avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Karkonosze

Dystans całkowity:1928.30 km (w terenie 134.00 km; 6.95%)
Czas w ruchu:103:54
Średnia prędkość:18.56 km/h
Maksymalna prędkość:65.50 km/h
Suma podjazdów:28191 m
Maks. tętno maksymalne:180 (94 %)
Maks. tętno średnie:177 (92 %)
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:128.55 km i 6h 55m
Więcej statystyk
  • DST 148.83km
  • Czas 07:04
  • VAVG 21.06km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Podjazdy 1960m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 15 listopada 2014 | Komentarze 23


Zupełnie mimochodem rzuciłam we wtorek do Kuby, Ani i Bogdana, że do końca tego tygodnia dojadę do dystansowego celu wyznaczonego na ten rok. Cel ów, w liczbie przejechanych 12 000 km, wyznaczył mi mąż mój Jakub, z podkreśleniem, że jeśli się uda to przedyskutujemy konieczność oddawania mu kasy za Krossa. Mobilizacja zatem niesłychana była i nie do wyobrażenie dla mnie by się miało nie udać.
Mimo wszystko jednak nie spodziewałam się dojechać do tego celu już w połowie listopada.
Do rzeczy - plan na weekend był/jest zacny: terenowe spotkanie z Kudowianami i objazd fajnej traski Strefy MTB Sudety. Prognozy pogody jednak od 2 dni nie pozwalają mieć zbyt wielkich nadziei :-( W związku z tym postanowiłam wyszukać sobie jakiś cel, który pozwoli mi już dziś osiągnąć 12kkm. Przełęcz Okraj z dojazdem przez Mieroszów, Chełmsko i Lubawkę, a powrotem przez Kamienną Górę to strzał w 10!, bo bez dodatkowego głupiego dokręcania pętla ma w punkt dystans mi potrzebny.
I stało się.
Przy pogodzie pozostawiającej sporo do życzenia.
Przy wietrze upierdliwym, a czasem jeszcze upierdliwszym.
Przy strachu o kolano (dawno tak długiej trasy nie robiłam), które ostatecznie milczało do samego powrotu do domu :-D

Zdjęć ino trzy, bo najzwyczajniej w świecie nic nie nadawało się do focenia. Najatrakcyjniejszy obiekt dzisiejszego dnia to opakowanie po prezerwatywie dostrzeżone na środku szlaku pieszego (na Przełęczy Chełmskiej), który odwiedziłam w celu śśśśśśś.

Zasłużony relaks w Schronisku PTTK na Okraju:


Sama Przełęcz powalała tego dnia swym urokiem...


Za Kamienną Górą rzut oka na Góry Wałbrzyskie:





  • DST 16.71km
  • Teren 10.00km
  • Czas 01:32
  • VAVG 10.90km/h
  • VMAX 57.90km/h
  • Podjazdy 688m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 28 września 2014 | Komentarze 16

Uczestnicy


Coś czuję, że stanie się to moim nowym hobby - zbieranie górskich wschodów Słońca.
Doznania związane z samą krótką chwilą wzejścia, a wpierw z przydługą chwilą wyczekiwania są nie do porównania z niczym innym.
Po zeszłotygodniowej Śnieżce nadszedł czas na kolejną próbę; może tym razem pogoda dopisze....?
Ani i Zbyszka nie trzeba długo namawiać ;-) W sobotę wiczorem zabierają mnie z Kłodzka i wspólnie pędzimy do Świdnicy spróbować zakosztować choć chwili snu przed pobudką o barbarzyńskiej 1:00. Zibi wieczornie wyraża zaniepokojenie w kwestii tak wczesnego budzenia, ale cóż począć. Słońce jest kapryśne i tym razem może już nie opóźnić swego wzejścia. Udaje się wyjechać prawie o czasie.
Droga docelowa koszmarna - część trasy w gęstej mgle skutecznie utrudniającej nocne poruszanie się. Do Szklarskiej Poręby docieramy sporo po planowanym czasie, ale wciąż z jego nadwyżką. Coś zimno. Jak na dole jest 5 stopni to co będzie na szczycie (dla przypomnienia - w zeszłą niedzielę Karpacz opuszczaliśmy o 4:05 z temperaturą w okolicach 15 st. C, a na szczycie chciało nas zamienić w lodowe bryłki)??? Nic tam. Czas ruszać. Kolano niestety od pierwszych zakręceń korby odzywa się do mnie, nie pozwalając na długo o sobie zapomnieć.


O dziwo podczas samego podjazdu na Szrenicę kolano milczy. Wciąż nie potrafię obczaić co mu nie pasuje, bo skoro na terenowych kilkukilometrowych ostrych podjazdach potrafi milczeć, a wrzeszczy na kilkumetrowych zejściach.... Tak - zgadzam się z Tobą Staruszko - zbliża się czas wizyty u specjalisty :-/
No dobra - trochę przegięłam z tym "podjazdem". Absolutnie wczoraj nie było mowy bym zrealizowała cały ten podjazd w siodle. Zmęczenie po sobocie, zmęczenie sezonem w ogólności i strach o kolano skutecznie mnie od tego odwiodły. Na pewno (o ile zdrowie pozwoli) w przyszłym sezonie ponownie tu zawitam i pokonam drania, ale wczoraj - klops pierwszorzędny!

Dojazd na Halę Szrenicką:


Na szczycie meldujemy się o godzinie 6:15, czyli idealnie - już niebo zabarwia się cudownie, ale do samego wschodu zostało ciut ponad pół godziny. Idealna ilość czasu na rozprawienie się z grzanym piwkiem termosowym :-D Temperatura: ciut poniżej zera, ale odczucia znacznie lepsze niż na Śnieżce, bo praktycznie bezwietrznie.
Teraz nie pozostaje nam nic jak radowanie się tym pięknym czasem wyczekiwania (prawda Zbychu? ;-)))

6:18


6:32


6:43


6:47 - zaczyna się:




6:48


6:49


6:55




I moi drodzy współtowarzysze tego niezapomnianego wschodu:




I opatulona w 100 warstw odzienia ja:


Po wschodzie przychodzi czas na ogrzanie się w schronisku. Kuchnia póki co nie pracuje ale wstępu do środka nikt nie broni. Na stołach pozostałości po ostrej balandze. Udaje nam się znaleźć stolik nie zastawiony po brzegi pustymi (lub nie) butelkami z pięknym widokiem na wschód. Grzejemy się, rozmawiamy, wspominamy styczniowe Jeseniki, kiedy to żadnemu z nas nie chciało się dupy ruszyć na wschód Słońca na szczycie Pradziada, który mieliśmy na wyciągnięcie ręki..., sen trochę morzy, ale nie dajemy za wygraną. Ok 9:00 zbieramy się do kupy i szybko zjeżdżamy do Szklarskiej (wśród smrodu palonych hamulców. Nikt się nie przyznał czyje to były, ale obstawiam tego przede mną :-p ).
W Szklarskiej czas by w końcu coś zjeść. Słońce grzeje tak mocno, że raz za razem zrzucamy z siebie kolejne warstwy - cudownie!
Kolejny cel - Izery. Do ostatniej chwili waham się. Z jednej (tej gorszej) strony - kolano boli nawet jak siedzę i nic nie robię - to raz, i zwyczajnie leniwie nie chce mi się - to dwa; z drugiej strony wiem, że jak nie pojadę to będę żałować i wściekać się na siebie, że może by nic mi nie było, może kolano by się odobraziło. Ale chyba powoli staję się dużą dziewczynką potrafiącą czasem przedłożyć rozsądek nad absurdalny dziecięcy upór - puszczam towarzyszy wolno i sama zostaję w Szklarskiej, spacerując, rozmyślając, wylegując się na Słońcu, słuchając Kuby opowiadającego telefonicznie o jego alpejskich przeżyciach... Samotny czas mija powoli, ale nie tak znów najgorzej.


Chwilę po 14:00 zadowoleni Izerowicze wracają na miejsce i zabieramy się do domów.

Główny cel wycieczki zrealizowany - wschód Słońca na Szrenicy (1362 mnpm) za mną. Wschód piękny, w pięknych okolicznościach, w doborowym towarzystwie!
Tak - zdecydowanie mam nadzieję, że to nie ostatni mój wschód w tym roku ... :-)
Dzięki wielkie dla moich współtowarzyszy! Oby do jak najszybszego następnego razu!


  • DST 60.98km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:30
  • VAVG 11.09km/h
  • VMAX 48.30km/h
  • Podjazdy 1800m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 21 września 2014 | Komentarze 17


...po trzech godzinach regeneracyjnego pojesenikowego snu budzik wyrywa mnie z błogich objęć Morfeusza. Wyrywa brutalnie i bez pardonu. Wyrywa tak, że przez pierwszych kilkanaście sekund nie umiem się odnaleźć na jawie. W końcu dochodzę do siebie, patrzę na zegarek - 1:00, czas się zbierać. Mam godzinę do czasu kiedy na parking zajedzie po mnie Tomi. Dużo? Jasne. Kolejne minuty przelatują między palcami. Prawie prawie wyrabiam się na czas. O 2:05 jestem na dole z plecakiem, rowerem, głową pełną nadziei i oczekiwań.

Cofnę się na chwilę do wieczoru dzień wcześniej. Pierwszym co zrobiłam po powrocie z Jeseników było zerknięcie na prognozy pogody dla Karpacza. Taa... Jakbym napisała, że wyglądało to mało optymistycznie to okazałabym się sporą optymistką. W Karpaczu planuje padać od samego rana. Jeśli tak ma wyglądać sytuacja na dole to co nas czeka na szczycie? Morale upadło tak nisko, że nie umiałam go odnaleźć. W pewnym momencie byłam zdecydowana by rezygnować. Lekkie zmęczenie po sobocie, kiepskie prognozy, perspektywa trzech godzin snu..... Ostatecznie zaciskam pięści, przypominam sobie ile we mnie zapału do działania było jeszcze kilka miesięcy temu. Dzwonię do Tomka i oznajmiam - jadę! Ta decyzja zaskakuje go w równym stopniu co mnie samą. Bo szczerze przyznam - na chwilę zupełnie w siebie zwątpiłam. Ale niech się dzieje co chce. Jak nie teraz to kiedy?!

Niedziela rano - W Karpaczu jesteśmy ok. godziny 3:30. Wypakowanie rowerów, krótka sesja w ciemnościach... Komuś tu się z niewyspania nieźle rączka trzęsła... Czy to z ekscytacji przed tym co nas za chwil kilka czeka?? :-P




Tego dnia ma miejsce pierwszy egzamin mojej "nowej" latarki. Egzamin zdany na co najmniej 5 z plusem, co mnie raduje niesamowicie i otwiera przede mną mnóstwo nowych możliwości. Daje nadzieję na to, że w końcu się przełamię i z większą przyjemnością będę realizować trasy po zachodzie Słońca.
Ale do celu...
4:05 - ruszamy z parkingu kierując się ulicą Na Śnieżkę pod Świątynię Wang i dalej w górę. Na początek Tomek pyta czy mam parcie by podejmować próbę realizacji tego podjazdu w 100% w siodle, bez przystanków, bez podparć. Nie zastanawiam się długo, szybko opowiadam - nie, nie mam parcia. Jak wspomianałam niedawno - ciśnienie ze mnie zeszło. Nie czuję potrzeby by udowadniać coś sobie czy innym. Koniec roku to jazda dla frajdy i powolnego zapadania w sen zimowy, który może w końcu wyleczy moje kolano.
Mijamy bramę wjazdową, mijamy zamkniętą budkę z biletami i... zaczyna się kostka. Niewiele czasu mija, a moje wcześniejsze zapewnienia rozpływają się w ciemnościach. No JASNE, że CHCĘ i PRAGNĘ zrealizować ten podjazd idealnie. Tomek tylko uśmiecha się pod nosem - trochę śmiejąc się ze mnie i moich zmiennych nastrojów (och, babą być to jest to!!!), ale chyba przede wszystkim jest to uśmiech zrozumienia. Bo ja sobie "na sucho", przed wyjazdem, mogę sporo postanawiać i planować, ale dopiero kiedy znajdę się na szlaku to wiem naprawdę co mam robić. I tu okazuje się, że jednak MUSZĘ dołożyć wszelkich starań by mi się udało.
I udaje się, mimo iż do samego końca ciężko było mi w to uwierzyć. Bo mokra ta kostka, bo zmęczonam po sobocie, bo to noc, bo forma już we wrześniu nie ta, bo... Jak się okazuje - dla chcącego nic trudnego. Ok. 5:45 docieramy na szczyt.

Słów kilka o drodze dojazdowej...
--> rzeczywiście jest mokro; zarówno po wczorajszych opadach, jak i od tego deszczyku, który co jakiś czas zrasza nas na trasie.
--> jest ciemno; od samego początku do samego końca. Księżyca widać ino cienki sierpik. Gwiazdy? Przepięknie pokrywały niebo przez czas jakiś, kiedy to wykwitła nam nad głowami potężna dziura w chmurach, ale niestety trwało to krótko, zdecydowanie za krótko.
--> jest dziko, kiedy to przez długi czas co chwilę docierają do nas porykiwania jelenie. W pewnym momencie - gdzieś na podjeździe za Strzechą Akademicką - ryknęło tak blisko, że w trymiga obudziło w nas śpiewaków operowych. I tak jechaliśmy przez dłuższy moment rozmawiając głośno śpiewem, jakby jeleniowi różnicę robiło czy to bas, sopran czy growl próbuje mu zakłócić spokój.
--> no i najważniejsze co jest to JEST CUDOWNIE. Jest spokojnie, ciepło, karkonosko. Jest tak jak być powinno. Nie! Jest lepiej. Bo za nic nie spodziewałam się tak przyzwoitej pogody.
Pod Domem Śląskim jeszcze jest ładnie. Niestety niedługo potem, na ślimaku, wjeżdżamy w chmury, wiatr zaczyna coraz mocniej dmieć, jest coraz zimniej. Tutaj Tomek dostaje nieprawdopodobnego kopa i ucieka mi daleko w przód. Ja wręcz przeciwnie - męczę się na tym kawałku niemiłosiernie. Im bliżej szczytu tym we mnie mniej nadziei, że się uda. Pod samym szczytem boczny powiew tak mną szarpie, że ledwo udaje mi się utrzymać na ścieżce. Nie daję się jednak i w końcu docieram pod obserwatorium. Nie od tej strony co należy, ale o tym cicho-sza! :-)

Na górze szaleje wiatr, termometr mówi o 5 stopniach, ja mam wrażenie, że jest najwyżej 15 na minusie. Mimo nałożenia na siebie wszystkich przytarganych ciuchów (nie było ich mało) jest mi wciąż potwornie zimno.


Do czasu aż nie zacznie świtać chronimy się pod wejściem do obserwatorium, ale w końcu przytomnie dochodzimy do wniosku, że siedzenie w miejscu na pewno nas nie ogrzeje. Trzeba się ruszać - to raz, i trzeba znaleźć osłonięte przed wiatrem miejsce z widokiem na wschód - to dwa. Docieramy do sporej grupki pieszych turystów z Czech (swoją drogą - niezłym zainteresowaniem cieszy się atrakcja wschodu Słońca na Śnieżce) i czekamy. Czekamy.. Czekamy... I czekamy jeszcze trochę....


Wschód powinien mieć miejsce o 6:40. Okazuje się jednak, że może być z tym problem. Nie tylko z samym jego nadejściem o czasie, ale w ogóle z jego obecnością w dniu dzisiejszym. Bo co chwilę szczyt ginie w chmurach. I wtedy nie widać nic. Nie widać obserwatorium, które mamy na wyciągnięcie ręki, a co dopiero mówić o pięknym wschodzie Słońca. A nas średniawo satysfakcjonuje sama świadomość tego, że Słońce wzeszło. My chcemy to zobaczyć. To po to się zwlekaliśmy z łóżek o 1 w nocy i popylaliśmy na rowerach ponad 800 metrów do góry. No więc czekamy dalej...
W końcu o godzinie 7:15 po raz pierwszy docierają do nas bezpośrednie promienie i Słońce wyłania się zza blokujących je chmur!

6:44


7:04


7:09


7:15


Taaaak. To zdecydowanie nie był najpiękniejszy wschód Słońca jaki w życiu widziałam :-D Jednakże żaden inny nigdy nie uradował mnie tak bardzo swoim nadejściem jak ten właśnie.


W związku z tym, że do podziwiania za wiele nie ma, a cieplej robić się nie chce w końcu chwilę po 7:20 zmywamy się w dół. Byłam przekonana, że ciężko będzie się zjeżdżać po śliskich kamieniach. Mylne przewidywania. Zjeżdżało się świetnie.








Pod Domem Śląskim nie umiemy się rozstać z widokiem na Śnieżkę. Pięknie wygląda w promieniach porannego Słońca. W końcu chmury decydują za nas zakrywając porządnie szczyt.


Po chwili zjeżdżamy z niebieskiego szlaku kontynuując trasę czerwonym szlakiem przygranicznym. Tomek chce mnie zaprowadzić ponad Kocioł Małego Stawu bym mogła Mały Staw wraz z Samotnią obejrzeć tym razem z góry. Wdzięczna mu za to jestem wielce bo widok z góry rzeczywiście jest przepiękny.


Na tymże czerwonym pierwsza dętkowa niespodzianka tego dnia - Tomi łapie snejka. Dobrze. Dłużej będę mogła się cieszyć widokiem na Kocioł.
Po wymianie dętki czas na kontynuację zjazdu. Docieramy do Strzechy, gdzie robimy przerwę. Po przerwie zjeżdżamy do Samotni, gdzie czeka nas kolejna przerwa :)
Mały Staw widziany już z dołu. A tam na górze przed chwilą byliśmy:


Dalej już ma być prosta droga do auta i makaronu, ale.... postanawiamy z niebieskiego odbić w prawo na zielony poieszy, na Drogę Bronka Czecha. Nie ujedziemy nawet 50 metrów kiedy Tomi staje. Sssssłyszę co się święci, ale jakiś dziwny ten kierunek, z którego ten sssssyk dochodzi. I krótka wymiana zmian - to mój snejk... nie, wcale nie, bo mój. Okazuje się, że oboje mieliśmy rację. W tej samej chwili, na tym samym przepuście kamiennym. Ciekawostka - po załataniu moich dwóch dziur, podczas zwijania dętki, okazało się, że złapałam dwa snejki, podczas przejeżdżania dwóch przepustów - jednego za drugim. Głupi to ma fart!


Wracamy zatem pełni pokory na niebieski szlak i PRAWIE bez dalszych przygód :-P docieramy do auta. Jemy. Rozbieramy się z zimowych ubrań. Chwilę siedzimy przy samochodzi decydując się co dalej począć. Decyzja - Zamek Chojnik. I tu moja orientacja w terenie ginie. Trochę było gubienia się. A może ciut więcej niż trochę...? Generalnie w dużej mierze jechaliśmy zielonym szlakiem pieszym, przez czas jakiś podążając trasą BikeMaratonu. Nardzo dobry był to szlak. Dużo ciekawostek się na nim działo.




Gdzieś po drodze zorientowałam się, że z tylnego koła schodzi mi powietrze. Serio? Szybkie ściąganko, łatanko (bo drugiej zapasowej dętki brak). Niedługo przed dotarciem do celu łapie nas deszcz, który szybko zamienia się w ulewę. Decydujemy się by kontynuować trasę, ale jednak przed samym wjazdem do KPNu sugeruję jednak odwrót. Leje jak z cebra, pan z budki woła byśmy mu płacili za wjazd, na drodze dojazdowej widzę co kilka metrów wyłożone pniaki, które są za duże i za śliskie bym podejmowała próby przeskoczenia przez nie. Frustracja mnie zalewa. Tomek albo się orientuje, że jeszcze trochę i mogę się bezsensownie wnerwić, ale sam nie ma wielkiego parcia by kontyunować trasę w takich warunkach. Zawijamy się zatem i asfaltem wracamy do Karpacza - przez Sosnówkę Górną i Przełęcz pod Czołem.

Od dawna już każde z nas marzyło sobie by dotrzeć na szczyt Śnieżki na wschód Słońca. Ja to w ogóle marzyłam by na szczyt dotrzeć w jakichkolwiek okolicznościach, bo do tej pory dane mi to nie było. Noc wrześniowa okazała się być idealnym czasem ku temu. Wielkie dzięki Tomi za wspaniałe towarzystwo! Teraz już wiem, że jak wjeżdżać na szczyt to tylko w nocy wśród porykiwań jeleni :-)


  • DST 252.43km
  • Teren 8.00km
  • Czas 12:31
  • VAVG 20.17km/h
  • VMAX 60.20km/h
  • HRmax 129 ( 67%)
  • HRavg 177 ( 92%)
  • Podjazdy 4071m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 7 czerwca 2014 | Komentarze 48


Początkowym planem było powtórzenie standardowej trasy Piotera50 na Przełęcz Karkonoską, z powrotem do domu przez Czechy. Wiedziałam, że będę chciała w tym roku pokusić się o pobicie zeszłorocznego rekordu dystansu, ale od niepamiętnych czasów wszystkie weekendy miałam zajęte. Bo albo były to spotkania z ekipą, z których na pewno nie miałam chęci rezygnować na rzecz samotnego szlajania się; albo pogoda była na tyle kiepska, że nikt nic nie proponował. Tak oto nadszedł ten weekend - w zapowiedziach słoneczny, ciepły, z lekkim wiatrem, bez żadnych innych planów. Koniecznie musiałam to wykorzystać!
Na kilka dni przed zaplanowaną realizacją przyszło mi do głowy by zaszaleś jeszcze bardziej i zrobić znacznie ważniejszy rekord od tego dystansowego, a mianowicie nie tylko pobić nieprzekraczalną dla mnie do tej pory granicę 3000 metrów przewyższeń na trasie, a zrobić szał i przebić 4 klocki. A co?!
Z domu wyruszyłam o 5:30, po 1,5 km skapnęłam się, że zapomniałam zabrać ze sobą mapy. No nie, bez przesady. Zawracam, wrzucam do plecaka 2 mapy i wracam na trasę. Dojazd do Podgórzyna uskuteczniam przez Świebodzice, Kamienną Górę, Przełęcz Kowarską, Kowary.


Za Świebodzicami, w oddali, majaczą Karkonosze, przywołując mnie do siebie. Patrząc na to jak pięknie je widać z tej odległości serce mi się raduje na samą myśl o tym co za widoki mnie czekają na trasie!


Kamienna Góra.


Za Kowarami, w pełnej krasie. Szałowe to były widoki. Na Równi pod Śnieżką skrzył w Słońcu Dom Śląski, wszystkie kontury ostre jak brzytwa. Po raz kolejny napiszę, że muszę w końcu zaopatrzyć się w nowy aparat fotograficzny! Ma ktoś może kafelka na zbyciu?


Zalew Sosnówka.

W Podgórzynie z ciekawości notuję czas i sprawdzam ile zajmie mi pokonanie tych 12 najcięższych szosowo kilometrów w Polsce (profil podjazdu od Genetyka). Zajęło 1 h 11 min. Sporo z tego mogłabym urwać, gdyż zdecydowanie na luzie jechałam, zwłaszcza spokojniejszy odcinek z Podgórzyna do Chybotka. Dociskam do Odrodzenia na 11:00 uradowana tak, że ta radość mi się z uszu wylewa. Pogoda piękna, widoki obłędne, prawie wszystko jest tak jak być powinno. Rozkoszuję się tym co mnie otacza, popijam piwko, zajadam makaron.


Widok z podjazdu. Gdzieś w okolicach Przesieki. Wszystkie fotki robione na podjazdach cykane były w ruchu, więc przepraszam za poruszenia, prześwietlenia, itp...


To rozdroże, 4000 metrów przed szczytem, początek najgorszego chyba kilometra podjazdu, zawsze mnie obezwładnia na chwilę. Tym razem ta część podjazdu poszła mi wyjątkowo sprawnie.


Za chwilę będę u celu! Jak się okazuje to w tym miejscu, na Przełęcz Karkonoskiej, pierwszy raz minęłam się z Sebkiem i Marcinem, którzy uskuteczniali kilkudniową objazdówkę po Sudetach.


Ta-dam! Cel nr 1 zdobyty :D


Nagroda się zatem należy.


Piękne widoki z tarasu Odrodzeniowego.



W końcu nie ma co zwlekać na sielance za długo. Pakuję się i zjeżdżam w stronę Czech - do Vrchlabi przez Szpindlerowy Młyn. Pierwszy ciężki podjazd tego dnia za mną. Teraz podążam w stronę drugiego. Na ok. 140 kilometrze zaczyna mi delikatnie doskwierać kolano. Niestety problem ten utrzymał się (a raczej mocno pogłębił) do samego końca wyprawy. Na tym etapie - etapie dojazdu do Peca pod Śnieżką - przeżywam dość konkretny kryzys. Pierwszy z dwóch tego dnia.


Zapora na Łabie, Spindleruv Mlyn.


Cerna Hora w tle. Tego dnia nad szczytem Cernej Hory latała taka chmara paralotniarzy, że nawet nie podejmowałam próby liczenia. Na oko, w najbardziej tłocznym momencie, musiało ich być ok. 40 sztuk. Aż dziw brał, że to to nie wlatuje na siebie nawzajem ;)

Po dojechaniu do Peca nie mogę sobie odpuścić naszej wiosennej knajpy. Uzupełniam mikroelementy, uzupełniam kalorie, wodę w bidonie. Staram się doprowadzić do ładu psychicznego, bo podczas tej przerwy kryzys zamiast słabnąć pogłębia się. Otrzymuję porządnego kopa z kosmosu, który nie pozostawia mi wyboru. Czy mi się uda czy nie - próbę podjąć trzeba. Pakuję się zatem w końcu na rower i wyruszam w stronę Rychtrovej Boudy, Vyrovki i - ostatecznie - Modrego Sedla (profil podjazdu od Genetyka). Na samym początku źle wybieram drogę, błędnie podjeżdżam chwilę nie w tym kierunku, szybko orientuję się w omyłce, zawracam i trafiam na właściwy szlak.
Plan - od Peca do kapliczki podjechać bez wypięcia. Nie do końca wierzyłam, że się uda, zwłaszcza część między Rychtrovą Boudą a Vyrovką przerażała mnie nie na żarty. Ale udało się! Ze 160 km w nogach, z Karkonoską za sobą. Udało się. Po dotarciu do kapliczki trochę się rozklejam, z ulgi, zmęczenia, radości. Nic nie mogę na to poradzić, ale łzy same mi lecą z oczu. Trwa to tylko chwilkę, ale zaskakuje mnie nielicho.
Cieszę się niesamowicie z tego co zrobiłam. Dwa najcięższe szosowe podjazdy - polska Karkonoska i czeskie Modre Sedlo - zaliczone w 100% idealnie, jednego dnia. Tego się nie spodziewałam :D


Rychtrova Bouda. Na całym podjeździe miałam w pamięci naszą wiosenną wyprawę i tenże podjazd. Bardzo miło mi te myśli wypełniały głowę podczas walki z najgorszymi nachyleniami.


Vyrovka. Fajnie wyszło na fotce nachylenie, choć najgorszy kawałek już miałam za sobą.


Ostatni podjazd pod kapliczkę. Dla czekających na człowieka widoków warto wylać te litry potu.


I nareszcie u celu!!!




Lucni Bouda.

Za Lucni Boudą czas na przeprawę przez kostkę brukową. Katastrofa. Ręce okrutnie na tym ucierpiały.
Nie umiałam sobie odpuścić podjazdu nad staw przy Samotni (choć to raczej Samotnia jest przy stawie a nie odwrotnie...). Do samego schroniska już nie zjeżdżałam, bo czas powoli zaczynał mnie gonić, a absolutnie nie chciałam wracać po zmroku.


Mały Staw.


Świątynia Wang.

Dalej to już prosta droga - z Karpacza do Kowar i powrót tą samą drogą, którą przyjechałam.
Cała trasa zajęła mi 15 godzin, z czego 12,5 h na siodle.
Fajna to była wycieczka. Fajne będą z niej wspomnienia i duma, która mnie rozpiera, że udało mi się tego dokonać.


Dodam jeszcze jedną bardzo ważną rzecz - poranna wymiana smsów z Birdasem to był strzał w 10! Okazało się bowiem, że nie jestem jedyną, która nie śpi w sobotę o godzinie 4 nad ranem, nie chlejąc jednocześnie (choć za Marcina ręczyć nie mogę:)). Dzięki Birdas, za to, że miałam do kogo "otworzyć paszczę" o poranku. Szkoda, że nie udało nam się zgrać i spotkać. Następnym razem już nie odpuszczę :D





  • DST 180.41km
  • Teren 3.00km
  • Czas 07:57
  • VAVG 22.69km/h
  • VMAX 63.20km/h
  • HRmax 180 ( 94%)
  • HRavg 132 ( 69%)
  • Podjazdy 2659m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 4 czerwca 2014 | Komentarze 20


I znów poranne spojrzenie przez okno nie zachęca by ruszyć tyłek z domu. Mży. Ale wierzę całym sercem, że się zaraz poprawi. Wstaję zatem, ogarniam się, jem, pakuję, sprzątam. Przed 7 wyruszam z domu, gdyż o 18:00 czeka mnie dziś jeszcze godzina pracy. Chłodnawo o poranku, przez jakiś czas nawet nie ściągam softshella, mimo że pod nim również mam koszulkę z długim rękawem. Mało to czerwcowe temperatury, ale czy gorsze od upałów, zwłaszcza gdy w perspektywie prawie cały dzień ma być spędzony na rowerze? Jest ok, nie narzekam.


W oddali Ślęża, z którą żegnam się na kilka godzin.

Droga na Przełęcz Okraj taka sama jak zwykle, czyli przez Świebodzice i Kamienną Górę. Idzie wszystko bardzo sprawnie. Na szczycie przełęczy melduję się o godzinie 10:20, ze średnią 20,8 km/h, co jest całkiem fajnym wynikiem zważywszy, że jadę góralem na pancernych, terenowych oponach 2.1.


Standardowy widoczek z podjazdu na Okraj.


Na Przeł. Okraj. Kierunek - Czechy.


Z dedykacją dla Morsa i Oelki :)

Nie zabawiam tu długo, zjeżdżam kawałek i pakuję się na podjazd pod Schronisko Jelenka. Nie jest to najlżejszy kawałek chleba, ale za to króciutki. Po odbiciu z szosy w prawo na Jelenkę czekają na nas raptem niecałe 3 km podjazdu, z czego ino dwa kawałki dają nieźle popalić. Fajny to podjazd. Na górze zasłużony Primator i pałaszowanie połowy makaronu. Słońce czasem nawet wychodzi zza chmury i przygrzewa uroczo.


Po prostu Jelenka.




Czyżby daleko w oddali, dokładnie pośrodku zdjęcia, Czarna Góra majaczyła?

Wybija 11:15. Stwierdzam, że nie ma co się za długo opierdzielać. Przede mną jeszcze ponad 100 km i niejeden podjazd do pokonania. Ubieram się jakby zima mnie miała nawiedzić i zjeżdżam w dół. Szybko stwierdzam, że zdecydowanie przesadziłam zakładając długie spodnie, ściągam je zatem i realizuję dłuuuugi i przyjemny zjazd z Przełęczy Okraj aż do krzyżówki z drogą nr 296, skręt w lewo na Trutnov. Drogowskaz mówi mi, że do Trutnova mam 18 km i to by się zgadzało. Gdzieś po drodze czeka mnie jakiś mały objazd, ale ani trochę nie przeszkadza mi on w trasie i nie dekoncentruje mnie nawigacyjnie (ja jak to ja - wszystko realizuję albo na czuja, albo w oparciu o mapę papierową w skali 1:150 000:). Nawet podczas przejazdu przez centrum miasta udaje mi się nie zgubić. Jestem coraz bardziej zadowolona z mojej intuicji.
Z Trutnova jadę na Porici, Petrikovice i Chvalec. W tym ostatnim skręcam w lewo na serpentynowy podjazd w stronę Adrspachu. Raz go zjeżdżałam - wczesną wiosną tego roku. Patrząc z perspektywy zjazdu byłam przekonana, że czeka mnie mordęga i wleczenie jęzorem po asflacie. A tu niespodzianka. Najprzyjemniejszy to był podjazd dzisiejszego dnia. Słońce przebijało się przez drzewa, okoliczności przyrody wokół obłędne. No czegóż chcieć więcej?!


Piękny twór skalny przy przejeździe kolejowym niedaleko za Trutnovem.


Adrspassko-teplicke Skaly


Zamek w Adrspachu.


Od razu włączają mi się przemiłe wspomnienia z zeszłorocznego Ryjkowego Broumovska.

Dalej droga prowadzi mnie na Zdonov i granicę przekaczam na przejściu Zdonov-Łączna. Stąd już mam rzut beretem do Mieroszowa. Plan zakładam przejazd przez Unisław Śl., ale drogowskaz na Sokołowsko nie pozostawił mi wyboru - wpakowałam się jeszcze na dobitkę na sztywny, terenowy podjazd zielonym szlakiem pieszym pod Andrzejówkę. Czasowo wciąż stałam na rozsądnym poziomie więc pokusiłam się o zakup Kvasnicaka opatowego i dokończyłam drugą połowę makaronu. Pycha!


Ruiny sanatorium gruźliczego w Sokołowsku.


Ucałowania dla Feniksa :*

Szybki zjazd aslfaltem do Głuszycy daje mi popalić - wpierw uciekam przed, a później gonię dostawczaka, utrzymując bardzo mocne tempo. Grrr...
Na koniec jeszcze serwuję sobie objazd Jeziora Bystrzyckiego i chwilę po godzinie 17:00 melduję się w domu.


Tama na Jeziorze Bystrzyckim.

Zapomniałam już jak to jest robić takie trasy w samotności.




  • DST 49.02km
  • Teren 20.00km
  • Czas 04:18
  • VAVG 11.40km/h
  • VMAX 60.90km/h
  • Podjazdy 1650m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 22 marca 2014 | Komentarze 23

Uczestnicy


Panie i Panowie. Dzień nr 2 rozpoczęty.
Pobudka o 6:00. Wstaję. Nieszczególnie pamiętam jak się nazywam. O-o...
Za krótki sen, ciut zbyt intensywne wieczorne uzupełnianie minerałów.
Ciągłe łypanie oczyma za okno nie powoduje wcale, że mżawka się ulatnia. Trochę jakoś tak pochmurno. Czyżby deszcz? Ryjek i Jego niezawodne prognozy mówią, że absolutnie nie ma się czym przejmować. Będzie pięknie, będzie zabawa! :) I tak oto Ryjek został naszym nadwornym Wróżbitą-Synoptykiem, bo pogoda tego dnia była chyba jeszcze lepsza niż piątkowa. Równie ciepło, ale znacznie spokojniej ze strony wiatru.
Z Okraju jakoś naokoło, bocznymi drogami kierujemy się w stronę Peca. Po drodze Artur o mało co nie taranuje na zjeździe dzieciaka, który niepostrzeżenie, puszczony samopas przez rodziców, pakuje mu się pod koła. Rodzicielska wyobraźnie potrafi czasem mocno szwankować. Dobrze, że skończyło się ino na wielkim strachu w oczach (i w przypadku dzieciaka pewnie jakiejś niespodziance w gatkach).


Ania wspomina znak, który utkwił Jej z wcześniejszego wypadu w pamięci. Po dojechaniu do niego Feniks-Poratowany-O-Poranku-Przez-Ryjka-Reanimacją-Tylnego-Hamulca postanawia świętować pod znakiem odzyskaną umiejętność zatrzymywania się :)






"Takie-tycie" hopki po drodze powoli rozbijają nasze ciężkie głowy. Lekko nie jest, ale powoli wracamy do życia. Niedaleko Peca postanawiamy z Bogdanem i Zbychem obczaić fajnie się prezentujący zjazd terenowy. Byłoby zupełnie kapitalnie gdyby nie paskudne kamienne rynny w poprzek dróżki. Na jednej z nich Zbychu łapie snejka. W pięknych okolicznościach przyrody czeka nas krótka leśna sielanka.








Ciut spóźnieni dołączamy czym prędzej do reszty grupy czekającej na nas niecierpliwie w Pecu. Chwila na walkę z (tym razem) Arturowym hamulcem i jesteśmy gotowi rozpocząć napór na Rychtrovą Boude, Vyrovkę i Modre Sedlo. To są trzy punkty postojowe, w których prowadzący peleton zobowiązani są nakazem Ryjkowym czekać na dojazd reszty grupy. Tak też się dzieje. Podjazd pyszny. Na pewno w tym roku jeszcze tam wrócę by, tym razem już bez postojów, spróbować zrealizować całość z Peca na Modre Sedlo. A może od razu na samą Śnieżkę??? Się zobaczy :)

1. Rychtrova Bouda:




2. Vyrovka:






3. Modre Sedlo. Przez jakiś jeszcze czas asfalt jest czyściutki, wszystko przejezdne bez większych problemów. Po drodze punkt widokowy. Wszystko pięknie, aż do...






...aż dotąd. Od tej chwili czeka nas spory kawałek pchania rowerów. Pod samą kapliczkę. W dół, w stronę Lucni Boudy podejmujemy heroiczne próby zjazdu. Radochy podczas tego jest nieprawdopodobna ilość. Ręce bolą, równowaga gubi się co kilka sekund gdzieś pod śniegiem. Gleby, poślizgi, loty nad kierą :) Wszystko pięknie amortyzowane śniegiem/breją. Buty z minuty na minutę coraz cięższe od gromadzonej w nich wody, a im tej wody więcej tym jakoś tak weselej się robi - dziwna prawidłowość :D










TAK się to robi :))




Przed nami Lucni Bouda, w której tyłki grzeje piesza część ekipy - Ania, Beatka, Kubuś, Mariusz oraz Alinka z Adamem. Nie decydujemy się niestety na to by do nich dołączyć i postanawiamy zaparkować dopiero w Strzesze Akademickiej. Tam nabawiamy się jakiś zatruć pokarmowych, płacąc za to przy okazji całkiem grubą kasę (pozdrowienia dla kucharza!), udajemy, że udało nam się przesuszyć skarpetki i buty (szeroki uśmiech dla Dwójki, która przezornie zaopatrzyła się w zapasowe pary skarpet i ukłony dla Żony Ani za podsunięcie im tego genialnego pomysłu) i zaczynamy zjazd w stronę Karpacza.
Po drodze nie stać nas na to by odpuścić sobie podjazd pod Samotnię (pierwsze moje odwiedziny w  tym przepięknym miejscu).










Całe szczęście tego dnia na szlaku bardzo niewielu turystów pieszych mijamy. Pod Świątynię Wang docieramy w kilkanaście sekund :D


Zbychu znów w Akcji:


Z Karpacza szybko asfaltem na początek Kowar a stąd już terenem, moim zdaniem bardzo urokliwym i przyjemnym szlakiem, docieramy po niekrótkim podjeździe na Okraj.




Ten dzień to było istne szaleństwo! Nie mogło być lepiej. Po powrocie do chatki, myjąc twarz, zorientowałam się, że od śmiania się mam na policzkach zakwasy (możliwe to w ogóle?!...)
Oczywiście i tym razem nie podejmę się opisywania tego jak rozwiną się ten dzień/wieczór/noc :)).
Napiszę jedynie, że obraliśmy BARDZO dobry kierunek rozwoju :P


  • DST 101.34km
  • Teren 10.00km
  • Czas 06:02
  • VAVG 16.80km/h
  • VMAX 54.60km/h
  • Podjazdy 1995m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 21 marca 2014 | Komentarze 13

Uczestnicy


Czwartkowa poranna krótka przejażdżka bardzo dobitnie pokazała mi co mnie czeka w dniu następnym na dojeździe na Przełęcz Okraj i dalej do Velkiej Upy na spotkanie z ekipą.
Piątek. Pobudka przed 4 rano. Oczywiście jak to ja - pakowanie zostawione na ostatnią chwilę, a jakże?! :) Najpotrzebniejsze rzeczy zabieram ze sobą, resztę zostawiam Kubie do przewiezienia wieczorem samochodem.
Było tak jak się spodziewałam - prawie całą drogę paszczowiatr. Mimo wszystko jechało mi się wyśmienicie. Na Okraju zameldowałam się ok. 9:30. Piękny czas, piękna pogoda, jeszcze piękniejsze oczekiwanie na powitanie bandy.
Z Okraju szyyyyybki zjazd. Na miejsce spotkania docieram 15 minut przed czasem. Grzeję się w Słońcu, jem kanapkę jedną, potem drugą, czytam książkę, doprowadzam do wyczerpania baterii w mp3 plejerze. A Ich jak nie było tak nie ma. Zaczynam się niepokoić. Ale zanim na dobre wykwitnie we mnie obawa - docierają w składzie: Ania, Ryjek, Feniks, Cyborg, Zbychu, Bogdan i Artur . Radość ze spotkania olbrzymia! Okazuje się, że spowolniła ich wielka kupa śniegu napotkana w terenie po drodze z Janskich Lazni do Velkiej Upy. U-la-la, zapowiada się, że będzie się dziać na górze! I co?! I działo się. Działo się na całego :)

Na dzień dobry podziwiam z oddali płonący Masyw Ślęży, zmierzając w stronę Kamiennej Góry.


Nieprawdopodobnie małe ilości śniegu na szczytach Karkonoszy, zważywszy, że to dopiero końcówka marca.


Za Kamienną Górą nadrzewne nawoływania godowe:)


Po drodze na Okraj postanawiam się zatrzymać na serpentynach, bo nie wiem czy w ogóle będę tędy zjeżdżać w niedzielę (no i okazało się, że nieszczególnie się to udało) i pocieszyć oczy widokami.


Na Okraju śniegu zero, ciepełko zakłócane dość silnym wiatrem.


Po spotkaniu z ekipą ruszamy do Peca pod Śnieżką. Tu chwila na wytchnienie, pogaduchy i naładowanie się minerałami przed podjazdem na karkonoską Czarną Górę. Słońce przyświeca tak obłędnie, że nie pozostawia mi wyboru - rozodziewam się i w ten sposób robię ostateczne pożegnanie zimy i przywitanie wiosny. Nie ja jedna na letniaka postanawiam walczyć z resztkami śniegu :) Ryjówka od dłuższego już czasu bombardowany był sennymi rojeniami na temat pewnego podjazdu. Kiedy już się okazało, że nasze spotkanie wypadnie pod Pecem, trasa musiała koniecznie zawierać tenże podjazd. Było stromo, było ostro, ale widoki!!! Dla nich to i 3 razy tyle można kręcić pod górę.








Chwila dla fotografów i na radowanie oczu okolicą i jazda dalej pod górę. Gdzieś po drodze na chwilę zagalopowujemy się z Bogdanami i mylimy szlak. Szybko naprawiamy swój błąd, wracamy do pozostałych, wysłuchujemy Ryjkowych pochwalnych peanów nad schroniskiem, które pęka w szwach od genialnego jadła i napitku, które mamy pod ręką, ale do którego nie zajrzymy. Do diaska!! Przewodnik nie ma dla nas litości - na siodła siad i kręcić bez wytchnienia przed siebie. Jak Szef mówi tak robimy. Na piwo przyjdzie jeszcze czas ;)
Po chwili docieramy do końca Wiosny i wjeżdżamy/wchodzimy w zimę. Mijający nas ludzie patrzą na nas jak co najmniej na szaleńców - my na krótko, oni w puchowych kurtkach, czapkach i z nartami pod pachą. Każdy robi to co lubi :)


Kawałkami trzeba iść, ale okazuje się, że spora część z tej zimy jednak jest przejezdna. Wiosna - 1, zima - 0! Radość na twarzach moich współtowarzyszy doli Wiosennej i niedoli zimowej nie pozostawia złudzeń co do tego jak bardzo nam obecność tego śniegu ciążyła;)




Docieramy do małej ścianki, zaśnieżonej, zalodzonej. Ups! W warunkach sprzyjających wygląda na ciężką do zrealizowania, a co to będzie teraz??!! Chwila kontemplacji górki i próba walki o kolejną wygraną nad zimą, mrozem i lodem. Próba dla niektórych zakończona sukcesem! Brawo chłopaki!! Do dziś czuję zapaszek palonych na podjeździe udek Zbychowych :D






Jeszcze chwila moment i uradowani, już trochę przemarznięci docieramy na szczyt. Przyodziewanie się, sesja z Najbardziej Poświęcającym Się Dla Dobra Sprawy Fotografem Zbychem :) i zjazd w stronę Janskich.




Na zjeździe mijamy stare, zrujnowane schronisko. I już planujemy kiedy zorganizujemy tam jakąś weekendową kwaterę.


Podczas zjazdu kilkukrotnie przecinamy stok narciarki. Już mi nawet głupio nazywać tę breję śniegiem, a jednak gondola nadal kursuje a na zjazdach wciąż sporo narciarzy. Szał!


Po zjechaniu do aut chwila na kombinacje - co począć z Leą? Upychać ją gdzieś po bagażnikach? Zostawić w lesie na pożarcie wilkom? Czy pogonić na Okraj rowerem, co by zbyt rześka nie kładła się spać? Okazuje się, że serca moich kompanów są większe od Śnieżki - Bogdano zabiera ze sobą Krossa (pokłony!), Feniks wrzucę na tyły samą zainteresowaną (Kvasnice :P ze trzy się za to należą), a Artur bardzo umiejętnie zajmuje się zabawianiem "damy".
Ekipa na medal!!!

Opisywania tego co się działo z dalszą częścią dnia i nocy nawet się nie podejmuję ;)

Rowerowa część Dnia nr 1 zakończona z olbrzymimi uśmiechami na paszczach.

Mapki komuś zakoszę jak już pojawią się we wpisach.


  • DST 167.67km
  • Teren 20.00km
  • Czas 09:03
  • VAVG 18.53km/h
  • VMAX 50.10km/h
  • Podjazdy 2717m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 8 marca 2014 | Komentarze 16

Uczestnicy


Piwo otwarte, zatem mogę coś napisać.
Pisaniny jednak będzie mało, bo powoli acz skutecznie zaczyna się do mnie dobierać Morfeusz a ja chyba nie będę mu się za długo opierać.
Cóż ja mogę prócz zdjęć i mapki?!
Mogę napisać, że - jak to zawsze z Wami bywa - było cudownie. Zakwasy na policzkach powstałe na skutek szalonej ilości śmiechu (pytanie Anki zadane Zbychowi i Bogdanowi (oraz wyobrażenie odpowiedzi na nie) będzie mi się śnić po nocach:))).
Trasa, choć krótka, to fantastyczna.
Zdecydowanie warto było pyknąć te 130 km dojazdów by spędzić z Wami ten dzień!!

Z domu wyruszam ok. 6 rano. Po kilku kilometrach zaczyna świtać, wschód Słońca tego dnia nie powalił na kolana, jednak był niezwykle uroczy:








Mróz puszcza chyba gdzieś po 50 km. Po takim czasie jestem bliska hibernacji.
Granicę przekraczam za Mieroszowem, kierując się w stronę Adrspach, podziwiając północną granicę Adrspassko-Teplickich Skał.






Z ekipą spotykam się w Trutnovie. Chwilę oczekiwania wykorzystuję na wygrzewanie się jak żmijka w promieniach Słońca. Wpierw dociera rowerem Bogu, niedługo po nim samochodami dojeżdża pozostała ósemka. Po chwili zaczynamy się kierować w stronę podjazdu do Rychorskiej Boudy - naszego pierwszego (i właściwie jedynego konkretnego:) celu tego dnia.






Na ostatnich kilkuset metrach przed szczytem (1001 mnpm) na szlaku zratrakowane resztki śniegu, który teraz jest już ino lodem. Lekko nie jest, ale udaje się przejechać i radośnie dotrzeć do Boudy i Karkonosza :)


W przerwie kupa śmiechu i walki z chłodem. Po posiadówce jazda w śnieg!


Świetna panoramka Karkonoszy:


Później... później? Nie wiem. Bunkry później.














Przed Trutnovem odłączamy z Cyborgiem od reszty. Kilka kilometrów jedziemy razem, ale szybko i my musimy się pożegnać, każde zmierzając w kierunku swojego domu.
Ja pokonuję granicę przejściem pieszym Petrikovice-Okrzeszyn. W Uniemyślu nieszczególnie inteligentnie pakuję się w teren (dość szybko kojarzę go z zeszłorocznego naszego wypadu trutnovskiego). W końcu docieram nim do asfaltu za Chełmskiem i już szosą realizuję podjazd na Przełęcz Chełmską. W tym momencie dopada mnie kryzys, który trzyma do Unisławia Śl. Potem już jedzie mi się b. dobrze (czyżby efekt zjazdu?:)

Koniec opowieści.
Jeszcze raz dzięki za ten dzień. Będzie co wspominać:)




  • DST 63.93km
  • Teren 22.00km
  • Czas 04:45
  • VAVG 13.46km/h
  • VMAX 54.70km/h
  • Sprzęt ZaSkarb

Czwartek, 8 sierpnia 2013 | Komentarze 2

Kategoria Karkonosze


Ach ten Toomp i jego GraniczMOki :D
Po naszej ostatniej fajowej jeździe zielonym szlakiem pieszym wzdłuż granicy polsko-czeskiej w Górach Suchych nieszczególnie długo rozważałam czy dołączyć do Toompa i tym razem.
I dla mnie i dla Niego był to pierwszy raz na zielonym szlaku granicznym biegnącym z Okraju.
Pierwsze kilometry były genialne. Pogoda, mimo paskudnie upalnych zapowiedzi, bardzo przyjemna; nastroje dopisywały; szlak od Okraju śliczny....
... do czasu. Po ok. 10 km zmienił się nie do poznania i praktycznie do końca pozostał już paskudą. Skutecznie wyprowadziło nas to z równowagi, bo nie na to się pisaliśmy.
Żałować ostatecznie nie żałuję, bo co przejechałam/poniosłam/poprowadziłam to moje. Następnym razem będę wiedzieć już gdzie się nie pchać, a początek trasy był na tyle ujmujący, że nawet końcówka nie była w stanie zupełnie zepsuć mi tego wypadu.
Po zjeździe do Bukówki popas, odpoczynek, krótka kąpiel i ruszamy w Góry Krucze, bo czasu jeszcze ciut przed zmierzchem pozostało.
Oznakowanie szlaków w Kruczych po raz drugi okazuje się fatalne, co i rusz się gubimy, na koniec na ostrym i krótkim podjeździe, który chciałam wziąć bez rozpędu, boleśnie nabijam się na ramę. Tego już za wiele!! Siedzenie na siodle okazuje się prawie niemożliwe, wracamy na asfalt, do samochodu i do domu.
Trasa pełna przygód, śmiechu, bluzgów, pięknych widoków i odrobiny bólu, czyli niezły letni misz-masz :)
Dzięki Toomp!



Widoczki z podjazdu na Przełęcz Okraj:




A to już Karkonosze widziane z zielonego granicznika:




I schronisko Jelenka:




Toomp sprawdza czy da się dalej jechać. Przez chwilę, krótką chwilę się nie dało:


Ujmujący toompowy uśmiech :D




Rzut oka na zalew Bukówka:


A Toomp pokazuje ile ma jeszcze siły do przedzierania się przez dzikie ostępy leśne:


Jak widać sił mu nie brakowało. Na końcu nawet mi pomógł dotaszczyć rower na górę, bo chyba wyglądałam jakbym lada chwila miała paść trupem ze zmęczenia:




A po wspinaczce czas na chwilę orzeźwienia:


I Bukówka:






  • DST 153.76km
  • Teren 11.00km
  • Czas 08:05
  • VAVG 19.02km/h
  • VMAX 52.50km/h
  • Sprzęt ZaSkarb

Środa, 17 lipca 2013 | Komentarze 26

Kategoria Karkonosze

Uczestnicy


Co za dzień!
7:30 - na dworcu PKP w Świdnicy spotykam się z Alouette, z którą zaczynamy jazdę na Przełęcz Okraj. Nareszcie, po dwóch wcześniejszych asfaltowych, dane mi jest zrobić ten podjazd po części w terenie; króciutkim, ale nowość jest. Za Kamienną Górą skręciłyśmy na Janiszów, Starą Białkę, Paszyn, za którym po kilku kilometrach jazdy fajnym lasem wylądowałyśmy na Rozdrożu Kowarskim. Stamtąd zjazd na Przełęcz Kowarską i odbiór Morsa z Jego fantastycznym sprzętem :P Trochę się z Alouette bałyśmy podjazdu na Okraj z monocyklistą obok; okazuje się jednak, że Mors ciśnie pod górę w tempie, które zaparło nam dech w piersi. Za nic w świecie nie spodziewałam się takich prędkości. Po drodze na Okraj dwie przerwy by dać odpocząć siedzisku i ni stąd ni zowąd jesteśmy już na górze. Gdy podjeżdżam sama niesamowicie dłuży mi się ten podjazd.
Na Okraju nareszcie piję piwko (będąc tam 2 razy wcześniej, samej, zupełnie nie czułam na to chęci). Zaraz po tym opuszcza nas Alouette, a my z Morsem wpierw zwiedzamy "Czechosłowacką" część Okraju, patrzymy jak zaczyna się podjazd pod Jelenkę, Mors zgarnia kilka fotek od przechodniów i zaczyna się Nauka Jazdy na Mono na wysokości 1046 m.n.p.m. :-) Cóż to była za radocha kiedy po (ilu? kilkudziesięciu?) wielu minutach udało mi się 'przejechać' ze 20-30 centymetrów. Mors mnie chwalił; absolutnie nie wierzyłam Jego zapewnieniom, że super mi idzie :) Generalnie bujałam się przód-tył, wspomagając się przy tym znakiem drogowym :D
Przed 17:00 rozstajemy się, ja z Przełęczy zjeżdżam terenem (czerwony pieszy w stronę Rozdroża pod Łysociną, a następnie żółty pieszy aż do Jarkowic); Mors ciśnie ostro w dół, by zdążyć na autobus odjeżdżający z Przeł. Kowarskiej w stronę swojej kwatery.
Było cudownie! Nogi i dupsko po mono-ćwiczeniach bolały niezwykle inaczej, niż po bicyklu:)
Fantastycznie było Was poznać.
Mors - oby do soboty :)



W Janiszowie Alouette doznaje déjà vu - 'przecież ja tu już kiedyś byłam!"


Rzut oka za siebie:


Na Kowarskiej nareszcie się spotykamy z Morsem!:


I pędzimy w stronę Okraju:


Lea i Alouette mimo spowalniającego mono-Morsa doganiają "CCC" © mors


Nim zdążę się zorientować już dojeżdżamy do celu:


Tam koniecznie sesyjka przy głazie (co to za klucha wśród chudzin!!:O )






I nadszedł czas nauki jazdy:
Lea uczy się jeździć na mono :) © mors


Z niemożliwością graniczyło uchwycenie mnie w trakcie puszczania słupka, może na filmiku będzie...?

Po cudnie spędzonym czasie w towarzystwie Morsa nadeszła chwila na teren. Szlak bardzo zróżnicowany:












Niestety ze względu na te wyrwy po wodzie, szlak nie był przejezdny w 100%. Ale przeuroczy. I widoki oraz klimat na nim świetne:






Niebo wpis zaczęło to i niebo wpis zakończy. Kolorki zwiastują ładną pogodę:



Jak się ogarnę w temacie to na pewno znajdzie się tu jeszcze filmik z Morsowego monocyklowania (może być takie słowo? :)).
Filmiki nareszcie znalazły się tutaj.
No i mapka oczywiście.