avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Korona Gór Polski

Dystans całkowity:931.01 km (w terenie 373.00 km; 40.06%)
Czas w ruchu:64:47
Średnia prędkość:14.37 km/h
Maksymalna prędkość:73.50 km/h
Suma podjazdów:18140 m
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:71.62 km i 4h 59m
Więcej statystyk
  • DST 47.70km
  • Teren 40.00km
  • Czas 04:07
  • VAVG 11.59km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Podjazdy 1390m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 5 grudnia 2015 | Komentarze 3

Uczestnicy


W końcu po bardzo długich staraniach nieszczególnie usilnych, ale niepozbawionych intensywnych myśli na temat tychże odwiedzin, trafiłam w Góry Kaczawskie. I to w jakim towarzystwie?!
W końcu udaje nam się z Profesorkiem zgrać i pojeździć jak za starych lat - sami, we dwójkę. Cieszę się z tego bardzo.
Bo wiem, że z Psorem nigdy nie jest nudno :)
W trasę ruszamy z Wojcieszowa.
Od początku czeka nas mocny podjazd asfaltowy do terenu, którym później wspinamy się prosto na najwyższy szczyt Gór Kaczawskich - Skopiec. Kolejny szczyt do mojej rowerowej Korony Gór Polski. Powoli zbliżam się do celu jeśli idzie o część sudecką :)

Po drodze wspaniałe widoki!


Na szczycie chwila na medytację...

(fot. Prof)

... oraz trochę tańców ludowych...



(fot. Prof)

Cała trasa obfituje w cudowne widoki na pasmo Karkonoszy. Niby wciąż to samo, ale oczu nacieszyć nie mogę i co i rusz staję by się napatrzeć i cyknąć fotkę.


Góry Kaczawskie nie należą do szczególnie skomplikowanych technicznie, ale - jak się okazało tego dnia - na podjazdach potrafią dać całkiem porządnie popalić. Co Tomkowi zdaje się nic a nic nie przeszkadzać ;)


W stronę Łysej Góry, a wpierw, przed szczytem, w stronę słonecznej przerwy pod schroniskiem. Nad piwkiem. I pierogami.

(fot. Prof)

"Podjazd" na Okole. Nie jest lekko. Dojazd cudowną łąką, na której się trochę rozodziewamy, bo jesteśmy zdecydowanie zbyt grubo ubrani jak na towarzyszącą nam wspaniałą, iście wiosenną, aurę. Za łąką zaczyna się kamieniste podejście, którego nie wyobrażam sobie aktualnie zrobić w siodle. Wycieczka piesza również smakuje wybornie :)


I widok z Okola. Białe placki to śnieg na stoku narciarskim z Łysej Góry, którą niedawno opuściliśmy. Świetnie te białe kropki wyglądały.





(fot. Prof)

Z Okola zjeżdżamy do Wojcieszowa, gdzie okazuje się, że godzina jeszcze pozwoli na wdrapanie się na trzy szczyciki, z Marcinkiem na końcu. Szczytu nie udaje nam się znaleźć, bierzemy go lekko bokiem. Na zjeździe znów mijamy morderców zwierząt. Na końcu zjazdu, przed samym Wojcieszowem, na łące mordercy rozpalają ogień, mając za towarzyszy kilka sztuk zwłok zamordowanej wcześniej zwierzyny. Bardzo niemiły widok.


Niezależnie od przykrej końcówki wypad był wyśmienity!
Pogoda dopisała.
Towarzystwo tym bardziej.
Zgodnie stwierdziliśmy, że - jak na nas przystało - daliśmy sobie dość porządnie w kość.
I taki był plan! :-D
Dzięki Psorze!!!




  • DST 35.07km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:00
  • VAVG 11.69km/h
  • VMAX 48.10km/h
  • Podjazdy 1170m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 23 listopada 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Marzyły mi się Góry Bardzkie jeszcze w tym roku.
Główny powód to chęć zdobycia najwyższego szczytu tychże, czyli Kłodzkiej Góry, przynależącej do Korony Gór Polski.
Kolejna przyczyna tych rojeń to zachwalania Takiego Jednego, który się zachwycał dość mocno niebieskim szlakiem pieszym, polecając go niejednokrotnie, jako naprawdę zacny kąsek tych nieszczególnie wysokich "pagórków".
Pomyślałam - jak nie teraz to już pewnie dopiero w przyszłym roku. Rzucam hasło Kudowianom; Oni przenoszą wieści dalej. I w ten oto piękny sposób udało się radosną ósemką pospacerować trochę po późnojesiennych górkach :-)
Trasa, mimo że krótka, dała mocno w kość. Niebieski szlak pieszy - lecący od Kłodzkiej Góry do Barda - PYCHA! Bardzo mi podszedł i mam nadzieję w przyszłym roku pociągnąć nim dalej - do Srebrnej Góry.
W tym miejscu składam pokłony Zbychowi, który absolutnie tego dnia nie miał sobie równych na podjazdach. Taka forma na koniec sezonu?! Cudownie.
Dzięki Wam za ten wyśmienity dzień.

Poranek przywitał nas wspaniałą pogodą, wbrew nienajlepszym zapowiedziom.


Mimo wszystko, im bliżej Kłodzka tym więcej chmur. Całe szczęście ostatecznie okazało się, że pogoda postanowiła wykiwać prognozy i zrobić nam wyśmienitą niespodziankę.

Spotkanie na standardowym miejscu i w trasę!


Od początku jest konkretnie. Żółty szlak pieszy, prowadzący na Kukułkę, nie pozwala nam zmarznąć. Zaczyna się ciekawie...

( fot. Z1b1 )

W drodze na szczyt Kłodzkiej Góry uśmiechów nie brakuje, mimo piętrzących się "przciwności losu" :-)



( fot. Cerber )



W końcu docieramy na szczyt, gdzie czeka nas zasłużone kilka chwil wytchnienia.

( fot. Ryjek )



Za szczytem dzieje się coś bardzo dziwnego. Ni stąd ni zowąd zaczyna potwornie zawiewać arktyczno-zimnym powietrzem. Szybko stajemy z Anią w celu przyodziania tego i owego. W trymiga zmieniam krótkie rękawiczki na stare, potargane, grube narciarskie. Ku uciesze niektórych Dziadów! ALE kto się śmieje ten się śmieje ostatni. Ciepło opatulające moje dłonie rekompensuje mi wszystkie dowcipy płynące ze strony Niewdzięcznego Współtowarzysza Podróży (tak Bogdan, to o Tobie! :-)). Po niedługim czasie za szczytem czeka nas pierwszy tego dnia porządny zjazd.





( fot. Z1b1 )



Bez szczególnego rozwodzenia się, bo coś mi się spać chce... Góra-dół-góra-dół. Dzielnie próbujemy, ale nie wszystko idzie podjechać. Zjazdy rokompensują trudy i znoje podjazdo-podejść. Towarzystwo wyśmienite rekompensuje te trudy. Otaczające góry, ich piękno i spokój rekompensują. Nie. Nie będę narzekać na noszenie roweru. W 100% warto było!
Po kapliczką:




Na wyśmienitym punkcie widokowym z rzutem oczyma na Bardo w dole:






Przed dojazdem do Barda Zbychu łapie snejka. Zdarza się. Jest pretekst dla przerwy i kupy śmiechu (mina Ryjka po zorientowaniu się jak błotno zasyfiony jest - bezcenna! :-)) W Bardzie chwila przerwy i czas powrotu do Kłodzka. Czerwony rowerowy podjazd na Przełęcz Łaszczową i łąkowy przepiękny zjazd do Kłodzka.



(nieziemsko piękne fot. Anamaj )




  • DST 80.43km
  • Teren 35.00km
  • Czas 05:34
  • VAVG 14.45km/h
  • VMAX 62.90km/h
  • Podjazdy 1840m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 18 października 2014 | Komentarze 17


I dwa kolejne szczyty Korony Gór Polski rowerem zdobyte :-)

Na weekend zaproszenie mieliśmy do Polanicy-Zdroju. Z największą przyjemnością z niego skorzystaliśmy, na sobotę planując sobie jakieś zacne trasy. Kuba, jak to Kuba, celuje w zjazdy więc obiera kierunek na Kouty nad Desnou, które nie wyglądają jakby mu się miały w najbliższym czasie znudzić. Ja postanawiam skorzystać z obranego przez niego kierunku i samochodem zostaję dowieziona do Zulovej. Tu rozłączamy się na czas jakiś. Z Zulovej wyruszam późno, bo dopiero w okolicach południa podążając w stronę Kowadła - najwyższego szczytu gór Złotych. Nie znam tych tras zupełnie, ale ogarnięcie się w przestrzeni idzie mi tego dnia nad wyraz dobrze.

Z Zulovej jadę ścieżkami rowerowymi, które idą równolegle z niebieskim szlakiem pieszym. Po drodze podziwiam Wodospady Srebrnego Potoku.




Dalsza trasa prowadzi mnie wpierw urokliwym, świetnie utrzymanym i niedostępnym dla aut leśnym asfaltem, który po kilku kilometrach przechodzi w szuter, by ostatecznie stać się porządnym pół-przejezdnym górskim szlakiem. Po drodze mijam Pod Chlumem, Pod Kovadlinou, Pramen Peklo (gdzie żegnam się ze szlakiem rowerowym i wkraczam na niebieski szlak pieszy, który prowadzi mnie do zielonego pieszego i dalej na sam szczy Kowadła) i Sedlo Peklo. Końcowe kilkaset metrów przed szczytem to huśtawka z rodzaju idę/jadę/idę/idę/próbuję-jechać-ale-mi-się-nie-udaje. Może gdyby te korzenie nie były mokre to więcej by weszło w siodle, ale to nic. Warto było, choć sam szczyt zupełnie nieatrakcyjny,








Na szczycie dumam przez chwil kilka nad tym co dalej. Wodzenie palcem po mapie w domu to jedno, a w trasie już często sam szlak weryfikuje nasze uprzednie zamierzenia. Widzę co się dzieje na zielonym pieszym i dochodzę do wniosku, że kontynuowanie drogi nim do samego Rudawca może się dla mnie okazać zgubne. Modyfikuję plany. Zjeżdżam zielonym do Bielic. Zjazd - perełka. Krótki ale bardzo treściwy. Mniami!




W Bielicach postanawiam wpakować się na czerwony szlak rowerowy, który okazuje się być szutrókką pnącą się przez kilka kilometrów powoli i nudnawo do góry.


Nagle docieram do asfaltu, patrzę, przecieram oczy. Ej! Przecież ja tu już byłamw  tym roku. Przypomina mi się jak zjeżdżaliśmy tędy z Bogdano i Zibim na Borównowej wycieczce lipcowej. Nie spodziewałam się, że byłam wtedy aż tak blisko Rudawca. Po 300 metrach asfaltu docieram do precinki, która po kolejnych kilkuset metrach wysadza mnie na zielonym pieszym. Stąd już rzut beretem na kolejny szczyt Korony Gór Polski - najwyższą górę Bislkich - Rudawiec. I tu końcówka to prowadzenie roweru. I to warto, bo zjazd tą samą trasą znów jest przepyszny :-)


Na zjeździe przemiły dla oka widok na Masyw Śnieżnika.


I teraz czeka mnie kolejna perła - kilka kilometrów przepięknego singla zielonym pieszym, wzdłuż granicy, do Przełęczy Płoszczyna, wśród krzewów jagodzinowych. Ależ to wyśmienity kawał terenu! Mieliśmy tędy jechać właśnie podczas lipcowej wycieczki, ale zrezygnowaliśmy z tego ze względu na deficyt czasu. Ale teraz już doskonale rozumiem Zbyszkowe rozpływanie się nad tym szlakiem :-)


Na Przeł. Płoszczyna nie mogę odmówić sobie Holby choć dociera do mnie, że przed zmrokiem najprawdopodobniej do Polanicy nie dojadę. To nic. Holba w promieniach Słońca smakuje wybornie.
Z Przełęczy niebieskim rowerowym, przez Przełęcz Staromorawską i Nową Kamienicę docieram Klecienka. Tu kończy się zabawa z terenem. Czeka mnie jeszcze ok. 6 kilometrów podjazdu asfaltowego na Przełęcz Puchaczówka.




Z Puchaczówki szybki zjazd przez Idzików do Bystrzycy Kłodzkiej, po opuszczeniu której raduję oczy ślicznym zachodem Słońca.


Na koniec czeka mnie jeszcze 15-20 kilometrów jazdy do Polanicy-Zdroju, wpierw w szarówce, później zupełnej ciemności. Jestem na to przygotowana, a jedzie się wyśmienicie.
Wieczorem niestety czuję, że zaczyna się do mnie dobierać choroba. Gardło boli, głowa boli. Liczę na to, że noc pomoże mi się z tego załamania wykaraskać bez ofiar.


  • DST 126.09km
  • Teren 22.00km
  • Czas 06:41
  • VAVG 18.87km/h
  • VMAX 54.76km/h
  • Podjazdy 2100m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 27 września 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


Nosiło mnie ostatnimi czasy. Nosiło nielicho. Czekałam na ten weekend zatem bardzo niecierpliwie.
Dodatkowo - po zeszłoniedzielnej wspinaczce na Śnieżkę - znów poczułam chęć dorzucenia kolejnego kawałka układanki do Korony Gór Polski. Póki co nie muszę zbyt daleko odjeżdżać by pakować do worka nowe szczyty, bo Sudety mają mi jeszcze sporo do zaoferowania w tym temacie. Tym razem obrałam kierunek na Kotlinę Kłodzką, a dokładniej Góry Bystrzyckie z ich najwyższym szczytem - Jagodną.
Pobudka rano, zaspany rzut oka za okno - pada. Przekładam zatem godzinę wyjazdu z 7 na 8 i wracam głową na poduszkę. Po jakimś czasie ślimaczo i niechętnie zwlekam się z łóżka, widoki zaokienne wciąż nie napawają optymizmem; ostatecznie jednak przestaje padać i o 8:30 jestem gotowa by ruszyć w trasę, do Polanicy Zdrój, gdziem umówiona z Feniksem i Ryjówką.
Na Przełęczy Sokolej dostaję wiadomość mniej więcej takiej treści - W Kłodzku pada deszcz i skutecznie zatrzymuje nasze kłodzkie tyłki w ciepłych domach. Uważaj na siebie. Jak mogę się złościć? Na Sokolej również nie wygląda to zachęcająco:


nie dziwię się zatem chłopakom, że im się nie chce. No ale jak już mam 30 km za sobą, w tym pierwszy konkretny podjazd to nie będę się już wycofywać. Niechaj się dzieje rowerowa jesień!
Brnę zatem dalej przed siebie. W Sokolcu pierwszy raz obieram kierunek na Ludwikowice Kłodzkie i Nową Rudę. W tej ostatniej jestem wczoraj pierwszy raz w życiu. Nawigacyjnie - z piękną papierową mapą i pomocnymi panami tubylcami - radzę sobie wyśmienicie, choć w pewnym momencie dałabym sobie uciąć rękę, że coś popieprzyłam, to jednak ostatecznie okazuje się, że intuicja mnie nie zawiodła również i tym razem i wyprowadziła tam gdzie należy.
Od Nowej Rudy coraz więcej Słońca - miła wróżba na dalszą część dnia. Docieram do pierwszej Ścinawki - deszcz. I pada, pada, pada czas jakiś, aż do końca Ścinawki Średniej, po wyjechaniu z której oczom mym ukazuje się:


tak nagle, że aż staję zdębiała. Jeszcze minutę wcześniej pada mi na głowę deszcz i niebo zasnuwają ciemne chmury. Nie wiem jak to się stało, chyba dokonał się jakiś tajemny przeskok czasoprzestrzenny w moim wykonaniu. Absolutnie nie narzekam. Kąciki ust wędrują mi ku oczom i tam zostają. Taaaak... Tak to ja mogę jechać.
Skoro chłopaki nie będą na mnie czekać w Polanicy przestaję się przesadnie spieszyć. Jadę spokojnie, rozkoszuję ciepłem słonecznym i średnio znanymi, ładnymi terenami, Góra-dół. góra-dół... góra.... i dół do samej Polanicy. A po drodze nie mogło zabraknąć kilku sekund przerwy na fotkę wambierzyckiego sanktuarium:


W Polanicy nie robię przerwy, postanawiam kupić tylko w przydrożnym warzywniaku jakieś owoce i pokonać ostatni asfaltowy podjazd na Przełęcz Sokołowską. Nie spodziewałam się takiego nachylenie, całkiem zacny to podjazd. Na górze w rażącym Słońcu robię przerwę na nektarynkę i kilka kulek winogronowych.
W tym miejscu dokonuję nieszczególnie dobrego wyboru i zamiast na Wieczność kieruję się na Drogę Stanisława. Drogę, która przez kilka kilometrów skutecznie ubija mi dupsko, nie dając zbyt wiele chwil wytchnienia...


Taka nawierzchnia zdecydowanie nie należy do moich ulubionych. Nic tam. Jak się powiedziało A... Jadę zaś, jadę powoli, smętnie i bez pary. W okolicach Huty te a`la kocie łby zamieniają się niespodzianie w błotne kałuże. Nie idzie ich wszystkich ominąć więc to okazuje się być czas pierwszej tego dnia błotnej zabawy w moim wykonaniu.
Po drodze doznaję rekompensaty za ubłocone wszystko w postaci pięknych widoków:


a później coś co w bardziej sprzyjających warunkach mogłoby się okazać perełką tego dojazdu. A tak było gwoździem do trumny. Zielony szlak pieszy schodzący do... do nie pamiętam czego (Młotów?), a potem stamtąd przez 4 km wpisnający się jezcze asfaltem do Spalonej.
Do puenty: zielony szlak początkowo - miodek:




po chwili pierwszy raz delikatnie błyska ząbkami. Nie groźnie, bardziej zabawowo, ale ciut wnerwiająco, bo za długo:


ciągnie się to błotne szambo w nieskończoność. Całe szczęście okazuje się być stuprocentowo przejezdne, ale czy z przyjemnością - uprzejmie proszę się domyślić samemu...
Potem znów przez sekundę jest zachęcająco:


ale bardzo szybko te uśmiechające się przed chwilą błotniście ząbki zaczynają gryźć i kąsać:




jak widać - wszystko porośnięte mchem, który po wcześniejszych opadach jest śliski jak lód. Na sucho tylko część byłaby nieprzejezdna, wczoraj - prawie całość sprowadzona. Nieszczególnie długa ale dziko stroma. To tutaj kontuzjowane kolano odzywa się pierwszy raz od dłuższego czasu. I to od razu krzykiem. Myślałam, że już będę mieć z nim spokój. Ale nie. Boli mocno. Niedobrze.
Nic tam. Tyle przejechałam, to te ostatnie kilka kilometrów pod schronisko też dociągnę. W końcu wjeżdżam do Spalonej i już za chwilę zajeżdżam pod Schronisko PTTK Jagodna. Opat w dłoń i na Słońce marsz zabawiać współtowarzysza:


Już na zielonym szlaku otrzymałam od Ryjka informację, że zebrali się w sobie i we trzech spróbują mnie gdzieś złapać po drodze. JUPI! Pod schroniskiem telefon: za ok. godzinę dotrzemy do Ciebie. Bierz się za Jagodną. No i git. Kończę piwo. Wskakuję na rower; szeroką, szalenie nudną szutrówką dojeżdżam do szalenie nieatrakcyjnego w moim mniemaniu szczytu, którego największą atrakcją jest ta oto wieżyczka:


Widoków brak. Nie ma na co czekać. W tył zwrot i powrót pod schronisko. Po drodze coś chce urwać mi hak i zmielić przerzutkę. Dzielą mnie od tego mikrosekundy. Udaje się w porę zareagować choć zaklinowało się ustrojstwo tak mocno, że obawiałam się, że podczas próby wyciągnięcia go sama rozpierdzielę coś niechcący:


Mija krótka chwila i na miejsce docierają dzielni rowerzyści: Feniks, Ryjówka i Tomcar. Radość ze spotkania wielka! (Borówkowa Feniks. 13 lipca - wtedy widzieliśmy się ostatni raz, choć wspólnej jazdy to wtedy było jak na lekarstwo. A ostatnia wspólna wycieczka to Bardzkie 24 maja. Wstyd i hańba! Wnoszę o nierobienie tak długich przerw w przyszłości... Wniosek przyjęty do rozpatrzenia?).
Przemiło nam czas mija na pogadankach o wszystkim i niczym. Jest miło i swojsko, czyli tak jak zawsze z chłopakami. Bardzo się cieszę, że jednak nie tak do końca poddaliście się leniowi!
A schroniskowe psy kochają się na zabój. Chyba z pół godziny udawały, że się nie lubią:


A dalej? Dalej to już szalony trzydziestokilometrowy sprint do Kłodzka. Zmęczenie daje o sobie znać, koniec sezonu daje, kolano daje. Trochę mi wstyd, że zostaję z tyłu, ale chłopaki okazują zrozumienie. Spróbowaliby nie okazać :-P
Pod dworcem jesteśmy chwilę przed 18:30.




Za sekundy trzy przyjeżdża Ania z Zibim i wspólnie we trójkę zmierzamy ku kolejnemu szalonemu pomysłowi...
Gdyby nie kolano to nie miałabym absolutnie żadnych zastrzeżeń do tego dnia. Było świetnie.

Nie dam sobie ręki uciąć czy droga powrotna Spalona-Kłodzko jest poprawnie wytyczona, bo jechałam na ślepo za przewodnikami, ale jakiś wyjątkowo szalonych odstępstw od szlaku to tu chyba nie będzie więc zostaje jak jest.



  • DST 60.98km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:30
  • VAVG 11.09km/h
  • VMAX 48.30km/h
  • Podjazdy 1800m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 21 września 2014 | Komentarze 17


...po trzech godzinach regeneracyjnego pojesenikowego snu budzik wyrywa mnie z błogich objęć Morfeusza. Wyrywa brutalnie i bez pardonu. Wyrywa tak, że przez pierwszych kilkanaście sekund nie umiem się odnaleźć na jawie. W końcu dochodzę do siebie, patrzę na zegarek - 1:00, czas się zbierać. Mam godzinę do czasu kiedy na parking zajedzie po mnie Tomi. Dużo? Jasne. Kolejne minuty przelatują między palcami. Prawie prawie wyrabiam się na czas. O 2:05 jestem na dole z plecakiem, rowerem, głową pełną nadziei i oczekiwań.

Cofnę się na chwilę do wieczoru dzień wcześniej. Pierwszym co zrobiłam po powrocie z Jeseników było zerknięcie na prognozy pogody dla Karpacza. Taa... Jakbym napisała, że wyglądało to mało optymistycznie to okazałabym się sporą optymistką. W Karpaczu planuje padać od samego rana. Jeśli tak ma wyglądać sytuacja na dole to co nas czeka na szczycie? Morale upadło tak nisko, że nie umiałam go odnaleźć. W pewnym momencie byłam zdecydowana by rezygnować. Lekkie zmęczenie po sobocie, kiepskie prognozy, perspektywa trzech godzin snu..... Ostatecznie zaciskam pięści, przypominam sobie ile we mnie zapału do działania było jeszcze kilka miesięcy temu. Dzwonię do Tomka i oznajmiam - jadę! Ta decyzja zaskakuje go w równym stopniu co mnie samą. Bo szczerze przyznam - na chwilę zupełnie w siebie zwątpiłam. Ale niech się dzieje co chce. Jak nie teraz to kiedy?!

Niedziela rano - W Karpaczu jesteśmy ok. godziny 3:30. Wypakowanie rowerów, krótka sesja w ciemnościach... Komuś tu się z niewyspania nieźle rączka trzęsła... Czy to z ekscytacji przed tym co nas za chwil kilka czeka?? :-P




Tego dnia ma miejsce pierwszy egzamin mojej "nowej" latarki. Egzamin zdany na co najmniej 5 z plusem, co mnie raduje niesamowicie i otwiera przede mną mnóstwo nowych możliwości. Daje nadzieję na to, że w końcu się przełamię i z większą przyjemnością będę realizować trasy po zachodzie Słońca.
Ale do celu...
4:05 - ruszamy z parkingu kierując się ulicą Na Śnieżkę pod Świątynię Wang i dalej w górę. Na początek Tomek pyta czy mam parcie by podejmować próbę realizacji tego podjazdu w 100% w siodle, bez przystanków, bez podparć. Nie zastanawiam się długo, szybko opowiadam - nie, nie mam parcia. Jak wspomianałam niedawno - ciśnienie ze mnie zeszło. Nie czuję potrzeby by udowadniać coś sobie czy innym. Koniec roku to jazda dla frajdy i powolnego zapadania w sen zimowy, który może w końcu wyleczy moje kolano.
Mijamy bramę wjazdową, mijamy zamkniętą budkę z biletami i... zaczyna się kostka. Niewiele czasu mija, a moje wcześniejsze zapewnienia rozpływają się w ciemnościach. No JASNE, że CHCĘ i PRAGNĘ zrealizować ten podjazd idealnie. Tomek tylko uśmiecha się pod nosem - trochę śmiejąc się ze mnie i moich zmiennych nastrojów (och, babą być to jest to!!!), ale chyba przede wszystkim jest to uśmiech zrozumienia. Bo ja sobie "na sucho", przed wyjazdem, mogę sporo postanawiać i planować, ale dopiero kiedy znajdę się na szlaku to wiem naprawdę co mam robić. I tu okazuje się, że jednak MUSZĘ dołożyć wszelkich starań by mi się udało.
I udaje się, mimo iż do samego końca ciężko było mi w to uwierzyć. Bo mokra ta kostka, bo zmęczonam po sobocie, bo to noc, bo forma już we wrześniu nie ta, bo... Jak się okazuje - dla chcącego nic trudnego. Ok. 5:45 docieramy na szczyt.

Słów kilka o drodze dojazdowej...
--> rzeczywiście jest mokro; zarówno po wczorajszych opadach, jak i od tego deszczyku, który co jakiś czas zrasza nas na trasie.
--> jest ciemno; od samego początku do samego końca. Księżyca widać ino cienki sierpik. Gwiazdy? Przepięknie pokrywały niebo przez czas jakiś, kiedy to wykwitła nam nad głowami potężna dziura w chmurach, ale niestety trwało to krótko, zdecydowanie za krótko.
--> jest dziko, kiedy to przez długi czas co chwilę docierają do nas porykiwania jelenie. W pewnym momencie - gdzieś na podjeździe za Strzechą Akademicką - ryknęło tak blisko, że w trymiga obudziło w nas śpiewaków operowych. I tak jechaliśmy przez dłuższy moment rozmawiając głośno śpiewem, jakby jeleniowi różnicę robiło czy to bas, sopran czy growl próbuje mu zakłócić spokój.
--> no i najważniejsze co jest to JEST CUDOWNIE. Jest spokojnie, ciepło, karkonosko. Jest tak jak być powinno. Nie! Jest lepiej. Bo za nic nie spodziewałam się tak przyzwoitej pogody.
Pod Domem Śląskim jeszcze jest ładnie. Niestety niedługo potem, na ślimaku, wjeżdżamy w chmury, wiatr zaczyna coraz mocniej dmieć, jest coraz zimniej. Tutaj Tomek dostaje nieprawdopodobnego kopa i ucieka mi daleko w przód. Ja wręcz przeciwnie - męczę się na tym kawałku niemiłosiernie. Im bliżej szczytu tym we mnie mniej nadziei, że się uda. Pod samym szczytem boczny powiew tak mną szarpie, że ledwo udaje mi się utrzymać na ścieżce. Nie daję się jednak i w końcu docieram pod obserwatorium. Nie od tej strony co należy, ale o tym cicho-sza! :-)

Na górze szaleje wiatr, termometr mówi o 5 stopniach, ja mam wrażenie, że jest najwyżej 15 na minusie. Mimo nałożenia na siebie wszystkich przytarganych ciuchów (nie było ich mało) jest mi wciąż potwornie zimno.


Do czasu aż nie zacznie świtać chronimy się pod wejściem do obserwatorium, ale w końcu przytomnie dochodzimy do wniosku, że siedzenie w miejscu na pewno nas nie ogrzeje. Trzeba się ruszać - to raz, i trzeba znaleźć osłonięte przed wiatrem miejsce z widokiem na wschód - to dwa. Docieramy do sporej grupki pieszych turystów z Czech (swoją drogą - niezłym zainteresowaniem cieszy się atrakcja wschodu Słońca na Śnieżce) i czekamy. Czekamy.. Czekamy... I czekamy jeszcze trochę....


Wschód powinien mieć miejsce o 6:40. Okazuje się jednak, że może być z tym problem. Nie tylko z samym jego nadejściem o czasie, ale w ogóle z jego obecnością w dniu dzisiejszym. Bo co chwilę szczyt ginie w chmurach. I wtedy nie widać nic. Nie widać obserwatorium, które mamy na wyciągnięcie ręki, a co dopiero mówić o pięknym wschodzie Słońca. A nas średniawo satysfakcjonuje sama świadomość tego, że Słońce wzeszło. My chcemy to zobaczyć. To po to się zwlekaliśmy z łóżek o 1 w nocy i popylaliśmy na rowerach ponad 800 metrów do góry. No więc czekamy dalej...
W końcu o godzinie 7:15 po raz pierwszy docierają do nas bezpośrednie promienie i Słońce wyłania się zza blokujących je chmur!

6:44


7:04


7:09


7:15


Taaaak. To zdecydowanie nie był najpiękniejszy wschód Słońca jaki w życiu widziałam :-D Jednakże żaden inny nigdy nie uradował mnie tak bardzo swoim nadejściem jak ten właśnie.


W związku z tym, że do podziwiania za wiele nie ma, a cieplej robić się nie chce w końcu chwilę po 7:20 zmywamy się w dół. Byłam przekonana, że ciężko będzie się zjeżdżać po śliskich kamieniach. Mylne przewidywania. Zjeżdżało się świetnie.








Pod Domem Śląskim nie umiemy się rozstać z widokiem na Śnieżkę. Pięknie wygląda w promieniach porannego Słońca. W końcu chmury decydują za nas zakrywając porządnie szczyt.


Po chwili zjeżdżamy z niebieskiego szlaku kontynuując trasę czerwonym szlakiem przygranicznym. Tomek chce mnie zaprowadzić ponad Kocioł Małego Stawu bym mogła Mały Staw wraz z Samotnią obejrzeć tym razem z góry. Wdzięczna mu za to jestem wielce bo widok z góry rzeczywiście jest przepiękny.


Na tymże czerwonym pierwsza dętkowa niespodzianka tego dnia - Tomi łapie snejka. Dobrze. Dłużej będę mogła się cieszyć widokiem na Kocioł.
Po wymianie dętki czas na kontynuację zjazdu. Docieramy do Strzechy, gdzie robimy przerwę. Po przerwie zjeżdżamy do Samotni, gdzie czeka nas kolejna przerwa :)
Mały Staw widziany już z dołu. A tam na górze przed chwilą byliśmy:


Dalej już ma być prosta droga do auta i makaronu, ale.... postanawiamy z niebieskiego odbić w prawo na zielony poieszy, na Drogę Bronka Czecha. Nie ujedziemy nawet 50 metrów kiedy Tomi staje. Sssssłyszę co się święci, ale jakiś dziwny ten kierunek, z którego ten sssssyk dochodzi. I krótka wymiana zmian - to mój snejk... nie, wcale nie, bo mój. Okazuje się, że oboje mieliśmy rację. W tej samej chwili, na tym samym przepuście kamiennym. Ciekawostka - po załataniu moich dwóch dziur, podczas zwijania dętki, okazało się, że złapałam dwa snejki, podczas przejeżdżania dwóch przepustów - jednego za drugim. Głupi to ma fart!


Wracamy zatem pełni pokory na niebieski szlak i PRAWIE bez dalszych przygód :-P docieramy do auta. Jemy. Rozbieramy się z zimowych ubrań. Chwilę siedzimy przy samochodzi decydując się co dalej począć. Decyzja - Zamek Chojnik. I tu moja orientacja w terenie ginie. Trochę było gubienia się. A może ciut więcej niż trochę...? Generalnie w dużej mierze jechaliśmy zielonym szlakiem pieszym, przez czas jakiś podążając trasą BikeMaratonu. Nardzo dobry był to szlak. Dużo ciekawostek się na nim działo.




Gdzieś po drodze zorientowałam się, że z tylnego koła schodzi mi powietrze. Serio? Szybkie ściąganko, łatanko (bo drugiej zapasowej dętki brak). Niedługo przed dotarciem do celu łapie nas deszcz, który szybko zamienia się w ulewę. Decydujemy się by kontynuować trasę, ale jednak przed samym wjazdem do KPNu sugeruję jednak odwrót. Leje jak z cebra, pan z budki woła byśmy mu płacili za wjazd, na drodze dojazdowej widzę co kilka metrów wyłożone pniaki, które są za duże i za śliskie bym podejmowała próby przeskoczenia przez nie. Frustracja mnie zalewa. Tomek albo się orientuje, że jeszcze trochę i mogę się bezsensownie wnerwić, ale sam nie ma wielkiego parcia by kontyunować trasę w takich warunkach. Zawijamy się zatem i asfaltem wracamy do Karpacza - przez Sosnówkę Górną i Przełęcz pod Czołem.

Od dawna już każde z nas marzyło sobie by dotrzeć na szczyt Śnieżki na wschód Słońca. Ja to w ogóle marzyłam by na szczyt dotrzeć w jakichkolwiek okolicznościach, bo do tej pory dane mi to nie było. Noc wrześniowa okazała się być idealnym czasem ku temu. Wielkie dzięki Tomi za wspaniałe towarzystwo! Teraz już wiem, że jak wjeżdżać na szczyt to tylko w nocy wśród porykiwań jeleni :-)


  • DST 28.08km
  • Teren 17.00km
  • Czas 02:27
  • VAVG 11.46km/h
  • VMAX 56.20km/h
  • Podjazdy 700m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 15 sierpnia 2014 | Komentarze 8


Weekendu w Beskidzie Śląskim DZIEŃ PIERWSZY.
Późno się zwlekamy z łóżka co pociąga za sobą późny wyjazd z domu i okołopołudniowe dotarcie na miejsce - do Szczyrku.
Szybkie rozpakowanko i jeszcze szybszy skok na rowery.
Cel nr 1 - Skrzyczne i Barania Góra.
Szybki zjazd asfaltem do początku czerwonego pieszego i w drogę!

Na początek czerwony prowadzi bardzo urokliwym singielkiem. Jedzie się przyjemnie i z wielką radością.




Po chwilach kilku wyjeżdżamy na szeroką szutrówkę i urokliwe miejsce wypoczynku, po którym zaczyna się pierwsze konkretne podprowadzanie rowerów.






Potem naprzemiennie - da się jechać/nie da/da/nie da. Z czasem coraz więcej tego nie da niestety. Turystów robi się coraz większa chmara, pogoda zaczyna płatać figle spuszczając nam na głowy trochę deszczu...








W końcu, po trudach i znojach, slalomach między turystami, docieramy na szczyt Skrzycznego. Brzydki. Nie znoszę szczytów, na które da się dojechać wyciągiem. Zazwyczaj są strasznie szkaradne.


Dalsza droga to już piękny zielony szlak pieszy grzbietem łączącym Skrzyczne z Baranią Górą. Do tej ostatniej, ze względu na dość późną porę i małe zniechęcenie pogodą, nie docieramy. Z Malinowskiej Skały odbijamy w prawo i ostatecznie wpierw czerwonym, a później po jego zgubieniu szeroką szutrówką, dojeżdżamy do Przełęczy Salmopolskiej.






Na czerwonym pieszym z Malinowskiej Skały na Salmopolską panuje mały sajgon. Momentami ciężko te przeszkody pokonać. Małe spustoszenie spływająca woda na szlaku poczyniła.


Na szerokiej i - wydawało by się - płaskiej jak stół szutrówce Kuba łapie snejka więc na dobre zakończenie czeka nas chwila przerwy :)


Na Przełęczy chcemy sobie zrobić małą przerwę na piwo, ale dwie kwestie nas przed tym powstrzymują - niechęć personelu jednego z barów do obsłużenia nas (śmierdzimy czy jak?!); druga kwestia to czarne jak smoła chmury, które zbierają się nam nad głowami. Zarządzamy odwrót, kawałek jeszcze w stronę Szczyrku zjeżdżamy dzikim i szalenie stromym szlakiem pieszym, resztę - już w rzęsistym deszczu - popylamy asfaltem.

Wrażenia z pierwszego dnia - to NIE są moje szlaki. Mogę trochę ponosić rower, ale nie w takich okolicznościach. Gdy się zgubię to nie ma sprawy. Gdy pogoda spustoszy szlak - nie ma sprawy - nie moja wina. Ale z własnej nieprzymuszonej woli pchać się na takie ścieżki, gdzie więcej bywało noszenia roweru niż jazdy. No nie, niekoniecznie. Albo leszczem jestem zupełnym i jeździć nie umiem, albo te szlaki po prostu nie są stworzone dla rowerzystów :D


  • DST 101.79km
  • Teren 40.00km
  • Czas 06:20
  • VAVG 16.07km/h
  • VMAX 68.20km/h
  • Podjazdy 2062m
  • Sprzęt ZaSkarb

Sobota, 10 sierpnia 2013 | Komentarze 11

Uczestnicy


Kochany Ryjek po raz kolejny ustalił na weekend trasę po swoich górach.
Dla mnie wycieczka inna od pozostałych, może to przez jesień, która powoli zaczyna się rozpanaszać w moim ciele..? Wspólnie z Ryjkiem oddawaliśmy się wczoraj, częściej niż nam się to zdarza w letnich okolicznościach, zadumie.
Bardzo to interesujące doświadczenie :)
Dzięki Wam wielkie za ten wspaniały dzień i za to, że nie odstraszyła Was licha dość pogoda.
Jak zwykle - nic tylko konie kraść :D

Spotkanie w Kłodzku i razem z Ryjkiem, Młodym, Ra i Toompem ruszamy do Zieleńca gdzie czekać na nas będą Bogdan i Tomek.


Po drodze wiele razy był czas na rozodzianie, przyodzianie i tak w kółko...


Na rozjeździe, w oczekiwaniu na wskazówki Przewodnika:


Na podjeździe pod Orlicę:




Zupełnie niecodzienny widok zamyślonego Mariuszka:)


Przed szczytem Orlicy nie tylko Toomp raduje oblicze bezproblemowym podjazdem w swoim wykonaniu:






Ze szczytu Orlicy:


I jazda w dół, cudna jazda!


W oczekiwaniu na ekipę pieszą:


Trochę słonecznych radości pod Velką Destną:


Na szczycie:


I na dobre zakończenie Przewodnik - jeszcze raz wielkie dzięki!!


  • DST 53.20km
  • Teren 33.00km
  • Czas 05:35
  • VAVG 9.53km/h
  • VMAX 73.50km/h
  • Podjazdy 1538m
  • Sprzęt ZaSkarb

Środa, 8 maja 2013 | Komentarze 14


Mam takie multum zdjęć, że z chęcią ograniczę tekst do minimum; może się uda, że Toomp naskrobie więcej:)
Rudawy Janowickie w planie mieliśmy od dawien dawna, ale pogoda wciąż nie rozpieszczała: wpierw roztopy, potem opady, w końcu zdecydowaliśmy się dłużej nie czekać i szybko wykorzystaliśmy pogodny dzień w tygodniu, który oboje mieliśmy wolny od pracy.
Jak to bywa z wypadami w doborowym towarzystwie - przerw było tyle co samej jazdy, a jazda, jak i przerwy, absolutnie genialne.
W błocie, wodzie, po korzeniach i kamolcach, a na dobitkę po genialnym nowym asfalcie, na którym osiągaliśmy prędkości niemalże ponaddźwiękowe (ach te przeklęte zakręty:D ).
Wyjazd miał być dla mnie formą edukacji i nauczyłam się wczoraj więcej, jeśli idzie o jazdę w terenie, niż przez całą dotychczasową moją przygodę z rowerem. Toomp jest fantastycznym nauczycielem, twardym, ale nie wnerwiającym (no może czasem:), wyrozumiałym, ale stanowczym. Po prostu bardzo bardzo dobrym. No i ku mej wielkiej uciesze okazałam się być wczoraj wyjątkowo pojętną uczennicą - cudnie mi się jeździło!!
Dzięki olbrzymie Toomp. Coś czuję, że takie momentami dość ekstremalne wycieczki staną się niebawem moją najulubieńszą formą spędzania czasu na rowerze :P

Kolorowe Jeziorka:






Nad zielonym stawikiem łapię Toompa podczas rozmowy z Małżonką:


W drodze na Wielką Kopę czas na chwilę odpoczynku:)


A na Kopie wielka radość ze zdobycia szczytu:




Na dojazdowym asfalcie spotykam przyjacielsko nastawioną żmiję zygzakowatą:


I niespodzianie docieramy na najwyższy szczyt Rudaw: Skalnik (945 m.n.p.m). I w ten oto sposób "zaliczam" szósty szczyt Korony Gór Polski na rowerze. I prezentuję się przy tym jak zwykle niezmiernie urodziwie:)


Wracając ze Skalnika podjeżdżamy na Ostrą Małą, z której rozciągają się widoki zapierające dech w piersi:






I ja uradowana tymi widokami:


Zjazd z Ostrej Małej:


Na Kamiennej Ławce reaguję na przywołanie Nauczyciela:)




I kierujemy się w stronę Sokolików:


Na szczyt Sokolika prowadzi fantastyczna droga, a na szczycie słit focie:




I znów rzut oka na Karkonosze:


I zjeżdżamy, by wyruszyć w stronę ruin Zamku Bolczów:








Do miejsca, w którym widać po prawej ślad moich kół zjechałam, później już nie dałam rady. Toomp oczywiście cisnął bez opamiętania przed siebie:)


Ostatnie kilka ruchów nogami i jesteśmy na Zamku:










Ależ tych zdjęć duuuużo. Sorki!

Mapka będzie jak tylko Nauczyciel ją przygotuje.

  • DST 67.86km
  • Teren 31.00km
  • Czas 04:55
  • VAVG 13.80km/h
  • VMAX 49.60km/h
  • Podjazdy 1420m

Sobota, 13 października 2012 | Komentarze 4

Uczestnicy


Wyjazd - marzenie.
Na rowerach: Anamaj, Ryjek, Feniks i Lea;
pieszo: AniaEs, Alina i dwa Grubaski :)

Wyjazd o poranku wiązał się z umiejętnym zapakowaniem wszystkiego do bagażnika (rower+bagaże pięciu osób, w tym trzech BAB:)Było z czym walczyć


Udało się i po godzinie 9:00 spotykamy się z kłodzką ekipą pod sklepem; szybki popas, gadu gadu, zakupy i w drogę.


Dojazd z Kłodzka do Międzygórza asfaltem, później wjazd w teren i mozolne wspinanie się pod górę. Kondycję mam tego dnia fatalną, ciągnę się z tyłu, ale nie poddaję. Jakoś idzie :)




W tym miejscu zaczyna się przyjemniejsza część podjazdu:)


Feniks dzielnie dociera na miejsce krótkiego odpoczynku:


A Ryjek, znając życie, pewnie nas pogania:)


Stożkowata Czarna Góra - cel jutrzejszej wyprawy:


I po pięknej jeździe docieramy szczęśliwi pod Schronisko pod Śnieżnikiem, gdzie spotykamy się fartownie z pieszą ekipą


Droga spod schroniska aż na szczyt usłana przeszkodami, które skutecznie uniemożliwiają podjazd. Uparcie pchamy rowery przed siebie. Na szczyt docieramy jednak z uśmiechami na twarzach :)










Bez "dziubka" się nie obejdzie :)


I rzut oka na zdobytego przeze mnie (wraz z Toompem) w tym roku Pradziada:


Ryjek dzielnie zjeżdża ze szczytu pod schronisko:


A wieczorem...




Zmęczona (jak zwykle po konkretnych wyjazdach górskich) dość szybko zmywam się do pokoju spać. Ognisko jesienne jednak, niezależnie czy długie czy nie - mistrzostwo świata!!

Fantastyczny dzień. Dzięki Wam!

  • DST 91.86km
  • Teren 11.00km
  • Czas 04:56
  • VAVG 18.62km/h
  • VMAX 55.80km/h
  • Podjazdy 1140m

Czwartek, 30 sierpnia 2012 | Komentarze 7

Kategoria Korona Gór Polski


Pioter swoimi wpisami nieświadomie zachęcił mnie do wjazdu na Chełmiec, górę w Wałbrzychu, 851 m.n.p.m.
Z ręką na sercu przyznaję - nie podobało mi się zupełnie. Wjazd od strony Białego Kamienia niebieskim rowerowym to praktycznie cały czas droga współdzielona z wozami od wyrębu drzew, bardzo nieprzyjemna. Na górze wieża widokowa (jedyna potencjalna atrakcja dzisiejszego wyjazdu) - zamknięta. Zjazd do Boguszowa Gorce krótki i całkiem przyjemny.
Tak podczas prób dotarcia do niebieskiego rowerowego, jak i podczas prób wydostania się z Wałbrzycha w drodze powrotnej - błądziłam okrutnie. Po powrocie do domu byłam zmęczona i sfrustrowana, co bardzo rzadko mi się zdarza na rowerze.
Bardzo nie lubię jeździć po Walbrzychu, nie znam tego miasta i nie podoba mi się na tyle by podejmować próby zapoznania się z nim.

Tak się czułam po przejechaniu pierwszych ośmiu kilometrów drogą nr 35 ze Świdnicy do Mokrzeszowa:


Za Świebodzicami wyłaniają się piękne Karkonosze:


oraz cel mojej dzisiejszej wycieczki:


Fontanna w Parku Szwedzkim w Szczawnie-Zdrój:


Widoczki z podjazdu/zjazdu na Chełmiec:








Na szczycie nieczynna dziś wieża widokowa:


oraz krzyż milenijny:


Po drodze na Chełmiec stoi 14 kamiennych tablic stacji Drogi Krzyżowej Trudu Górniczego; oto jedna z nich:


A w Jedlinie obok sklepu spożywczego - gołębnik: