem i Feniksem wybrali "szybszy" dojazd do czeskiego schroniska Paprsek. Jak się okazało ostatniej trójce tak się spodobała trasa dojazdowa, że do schroniska postanowili się nie pakować w ogóle :-D Bogdano, ku wielkiej naszej uciesze, odnalazł się w Paprseku właśnie :)






Po napełnieniu brzuchów czekał nas powrót do Lądka, gdzie odłączył od nas Bogdano, wracający na rowerze do Kłodzka, a po chwili dołączyła Ania z chłopakami. Szczęśliwie udało się dotrzeć na czas do Kłodzka na szynobus i wrócić do domu (opcja powrotu na rowerze odpadała ze względu na kolano niestety).

Dzięki Wam za tę wycieczkę. Było intensywnie. Było śmiesznie. I pięknie. Zbychu - wspaniały z Ciebie przewodnik i napędzacz :D


  • DST 146.70km
  • Teren 25.00km
  • Czas 07:10
  • VAVG 20.47km/h
  • VMAX 57.90km/h
  • Podjazdy 2000m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 5 kwietnia 2014 | Komentarze 17

Uczestnicy


Dziś przewodnicze honory czynił Zibi. Oprowadzał nas po Górach Złotych, których ja osobiście nie znałam ni w ząb.
Na miejsce zbiórki, do Lądka, docieram na rowerze. Dobrze, że z domu wyjechałam przed brzaskiem, bo w przeciwnym razie, po spojrzeniu przez okno, nie wiem czy dałabym radę zebrać się w sobie i usadzić dupsko na siodle.
Prawie od samego początku trasy delikatnie kropi. Za Przełęczą Jaworową, czyli po 70tym kilometrze mżawka zamienia się w już bardziej upierdliwy opad. U celu jestem pół godziny przed czasem. Zastanawiam się czy ktoś w ogóle się jeszcze zjawi (prócz oczywiście Toompa, którego byłam pewna, gdyż spotkałam go na trasie i zrealizowałam podjazd na Przeł. Jaworową). Jakież było moje zaskoczenie kiedy pojawili się wszyscy. Całe radosne 11 osób, wśród których nowy ekipowy narybek - Arek i Greger :)
Nawet nie podejmę się opisywania trasy, bo zupełnie nie wiem co się po drodze działo. Wiem na pewno, że Przewodnik uparcie starał się doprowadzić nas do wyzionięcia ducha. Były ostre terenowe podjazdy, podejścia, przeprawy przez chaszcze, ostre zjazdy po mokrych kamieniach i korzeniach. Cudowne to wszystko! Było też jadło i napitek więc już w ogóle czego jeszcze pragnąć?!
Pogoda? No do dupy, ale jak widać żaden deszcz nam niestraszny :)
Dziękuję Wam za ten wspaniały dzień!


Opactwo Cystersów w Kamieńcu Ząbkowickim


Dywagowanie nad dalszym planem dnia, jeszcze w Lądku, w oczekiwaniu na koniec deszczu.

Czas naglił więc deszcz/nie deszcz - postanowiliśmy dłużej nie czekać i gęsiego powędrowaliśmy za naszym dzisiejszym Wodzem.





W pewnym momencie rozdzielamy się na dwie grupy. Ta mniej rozsądna postanawia pochodzić trochę między powalonymi drzewami :)
Zibi tylko cieszy się radośnie, że udało mu się wpuścić nas w maliny :P






Po chwilach kilku docieramy do drugiej połówki na ruinach zamku (jakiego zamku?)




Tomek postanawia w dość niekonwencjonalny sposób dotrzeć do reszty biesiadników.

A później czeka nas bardzo smakowity kąsek w postaci czadowego technicznego zjazdu.







Następny cel: kamienne damy.








I po wielu dniach włóczęgi w końcu docieramy do Travnej, obiadu i Koziołków:) Ania próbuje ogarnąć ferajnę.


Po obiedzie na dobre trawienie z Bodziem urządzamy sobie małe wypluwanie płuc na dojeździe na Przełęcz Lądecką. Prawie umarłam!


I piękne widoczki z Przełęczy.


Na Przełęczy żegnamy Toompa i Gregera. W Lądku rozdzielamy się z ekipą Lądkową i Kudowianą. Razem z Kłodzczanami pociskamy do Kłodzka by zdążyć na mój szynobus do Świdnicy.




:)