avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2014

Dystans całkowity:1047.41 km (w terenie 266.00 km; 25.40%)
Czas w ruchu:60:28
Średnia prędkość:17.32 km/h
Maksymalna prędkość:68.40 km/h
Suma podjazdów:20902 m
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:58.19 km i 3h 21m
Więcej statystyk
  • DST 77.00km
  • Teren 15.00km
  • Czas 03:45
  • VAVG 20.53km/h
  • Podjazdy 1250m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 30 lipca 2014 | Komentarze 0




  • DST 44.00km
  • Czas 01:37
  • VAVG 27.22km/h
  • VMAX 55.20km/h
  • Podjazdy 360m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 29 lipca 2014 | Komentarze 0


Czysto statystyczne uzupełnianie zaległych wpisów.


  • DST 105.53km
  • Czas 04:30
  • VAVG 23.45km/h
  • Podjazdy 657m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 27 lipca 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


I stało się.
Zupełnie nie wiadomo kiedy minęło 8 dni naszej dolomitowej eskapady. O poranku dnia dziewiątego przecieram oczy ze zdumienia. To rzeczywiście już koniec? Jakim cudem to zleciało tak nieprawdopodobnie szybko?!
Czyli teraz czeka nas już ino asfaltowy powrót do Bressanone. Początkowo w planie był dojazd rowerem ino do Bolzano, ale - zupełnie odmiennie od dni poprzednich - tym razem pogoda z nieszczególnie obiecującej rano stała się szybko znośna, a później zupełnie ładna i słoneczna i spowodowała zmianę naszej dezycji i pokonanie całości trasy rowerami.

Po drodze przejeżdżamy przez miasta i miasteczka...


Po jednym z szybkich zjazdów docieramy do sadów jabłkowych z cudownym widokiem na góry.


Trafiamy na przepiękny punkt widokowy, który zatrzymuje nas na czas jakiś w miejscu.

(fot. Cerber)


(fot. Ryjek)


(fot. Janek)

W Bolzano robimy sobie krótką przerwę, podczas której jemy resztki wiezionego w plecakach jedzenia, wypijamy wiezione przez siebie resztki napitku, rozkoszujemy się Słońcem, które choć ostatniego dnia postanowiło nas porozpieszczać. Po napełnieniu brzuchów pora ruszyć. I co? I klops! Okazuje się, że gdzieś na pięknej asfaltowej drodze Bogdan złapał flaka. Jest to dopiero druga (po drugodniowej Ryjkowej) dziurawa dętka tego wypadu. Niesamowite!

Zawsze jesteśmy chętni do pomocy. Trójka wspomaga Bogdana dobrym słowem i uśmiechem, ja wspomagam archiwizując jego poczynania na kliszy :D





Dalsza trasa to już bardzo urokliwe ścieżki rowerowe prowadzące nas prosto do celu - naszych samochodów, które mamy nadzieję czekają na nas tam gdzie je zostawiliśmy 19 lipca.




W samym Bressanone łapie nas prawdziwie letni opad deszczu, w pełnym Słońcu, w ciepełku.
Przez kilka ostatnich chwil mamy problem z odnalezieniem parkingu, ale w końcu i do niego trafiamy i nie pozostaje już nic jak zapakować graty i zakończyć to co miało być przygodą życia i bez dwóch zdań sprzeciwu nią było!


  • DST 39.00km
  • Teren 9.00km
  • Czas 02:26
  • VAVG 16.03km/h
  • Podjazdy 1132m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 26 lipca 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Nawet nie pamiętam już jaką aurę mieliśmy opuszczając tego dnia Falcade. Wiem, że pobudka o 5:00 w celu obserwacji wschodu Słońca okazała się być całkiem dobrą decyzją. Choć wschód nie przyprawił swoim pięknem o zawrót głowy to jednak był ładny, alpejski, kolorowy i wróżył przyzwoitą pogodę.




Znów nastąpił podział na dwie podgrupy - Janek z Tomkiem podjeżdżają wyciągiem prawie do samego celu dzisiejszego dnia - jeziora Lago di Cavia położonego na wysokości 2102 m n.p.m. Tam mają czekać na naszą trójkę - Ryjka, Bogdana i mnie. My dublujemy wczorajszy asfaltowy podjazd na Passo Valles. Już na tym podjeździe zaczyna się dziać - mgła, chmury, mżawka, a w końcu deszcz...

(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)


(fot. Cerber)

Po dotarciu na przełęcz wjeżdżamy na szuter i zmierzamy z kierunku chłopaków. Pogoda z minuty na minutę coraz gorsza - zimno potwornie (chłopaków sprzęty mówią o temperaturze w okolicach 7 st. C - brrr!!!), deszcz coraz mocniejszy. I co ja robię tu?! Nim dotrzemy do celu spotykamy chłopaków - nie ma po co jechać, ani jezioro piękne w takich warunkach pogodowych, ani jakiegokolwiek schroniska, którego się spodziewaliśmy... no naprawdę nie ma po co jechać. Już mam robić w tył zwrot, kiedy słyszę Bogdana - nie po to tyle podjeżdżałem by teraz zawrócić... Do jeziora nie dotarliśmy, ale jakiś tam cel osiągnęliśmy. Jaki? Tego chyba nikt nie wie, ale grunt, że zaliczony :-P

Cel:

(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)

Po zjeździe z powrotem na przełęcz zaszywamy się w knajpie z widokiem na zewnątrz. Pijemy kawy, pijemy piwa, jemy ciasta i uśmiechami próbujemy przykryć rozdrażnienie. Bo pogoda coraz gorsza, już nie pada, już leje. Po kącie padania kropli widać jak wiatr szaleje. I jak tu jechać w takich warunkach? Minuty mijają, z minut robią się godziny. Jedni przysypiają, inni ziewają, ja zastanawiam się kiedy obsługa wywali nas z tego przybytku, bo stół już od dawna pusty... W końcu czas zacząć podejmować konkretne decyzje. Pierwotny plan zakładał: zjazd-podjazd-zjazd, część w terenie, do San Martino di Castrozza. Ale w takich warunkach coraz mniej przekonani jesteśmy do tego wszystkiego. Zniechęceni zaczynamy szukać jak najłatwiejszej drogi, która przy okazji pozwoli nam w dniu następnym na komfortowy transer do samochodu. Po burzliwych (a jakże?!:-) dyskusjach pada na Predazzo. Czyli czeka nas teraz ok. 20 km, wpierw mocnego zjazdu w ulewie a później lekkiego zjazdu w ulewie - CZAD!
Przez kilka początkowych kilometrów zjazdu miałam głowę przepełnioną samymi czarnymi myślami. Obawiałam się, że drgawki spowodowane wychłodzeniem w końcu swoją intensywnością zwalą mnie z roweru. Nie potrafiłam się zdecydować czy zjeżdżać super szybko, marznąć na potęgę, ale być u celu szybciej, czy może ostro przyhamowywać, liczyć, że dzięki temu oszukam chłód i dotrzeć do Predazzo dwa razy później. Odpowiedź wyklarowała się sama. Tak jakoś wyszło, że ręce mi tak skostniały, że straciłam umiejętność hamowania. No i git.
Przed samym Predazzo nawet przestało padać, a po dotarciu pod punkt informacyjny powoli zaczęło zza chmur wychodzić Słońce. Oczywiście nasz pośpiech przypłaciliśmy koniecznością 45ciominutowego oczekiwania na otwarcie informacji. No ba!

(fot. Ryjek)

Intensywne poszukiwania skoczni narciarskiej spełzły na niczym, miasteczko niby niebrzydkie, ale coś mi w nim nie grało. Nie ujęło mnie za serce, choć znalazło się kilka punktów zdecydowanie wartych zobaczenia...
Pani z informacji chyba nie przepada za Polakami, bo polecone nam przez nią lokum było absolutnie najgorszym ze wszystkich dotychczasowych: niezwykle niemiła obsługa, taki sobie komfort, średnia wieku pensjonariuszy w okolicach 80 lat i śniadanie z rodzaju tych, które wspominasz później z bardzo skwaszoną miną.

LA FINE DELL`OTTAVO GIORNO


  • DST 47.12km
  • Teren 17.00km
  • Czas 03:40
  • VAVG 12.85km/h
  • Podjazdy 1788m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 25 lipca 2014 | Komentarze 1

Uczestnicy


Wyglądamy przez okno... po zeszłodniowych opadach deszczu nie ma śladu. Słońce pięknie przyświeca dając nadzieję, że tego dnia pogoda nie sprawi nam psikusa. Jako, że zdecydowaliśmy się zostać w Falcade na dwie noce siódmy dzień dolomitowej wyprawy realizujemy z lekkimi plecakami. Miło.


Na dzień dobry czeka nas dość długi i monotonny, asfaltowy podjazd z 1200 m n.p.m. na 2032 m n.p.m., na Passo Valles. Końcówka tegoż podjazdu zupełnie nie chce mi wejść jak należy. Męczę się nieprzeciętnie, że nawet Bogdan ma ze mnie małą polewkę przeplataną niedowierzaniem :-) Sama za bardzo nie wiem co jest grane, jakoś tak zwyczajnie mi się nie chce. Ale w końcu docieramy na górę, a oczom naszym ukazuje się nadchodząca zmiana pogodowa....




No peeeeewnie! Nie po to jechaliśmy 800 km by zaznawać kąpieli słonecznych. Nie może być zbyt lekko. Zatem kolejny dzień musimy się uzbroić w cierpliwość, spróbować za bardzo nie zrzędzić i nie narzekać, bo widać, że upałów doświadczać i tego dnia nie będziemy.
Po chwili deszczowego zjazdu postanawiamy nie przemakać na wskroś, znajdujemy schronienie i próbujemy przeczekać najgorszą część opadu. Udaje się to zrobić tak skutecznie, że po jakimś czasie nie tylko przestaje padać, ale nawet wychodzi z powrotem piękne Słońce.

(zdj. Ryjek)

Czas na pogadankę: co kto z kim i którędy. Tworzą się dwa obozy. Jeden - niewyżyty - postanawia zmodyfikować lekko trasę, wpakować się na szlak pieszy i zobaczyć co mu z tego przyjdzie. Drugi podobóz stwierdza, że praca mięśniami nóg zamiast rąk czasem bardziej popłaca, wybiera pierwotny plan i nie próbuje swoich sił w "walce" z naturą. W którym obozie się znalazłam?? Poniższe zdjęcia pokażą :-)



(zdj. Janek)




(zdj. Janek)







Wcale nie jest tak, że ja mam coś przeciwko noszeniu rowerów czy przedzieraniu się przez chaszcze i górskie potoki. Nie mam też wielkich problemów z padającym zimnym deszczem. Świadomość zgubienia szlaku i ryzyka zostania pożartą przez wilki i niedźwiedzie przyprawia mnie jedynie o bardzo delikatną gęsią skórkę, a lot w przepaść z rowerem (czy też bez) wydaje mi się tak abstrakcyjnym problemem, że w ogóle staram się nie brać go pod uwagę. Gdy wszystkie powyższe czynniki spotkają się na wspólnym obiedzie i piwku i postanowią dla rozrywki żerować na moim umyśle to zamiast strachu włącza mi się (mały) wkurw. A tego nie lubię, bo staję się wtedy zrzędliwa i nieprzyjemna, czym niewątpliwie potrafię wkurzyć również moich współtowarzyszy doli i niedoli. I nawet jeśli wyjątkowość zaistniałej sytuacji nie była w stanie wyprowadzić ich do tej pory z równowagi to mój podły nastrój czasem już potrafi. Nie lubię tego. Staram się radzić sobie z tym najlepiej jak potrafię. Wynajdywać pozytywy nawet w potencjalnie beznadziejnych sytuacjach. Czy mi się to udaje??? Nie zawsze, ale czasem należy docenić same chęci i starania :-P
I tak też się stało tego pięknego lipcowego dnia. Kilka (w teorii) błędnych decyzji doprowadziło naszą złaknioną przygód trójkę do dość ciekawego punktu, w którym musieliśmy wybrać jedną z dwóch postaw: albo spuszczamy nos na kwintę, użalamy się nad swoim losem i złorzeczymy nad podjętymi przez nas decyzjami... albo szukamy pozytywów - cieszymy się kupą śmiechu zaznaną podczas kilkukilometrowej przeprawy przez dziki las, cieszymy się bliskimi spotkaniami z sarnami i jeleniami w tymże lesie, cieszymy się również tą odrobiną szaleństwa, której dane nam było doświadczyć.
Było ciężko, było zimno i mokro, było nierzadko mocno ekstremalnie. Nos na chwilę mi się opuścił, ale szybko się zreflektowałam i postanowiłam się cieszyć tą sytuacją, bo co jak co, ale przeprawę przez las z Tomkiem i Jankiem zapamiętam do końca życia! Dzięki chłopaki!!! :-D
Cudownym jest również fakt, że Ryjek z Bogdanem okazują nam mnóstwo zrozumienia i nie obrażają się, że przez nasze widzi-mi-się przyszło im czekać na nas kupę czasu. Trochę się z nas śmieją, trochę z politowaniem głaskają po głowach, (na pewno w duszy trochę i zazdroszczą:-)).

My docierając do Malga Bocche mamy pogodę taką:




Oni, chwilę wcześniej, mieli taką :-)

(zdj. Cerber)

Dajemy sobie chwilę na ochłonięcie z emocji, porozczulanie się nad sobą, przegryzienie kilku kęsów ciasteczek i ruszamy w dalszą drogę. Powoli w stronę Rifugio Lusia. Po drodze znów wychodzi Słońce, a deszcz już nie wraca dając nam od siebie trochę odpocząć.

(zdj. Janek)

Ostatecznie podjeżdżamy do San Pellegrino, z którego czeka nas ostry, asfaltowy, BARDZO serpentynowy zjazd do Falcade.



(zdj. Cerber)

A po powrocie.... mniami!

(zdj. Ryjek)

LA FINE DEL SETTIMO GIORNO


  • DST 25.13km
  • Teren 10.00km
  • Czas 02:11
  • VAVG 11.51km/h
  • Podjazdy 1027m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 24 lipca 2014 | Komentarze 1

Uczestnicy


Po wspaniałym czwartym dniu wyprawy i obezwładniająco pięknym piątym, nadszedł czas delikatniejszej trasy - typowego transferu stąd - dotąd, czyli opuszczamy Alleghe, w którym zabawiliśmy ino jedną noc i zmierzamy w kierunku Falcade, po którym nieszczególnie wiemy czego się spodziewać.

Pogoda od samego rana taka sobie. Ani szczególnie ciepło, ani szczególnie zimno. Takie właśnie nie-wiadomo-co. Chyba najgorsze ze wszystkiego, bo za nic nie wiadomo jak się ubrać i człowiek co kilka minut musi się zatrzymywać by zdjąć/ubrać/zdjąć/ubrać ponownie.... I tak w koło Macieju...

Asfaltem docieramy do miejscowości San Tomaso Agordino, z jej pięknym kościółkiem Chiesa di San Tomaso.

(fot. Cerber)





Za dużo się napodziwiać nie da, bo wszystko przykrywają dość niskie chmury. Zbieramy się zatem w sobie, podjeżdżamy trochę asfaltem i po chwili zaczynamy mocny (a na końcu supermocny) terenowy podjazd pod małą kapliczkę.

Jeśli się nie mylę to napis głosi: Przystanek na modlitwę. Ja po podjechaniu końcówki w duszy prosiłam siły wyższe, by zabrały ogień z moich ud, którym dałam właśnie porządnie popalić. Modły zostały po chwili wysłuchane.

By nie skłamać - nieszczególnie wiem co się działo później. Żadnego konkretnego celu tego dnia nie było. Żadnego szczytu ani przełęczy do zdobycia. Lekki dzień na przetransportowanie swoich tyłków, sprzętów, które owe tyłki wożą oraz plecaków z miejsca na miejsce. Wiem, że bywało ciężkawo:

(fot. Ryjek)

Wiem, że w pewnym momencie trafiliśmy do wioski, która wszystkich nas ujęła tak za serca, że postanowiliśmy na czas jakiś rozbić w niej obozowisko:



(fot. Ryjek)

Wiem, że żadnemu z nas dupska się ruszać dalej nie chciało i pewnie przez czas jakiś byśmy się stamtąd nie ruszyli, gdyby nie zaczęło padać.... Swoją drogą czas spędzony pod stodołą to jedna z najcieplej wspominanych przeze mnie chwil tego wypadu. Taka błoga, niewymuszona, cudowna sielanka.
Ruszyliśmy zatem. Niektórzy, niepomni nawoływań reszty stada, podczas zjazdu zagalopowali się i musieli popylać z powrotem pod górę... No cóż, zdarza się najlepszym :) Potem padało i padało i padać przestać nie chciało.
Trafił się jakiś podjazd, który zdaje się miał być zjazdem. W ostatniej wiosce przed Falcade trafiła się Polka, która już bardziej była Włoszką niż Polką i w mowie i czynie i ciele. Trafiały się kolejne punkty informacyjne, które swoją sjestową nieobecnością szerzyły do godziny 15:30 dezinformację, zmuszając nas do picia nieoczekiwanie się prezentujących caffe Americano w szalenie o tej porze opustoszałych kawiarnio/spelunach.
I trafiło się, że po otwarciu informacji w końcu dotarliśmy do poleconego nam lokum, które po całym dniu wielce miłego, ale i ciut niefartownego transferu, okazało się być nieprawdopodobnie przytulnym, a do tego obdarzonym wspaniałą właścicielką (do polecenia absolutnie każdemu: Albergo La Montanara, Via Scola 12, Falcade). I nareszcie last but not least - Augusto Murer Museum - najbrzydsza, a zarazem najpiękniejsza perełka architektoniczna tego cudownego miasteczka ;-)

W oczekiwaniu na otwarcie punktu (dez)informacji.

(fot. Ryjek)

Falcade:


Augusto Murer Museum:


I wieczorny widok z okna La Montanary:

(fot. Janek)

LA FINE DEL SESTO GIORNO




  • DST 41.56km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:33
  • VAVG 11.71km/h
  • Podjazdy 1449m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 23 lipca 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Piąty dzień to dzień transferowy. Z Cortiny d`Ampezzo wyruszamy zatem z załadowanymi plecakami. Małe spostrzeżenie - zapakowany plecak ciążył mi właściwie tylko pierwszego dnia. Później jakoś przestałam zwracać na to większą uwagę. Przed wyjazdem obawiałam się, że ten dodatkowy ciężar będzie mi znacznie bardziej doskwierać.

Pożegnanie z Cortiną.


Z Cortiny od samego początku mamy podjazd. Wpierw ładne kilka kilometrów nieszczególnie wymagającego, ale monotonnego podjazdu asfaltowego, z którego po ok. 10 km skręcamy w lewo. I zaczyna się!


Tenże podjazd trwa ok. 4 km. Średnio 15%. Idzie wyzionąć ducha, ale to po dotarciu na górę dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa :)
Dojeżdżamy do pierwszego z trzech schronisk: Rifugio Cinque Torri (2137 m n.p.m.) i w tym miejscu kończy się ostatecznie asfalt.  Pogoda z ładnej staje się powoli jeszcze ładniejsze. Słońce coraz częściej wygląda zza chmur. Upału zdecydowanie nie ma, ale może to i lepiej... Bo każdy z kolejnych podjazdów jest jeszcze cięższy od poprzedniego...

Fantastycznie poprowadzony szlak pieszy na zboczu góry.


Ryjek i Cerber szykujący się do ataku.


I efekt przygotowań :-)

(fot. Ryjek)





Po podjechaniu jakiejś szalonej ścianki nie wytrzymałam i padłam! Trochę z wysiłku, a trochę z wrażenia nad tym co mnie otacza.

(fot. Janek)

Jeszcze moment, jeszcze chwila i dojeżdżamy do drugiego schroniska: Rif. Scoiattoli (2255 m n.p.m), spod którego roztaczają się widoki wyciskające z oczu łzy wzruszenia. Szykując się do wyjazdu w Dolomity wiedziałam, że będzie pięknie, ale tego co zobaczyłam piątego dnia wyprawy nie spodziewałam się ani trochę. Moje niebo tak właśnie wyglądać powinno!

(fot. Cerber)


(fot. Ryjek)








(fot. Cerber)






(fot. Janek)

Ciężko idzie rozstanie się z tymi widokami, ale jeszcze nie osągnęliśmy celu dzisiejszego dnia. Jeszcze ponad 150 metrów w pionie, na co składa się najbardziej morderczy z dzisiejszych podjazdów. Bo to nie tylko ściana, to ściana z terenowymi przeszkodami w postaci zarówno dużych jak i małych kamieni. Ściana, która mnie pokonała. Nie uniosłam końcówki kondycyjnie. Kto zgadnie które z naszej piątki uniosło?! :-P

Widok już spod Rifugio Averau (2413 m n.p.m. - kolejny dzień i kolejny rekord wysokości)


W prawym górnym rogu majaczy ośnieżona Marmolada - Królowa Dolomitów (3343 m n.p.m.)


Pod schroniskiem spotykamy trójkę Polaków wędrujących pieszo po Dolomitach.


Siadamy w Rif. Averau, radujemy się napojami, widokami, rozmową. Nad głowami niepostrzeżenie zaczynają gromadzić się coraz ciemniejsze chmury. Nagle czujemy, że z chmur tych zaczyna nam na głowy kapać jakaś ciecz. O-o! Nie ma na co czekać. Czas się zbierać i gnać w stronę zjazdowej perełki dzisiejszego dnia - cudnego kamienistego singla trawersującego dolomitowe zbocze.

Podkradnięte z jutiuba użytkownikowi Thomas Warsch, bo ciężko oddać piękno tego zjazdu na fotkach:



(fot. Cerber)


(fot. Ryjek)


(fot. Ryjek)

W końcu z kamienistego singla zjeżdżamy na piękne łąki i kontynuujemy trasę zmierzając powoli w stronę Alleghe - miejsca naszego dzisiejszego noclegu.









(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)

Po całym dniu pełnym wrażeń dojeżdżamy do Alleghe, malowniczo położonego nad Lago di Alleghe (bo po co za bardzo przekombinowywać z nazwami:)

(fot. Janek)

LA FINE DEL QUINTO GIORNO





  • DST 49.50km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:54
  • VAVG 12.69km/h
  • Podjazdy 1488m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 22 lipca 2014 | Komentarze 4

Uczestnicy


Ja nie wiem jak to się stało, bo niby każde z nas lepiej lub JESZCZE lepiej zna się na mapie. Jednakże po długich i zaciekłych dysputach dnia poprzedniego zupełnie nieświadomie za cel wycieczki bezplecakowej czwartodniowej wybraliśmy trasę, której znaczną część dzień wcześniej z Bogdanem i Ryjówką zjeżdżaliśmy. Początkowo miny z tego powodu mieliśmy ciut nietęgie, choć mnie jednak ciekawość zżerała jak to wszystko się prezentować będzie przy ładnej pogodzie. Bo ku wielkiej naszej uciesze takowa nas przywitała dnia czwartego :-)


Wczorajszy podjazd, a dzisiejszy zjazd przerażał nas, bo mając świadomość czekających nas nachyleń inaczej się do górki podchodzi. Co się jednak okazuje być przerażającym i karkołomnym zjazdem/ścianą wcale takie być nie musi w drugą stronę. Podjazd poszedł wyjątkowo sprawnie i gładko. Szybko pokonaliśmy asfalt i dotarliśmy do Rifugio Ra Stua (1668 m n.p.m.).


Spod schroniska na górę prowadziła już droga szutrowa o coraz bardziej zacnym nachyleniu. Podjazd ten był ciężki i szalenie satysfakcjonujący.




Oczom naszym ukazują się widoki, które dzień wcześniej prawie w stu procentach przykrywały chmury. Coraz bardziej cieszymy się, że nie zmieniliśmy jednak zdania co do celu dzisiejszej wycieczki. Jest pięknie i z minuty na minutę coraz piękniej...





(fot. Janek)



Jedziemy i jedziemy, otacza nas coraz bardziej niezwykły krajobraz. Zupełnie kosmiczny i do tej pory niespotykany. Nagle w oddali dostrzegamy cel naszej dzisiejszej wspinaczki - skitrany wśród skał niczym kameleon Rifugio Biella (2327 m n.p.m.). Kolejny rekord wysokości w moim wykonaniu.


Z Ryjóweczką z radości nad pszenicznym przepysznym piwem postanawiamy odtańczyć taniec szczęścia, prosząc przy okazji o co najmniej podobnie sprzyjającą pogodę na dzień jutrzejszy.




Ze specjalnymi pozdrowieniami dla Morsowego!


Jest przeuroczo, ale powoli zaczyna doskwierać delikatny chłodek. Zbieramy się zatem i podążamy do Rifugio Sennes, w którym gościliśmy dzień wcześniej z Ryjkiem i Cerberem. Znów spotykamy tę samą Polkę, która poleca nam podjechać kawałek do Munt de Sennes, gdzie czekać nas mają jakieś atrakcyjne buty drewniane i inne cuda. Atrakcjami okazały się być bajecznie zielone łąki, krowy pozujące przed obiektywem i atakujący Bogdana w trasie helikopter. A buty? Nieszczególnie...

(fot. Janek)







Powrót pod Rif. Sennes i dalsza pogadanka z Panią Polką, która kieruje nas w stronę gdzie znaleźć powinniśmy świstaki. Ponoć jest ich cała banda. I pozują do zdjęć nie gorzej od krów. Lecę zatem na złamanie karku i od razu dostrzegam jednego Skrzata.

(fot. Cerber)

Rozstać się z tym maleństwem nie mogłam bardzo długo. Kiedyż to kolejny raz dane mi będzie pogapić się na świstaka? A nawet dwa! ... Ale czas nagli, chłopaki zaczynają się powoli niecierpliwić. Na siodła siad i w drogę jazda! Po chwili dojeżdżamy do wymarłej zeszłego dnia wioski. Zdecydowanie odmiennie prezentuje się w dniu dzisiejszym :)

(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)

Dalsza droga to już w sporej części nowość, z główną atrakcją w postaci stromego serpentynowego szutrowego zjazdu leśnego. Pysznie smakował! Spod Rifugio Ra Stua próbujemy ominąć asfalt i zjeżdżać terenem. Wychodzi nam to tylko trochę. Ostatecznie dość szybko docieramy do krzyżówki i powrót do Cortiny uskuteczniamy rowerówką równoległą do asfaltu, wzdłuż rzeki.

(fot. Janek)


(fot. Janek)

Cały ten dzień to istne szaleństwo. Ogrom piękna atakujący moje oczy lekko mnie poraził i do wieczora powolutku dochodziłam do siebie zbierając siły na dzień następny :)

ALLA FINE DEL QUARTO GIORNO


  • DST 36.73km
  • Teren 15.00km
  • Czas 02:41
  • VAVG 13.69km/h
  • Podjazdy 1159m
  • Sprzęt KROSSowy

Poniedziałek, 21 lipca 2014 | Komentarze 8

Uczestnicy


Koniec drugiego dnia miał przynieść załamanie pogody. Przyniósł. Nadszedł poranek. Wyglądamy przez okna – pada.... pada uparcie i bez przerwy. Ale cóż czynić? Zostawać w San Vigilio na trzecią już noc nikt nie chciał, mimo iż było tam świetnie. Po dłuuuuugich dywagacjach nad świeżymi śniadaniowymi bułkami, podzieliliśmy się na dwie grupy:
→ grupa nr 1 składająca się z Tomka i Janka, to osoby, które nie są tu po to by jeździć na rowerach w deszczu; wybrali autobus;
→ grupa nr 2 to ja, Bogdan i Ryjek, czyli Ci którzy nie są tu po to by jeździć autobusami; wybrali rower.
Po uskutecznieniu pakowania i dość długiego pośniadaniowego leżakowania wybywamy w deszcz, pożegnawszy się uprzednio z kręcącymi głowami z dezaprobatą członkami grupy nr 1 :-)

Pierwszy cel pośredni to Rifugio Pederu, do którego docieramy w rzęsistym deszczu. Popełniamy mały błąd taktyczny i uskuteczniamy pod daszkiem ciut za długą przerwę. Wychładzamy się, lekko denerwujemy, morale podupadło. Decyzja – wchodzimy do środka na kawę. PYSZNA kawa była, co nie?

Nastawienie poranne prawdziwie bojowe!


Droga do Rif. Pederu mokra, mroczna i niepokojąca...


Sporo czasu zajęło nam w schronisku Pederu kontemplowanie mapy. Mimo deszczu i strachu przed tym co spotka nas kilkaset metrów wyżej Cerber obstaje nad jedną opcją, Ryjek wybiera inną, która jemu wydaje się być rozsądniejszą w tych warunkach pogodowych. Ja się zdecydować nie potrafię, bo to i tak wróżenie z fusów. Skąd możemy wiedzieć na co w rzeczywistości przełoży się szlaczek na mapie? Ostatecznie wybieramy szlak, który tnie poziomice z taką zapalczywością, że nie spodziewamy sie niczego innego niż pionowej ściany. I co? I prawie to prawda :)

Mimo najbardziej dziko wijących się serpentyn, nachylenia dochodzą do 40%. I znów pokłony dla Bogdana, który pokazał klasę i zaszokował nas nielicho podjeżdżając niepodjeżdżalne. Też tak kiedyś będę :P

(fot. Cerber)


(fot. Ryjek) Jedno z najpiękniejszych według mnie zdjęć z całej dziewięciodniowej wyprawy.

Podjazd trwał i trwał. Jego nachylenie przez jakieś 2 kilometry nie schodziło chyba niżej niż 20%, co i rusz przekraczając 30. Nie wiem, może się mylę. To chłopaki dysponują nowoczesnymi urządzeniami informującymi ich o takich ciekawostkach. Tak czy siak - wspomnienie najstromszego kilometra Przełęczy Karkonoskiej przywołało u mnie uśmiech na twarzy, bo w porównaniu z tym cudem Karkonoska to ino hopka jest :-)
W końcu przestaje na chwilę padać, chmury ustępują na kilka minut, dając nadzieję na poprawę pogody w najbliższym czasie. Taaaa... Jasne.....



(fot. Ryjek)

Jeszcze ciut podjazdu i docieramy do wymarłej wioski. Klimat jak z horroru S. Kinga. Coś pięknego! Dla takich chwil warto nie bać się deszczu i zaryzykować przeprawę przez góry. Dotarliśmy do Schroniska Fodara.



(fot. Ryjek)

Nie nie nie. To jeszcze nie koniec. Jeszcze tylko 150 metrów w pionie i osiągamy najwyższy punkt tego dnia (przy okazji kolejny raz pobijam rekord wysokości) - Rifugio Sennes 2126 m n.p.m.
Po drodze przejeżdżamy przez piękną dolinkę, która głównie (choć nie tylko) Ryjkowi zapiera dech w piersi.


Jesteśmy przemoknięci do suchej nitki. Całe szczęście jest to dzień transferu więc na plecach wieziemy cały nasz dobytek. Na zjazd będzie można przywdziać suche ciuchy i nie przemarznąć do szpiku kości...
Rifugio Sennes ma bardzo fajny klimat. Tak na szlaku jak i w środku schroniska dość pusto. Pogoda odstraszyła zdecydowaną większość najtwardszych zawodników (choć ku uciesze obu stron na dojeździe do Sennes minęliśmy grupkę innych wariatów na rowerach pozdrawiając się wzajemnie z szerokimi uśmiechami)


Po napojeniu się, "napełnieniu brzuchów" batonikami, "ogrzaniu" się i przebraniu (albo raczej ubraniu na siebie prawie wszystkiego co się miało w plecaku) nadszedł czas zjazdu. Po wyjściu ze schroniska łapię chłopaków na podrywie. Okazuje się, że w schronisku pracuje Polka, bardzo uszczęśliwiona obecnością rodaków. Chwila rozmowy w deszczu to i tak dla nas już sporo. Niestety szybko musimy się żegnać i gnać w dół.

(fot. Ryjek)

Z minuty na minutę leje coraz bardziej. Widoki na zjeździe klimatyczne, chce się podziwiać, ale zatrzymanie się na dłużej niż kilkanaście sekund momentalnie wychładza organizm. Ech.... Pędzimy przed siebie.

(fot. Ryjek)



Ryjek walczy (i wygrywa!) z autami tarasującymi nam przejazd. Wszyscy razem walczymy z zimnem i deszczem (nie wygrywamy, ale walczymy dzielnie i zawzięcie). Asfaltowa końcówka dojazdu do Cortiny to już ino deszcz spod kół, ten z nieba się w końcu uspokoił i Cortina d`Ampezzo przywitała nas może nie Słońcem, ale możliwością zsunięcia przemokniętego kaptura z głowy.
I przywitali nas Tomek z Jankiem, którzy ku naszej wielkiej uciesze już znaleźli nocleg - chwała im za to!!!

I jakże wspaniale po takim dniu smakowało knajpiane piwo, w knajpianym ciepełku, w doborowym towarzystwie, którego nie jest w stanie złamać lichy opad deszczu na trasie :)

(fot. Janek)

LA FINE DEL TERZO GIORNO




  • DST 33.71km
  • Teren 20.00km
  • Czas 03:00
  • VAVG 11.24km/h
  • Podjazdy 1458m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 20 lipca 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


Z tego co wiem to pierwotnie w planach nie było opcji zabawiania w San Vigilio dłużej niż jedna noc.
Kilka aspektów jednak złożyło się do kupy (z prognozami pogodowymi niewspółgrającymi z naszymi planami rowerowymi na pierwszym miejscu) i decyzja zapadła - dzień numer dwa to pętla San Vigilio - San Vigilio z głównym celem w postaci wspinaczki na szczyt Kronplatz o wysokości 2275 m n.p.m. Po wcześniejszym dniu, kiedy to po raz pierwszy w życiu wdrapałam się na wysokość powyżej 2000 m n.p.m., szczyt Kronplatz miał stanowić kolejny rekord. Od rana piękna pogoda zachęcała do zmagań z dość wymagającym podjazdem.



Asfaltowy początek podjazdu daje mocno w kość. Słońce praży z góry i z dołu. Po dotarciu do szutru i wjechaniu w las od razu robi się lżej na sercu, duszy i ciele. Po chwili dojeżdżamy do dolnej stacji wyciągu, gdzie czeka nas chwila przerwy na odciążenie plecaków. Tomek postanawia skorzystać z udogodnień techniki, reszta wybiera zdobycie szczytu przy pomocy siły własnych mięśni. Chwała Jankowi za to, że nie dołączył do Tomka!!! :-)

Po drodze natykamy się na krowi wodopój w postaci wanny wypełnionej wodą. Janek rzuca pomysłem. Ja podchwytuję. Jakże cudownie jest realizować pasję z ludźmi, z którymi przy okazji można puścić wodzę odrobinie szaleństwa i po prostu, zwyczajnie być sobą!

(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)

Obłędnie zimna woda działa cuda przy temperaturze powietrza przekraczającej 30 stopni. Któż z nas przypuszczał, że za kilkanaście minut po Słońcu nie będzie już śladu, a temperatura poleci na łeb na szyję?! Że zapowiadane załamanie pogody nie będzie czekać na późne popołudnie, tylko postanowi dać przedsmak siebie już na szczycie...? Niewątpliwie zapłaciliśmy z Jankiem rozsądną cenę za te kilka chwil radości w zardzewiałej wannie. Oj telepało z zimna, telepało...

W drodze na szczyt.


Widoków z minuty na minutę coraz mniej. Przed samym szczytem, wabieni kuszącym krótkim zjazdem, odbijamy z Bogdanem na sekundę w bok.


I ostatecznie docieramy do szalenie NIEatrakcyjnego celu - Kronplatz. Tu następuje czas na sesję przy dzwonie, posiadówkę na leżakach w oczekiwaniu na Tomka (biedak naczekał się na otwarcie wyciągu) a ostatecznie skrycie się przed coraz bardziej obezwładniającym zimnem w środku przybytku kawiarnianego.

(fot. Ryjek)



Wyjście na zewnątrz zaskakuje nas deszczem. Nie jesteśmy na to przygotowani. Bez ciepłych ciuchów, część z nas bez kurtek przeciwdeszczowych, dwójka wciąż przemoczona prawie na wskroś. ZIMNO! Trochę panikujemy, trochę wkurzamy tym innych, trochę inni swoim wkurzeniem wkurzają nas. Ostatecznie wszyscy zaciskamy zęby, zbieramy się do kupy i lekko modyfikujemy pierwotny plan, by jak najspokojniej dotrzeć do domu.
Deszcz szybko się kończy. Humory wciąż nie do końca idealne, ale uśmiech powoli wraca na twarz. W tym momencie po raz pierwszy i ostatni na całym wypadzie czuję ból kolana. Jego pojawienie się było zrozumiałe i zasadne. Utrzymał się prawie do końca tej wycieczki, ale później już nie wrócił :-)


Dalej nawet nawiedza nas niemała ilość całkiem satysfakcjonującego terenu. JUPI!

(fot. Ryjek)


(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)

Teren ten doprowadza nas do pięknej miejscówki, ciut obok szlaku. Dla takich chwil jak ta przy stodole warto sobie na chwilę zepsuć humor, bo poprawianie go w tak genialnych okolicznościach to czysta rozkosz!



(fot. Ryjek)


(fot. Ryjek)

Sporo czasu spędziliśmy rozkoszując się widokami po deszczu, ciesząc się swoim towarzystwem i tym, że jesteśmy w tym miejscu. W końcu nadszedł czas by ruszać dalej. Żadne z nas nie spodziewało się tego co nas za chwil kilka czeka...

(fot. Cerber)

Na początek coś czego wszyscy się spodziewali czyli kolejne mniej i bardziej hardkorowe zjazdy. A później coś co zjazdem być miało, a okazało się przeprawą przez piekło zwaną dalej szopingiem.
Napotkane po drodze pozostałości czegoś powinny były dać nam do zrozumienia, że nas tu nie chcą, że nie tędy droga, że Ryjek miał przed chwilą rację upierając się delikatnie, że zboczyliśmy z kursu. Dlaczegóż Ryjka nie posłuchaliśmy? Dlaczego czaszka na leśnej dróżce nie dała nam nic a nic do myślenia?!


Droga leśna się kończy, wracać nikomu się nie chce, nad głowami widzimy jakiś dom. Zatem rowery pod pachy/na plecy i w górę MARSZ!


Było ciężko, oj było. Buty się ślizgały (pozdrowienia dla Ryjka), chłopaki nie chcieli mnie traktować jak nieporadnej panienki (pozdrowienia dla Bogdana i Janka), za co im jestem wdzięczna, mimo iż z wysiłku prawie zeszłam na zawał serca ;-) Szoping czas rozpocząć!

(fot. Cerber)

I tak oto bujaliśmy się od szopy do szopy, zjazdem, który okazał się być wypruwającym żyły i doprowadzającym serce do palpitacji, podjazdem o nachyleniach zapierających mi dech w piersi. W tym miejscu Bogdan po raz pierwszy pokazał jaki ma power w nogach i podjechał całość bez zająknięcia. Brawo!
Dalej już właściwie dość prosta droga (z jednym małym bu-bu) z powrotem do San Vigilio, pod prysznic, na jedzenie. I na piwo.
I na wieczorne piwo i pogaduchy, które mimo zmęczenia skończyć się nie chciały :)

(fot. Janek)

LA FINE DEL SECONDO GIORNO