avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Góry Stołowe i Broumovsko

Dystans całkowity:1365.18 km (w terenie 534.00 km; 39.12%)
Czas w ruchu:75:48
Średnia prędkość:15.98 km/h
Maksymalna prędkość:78.20 km/h
Suma podjazdów:25969 m
Liczba aktywności:17
Średnio na aktywność:80.30 km i 5h 24m
Więcej statystyk

Sobota, 4 kwietnia 2015 | Komentarze 0

Uczestnicy


Dziś drugi dzień eksploracji przepięknych ścieżynek między-polanicko-szczytnickich.
Wielkanocna Sobota.
Kudowianie wpierwej święcą jaja i kiełbasy, by później z czystym sumieniem wyrwać się na rower.
Spotykamy się pod naszym pensjonatem w okolicach godziny 14:00. I dziś nie jest zbyt gorąco, ale obawialiśmy się prawdziwego Ataku Zimy w ten weekend więc lekki chłodek przyjmujemy z uśmiechami na ustach.




Dojazd do Zamku Leśna uskuteczniamy tą samą drogą co dzień wcześniej z Kubikiem.
Po drodze oprusza nas siwizną.
W nagrodę za nie poddanie się złym zimowym nastrojom na punkcie widokowym cieszymy nasze podniebienia Złotym Trunkiem.

Na zacnym stromym singielku, w okolicach Piekielnej Góry, chłopaki już po zjeździe radują oczy Anią walczącą ze swoimi stromiznowymi demonami:



(fot. Cerber)




(fot. Cerber)

I sam widoczek na Szczytną:


W następnej kolejności kierujemy się na nie-wiadomo-co dając upust pragnieniom opuszczenia bezpiecznego i znanego szlaku żółtego. Nagroda znów nas czeka wspaniała - piękne skały, mocne zjazdy, same ACHy i OCHy!




Po chwili docieramy na szczyt Piekielnej Góry, gdzie Zima znów nie odpuszcza.

(fot. Cerber)

A później to już zabawa na hopkach, dotarcie do zielonego pieszego, kamieniołomu i powolny powrót do Polanicy.







(fot. Ania)





Dzięki! :)


Piątek, 3 kwietnia 2015 | Komentarze 1


Pierwszy dzień rowerowego wiosenno-zimowego szlajania się po cudownych terenach w najbliższej okolicy Polanicy - Piekielnej Górze, Szczytniku... Z Kubikiem :)







I Ścianka Gigantycznej Grozy, w większości sprowadzona ale wspaniała do walki ze stromiznowymi lękami:




Po "zjechaniu" tego cuda znaleźliśmy się nie-wiadomo-gdzie więc zaczęliśmy szyć, przedzierając się przez lasy i pastwiska i kończąc na nauce skaniania na schodzącym z Piekielnej Góry szlaku "kardio".





  • DST 42.19km
  • Teren 35.00km
  • Czas 03:30
  • VAVG 12.05km/h
  • VMAX 49.80km/h
  • Podjazdy 1200m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 11 listopada 2014 | Komentarze 7

Uczestnicy


Od długiego już czasu Kuba zapowiadał, że pragnie w końcu objechać Broumovsko, z głównym celem w postaci telewizorów i amerikańskiego uskoku. Patrząc na to co wyprawia na rowerze, odkąd dosiada Gianta Trance, wiedziałam, że łyknie te zjazdy bez zmrużenia oka. Nie zawiódł mnie :-)
Ale może krótko od początku.
Sto lat co najmniej upłynęło od ostatniej wspólnej jazdy z Kudowianami.
Umawiamy się zatem z Anią i Bogdanem na wolny wtorek 11 listopada.
Wszyscy o czasie (prawie:-)) stawiają się w wyznaczonym miejscu, w bojowych nastrojach, z uśmiechami na ustach i niespodziankami w bagażniku :-D


Pierwsze około 4 kilometry to rozgrzewkowy dojazd do Ameriki, spod której czeka nas wspinaczka na górę. Nadziei w nas za grosz na realizację tej ścianki. Bo ślisko, bo liście, bo listopad i zmęczenie. Idzie jednak bardzo sprawnie. Nie idealnie ale satysfakcjonująco. Na końcówce sezonu to mi w zupełności do szczęścia starcza :-)


Z Bogdanem wiemy czego oczekiwać na zjeździe. Ania i Kuba to nowicjusze w tym temacie, choć nasłuchali się o tym za wsze czasy :-) Bogdan ujeżdżający tego dnia sztywniaka z malutkimi kołami dla malutkich ludzi (grrr!!!) odgraża się, że najcięższych broumovskich zjazdów tego dnia raczej nie uda mu się zrobić. Taaaa. To tak jak z tym jeszcze tylko jedna hopka i już jesteśmy w Pasterce. :-P Zjeżdża wszystko bez żadnych kłopotów. Drugi na uskoku jest Kuba, który łyka go tak jak na Kubę przystało - w pięknym stylu i bez żadnych problemów. Obaj zjeżdżają uskok z prawej strony. Ja, jako jedyna, decyduję się na lewą. Tak jak za pierwszym razem. Zjeżdżam uradowana. I znów - po pokonaniu dziada - już nie wydaje się taki groźny jak wcześniej.
Ostatnia do uskoku podchodzi Ania. Zapału w niej ogrom, ale niestety (albo stety) nie tym razem. I dobrze. Nie ma co na siłę się pchać, bo jak człowiek zacznie takie zjazdy pokonywać wbrew obawom i podpowiedziom intuicji to o glebę nie trudno. Jest taki jeden Kuba co to przy pierwszym podejściu zjechał, ale na Nim chyba nie ma co się wzorować, bo to wariat i psychopata rowerowy (brawo za to i podziw niebywały!!!) :-)

(fot. Cerber)


(fot. Cerber)

Tu Kuba zjeżdża po raz drugi, bo oczywiście musiał sprawdzić czy łatwiejszy/wygodniejszy jest zjazd z prawej czy z lewej strony :-)




CZAD!! Pierwsza broumovska perełka za nami.

Teraz zmierzamy powoli w stronę Suchego Dolu, zaliczając pyszne korzonki.


Gdzieś w tych okolicach chłopaki naśmiewają się ze mnie, moich pięknych prób podbijania przedniego koła i totalnej nieumiejętności wykorzystania tego w terenie, kiedy rzeczywiście jest to przydatne. Spokojnie... I na to przyjdzie czas :-)
Z Suchego, w promieniach Słońca, zmierzamy w stronę Pańskiego Krzyża.


Jeszcze nie jest to czas na Bożanowski, Bogdan ma dla nas kolejny zjazd. Pędzimy zatem we trójkę grzecznie za przewodnikiem. A może inaczej - na zjazdach chłopaki pędzą, że nie idzie ich dogonić. Z Anią dajemy z siebie wszystko co najlepsze, ale to wciąż zdecydowanie za mało. Ech... Przyjdzie przyszła wiosna/lato i wtedy im pokażemy, nie?!
No dobra. Jesteśmy w górach więc zjazd jest po to by potem podjechać. I vice versa. Odpowiada mi to. Lubię podjeżdżać. Gdzieś to już kiedyś pisałam. Jak podjadę to czuję, że w pełni zasłużyłam na to by zjechać. A, że broumovskie zjazdy są nadzwyczajnie zacne to podjazdy, nawet te ciężkie, jakoś nie bolą szczególnie mocno.


I kolejne bogdanowe jeszcze tylko jedna hopka... Więc podjeżdżamy te hopki, jedna za drugą, aż w końcu lądujemy w wyczekiwanej Pasterce. Uwielbiam to schronisko. W środku ciepło, uroczo, opatowo, serowo i kiełbasianie. Nieubłaganie jednak zbliża się czas by ruszyć z powrotem w trasę, bo nieszczególnie uśmiecha nam się jazda w terenie po zmroku. Jakoś niezbyt wyśmienicie przygotowani jesteśmy na taką ewentualność. Zbieramy się zatem i ruszamy przed siebie, prosto w Lato!

TAKI szczęśliwy jest Kuba na myśl o kolejnych hopkach, że aż głowa mu płonie.




Przejeżdżamy kwiatek, docieramy do Machowskiego Krzyża, pokonujemy hopki i kierujemy się na Bożanowski Szpiczak.



(fot. Cerber)



Teraz już przed nami właściwie pozostały jeno telewizory. Nie zabawiamy zatem na szczycie Szpiczaka za długo. Pakujemy się na siodła i pędzimy w stronę zjazdu. Hopka za hopką, wszystko wszystkim wchodzi wyśmienicie. W końcu dojeżdżamy do najbardziej problematycznego kawałka tego zjazdu. Bogdan przodem, potem Emi. Czekamy chwilę na pozostałą dwójkę.
Kuba jedzie jako pierwszy. Nie zaskoczył nas - zjechał całość bez zająknięcia. Brawo!
Teraz Aneczka, która podchodziła wcześniej do tego zjazdu dwa czy trzy razy (nie mylę się?). Jedzie. Jedzie.. Jedzie... I ZJEŻDŻA!!!!!!! Jak Bogdan powiedział - niejeden facet wymiękłby na tym zjeździe. Zresztą - niejeden wymiękł. Pokonywanie tych kamoli to powód do dumy. Brawo Aniu!!!

W oczekiwaniu na zjazd.

(fot. Cerber)

I na owym:




Teraz czeka nas już ino niecałe 10 km dojazdu do parkingu. Trochę pod górkę, trochę z górki. Żadnych ekscesów. Do aut docieramy z nastaniem szarówki.
Było ekstra!!! Dzięki po stokroć. Do szybkiego następnego!
Oby tym razem udało się zeksplorować jakieś smakowite szlaki Strefy :-)


  • DST 14.23km
  • Teren 13.00km
  • Czas 01:38
  • VAVG 8.71km/h
  • VMAX 41.00km/h
  • Podjazdy 500m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 19 października 2014 | Komentarze 5


Po sobotnikm przemarznięciu na powrocie do Polanicy-Zdroju byłam zmuszona bardzo zmodyfikować swe niedzielne plany.
W zamierzeniu był kolejny wschód Słońca, ale nocna pobudka z bólem gardła dała mi jasno do zrozumienia, że tym razem nic z tego nie będzie.
Żałuję? ABSOLUTNIE!!!

Pierwszy weekend od ponad miesiąca kiedy mogę się porządnie wyspać. Zatem korzystam z tego i nie ruszam się z wygodnego wyrka aż do 8. Od rana czuję, że coś chce mnie złamać, ale postanawiam się nie poddać bez walki. Kuba zabiera mnie na szlaki, którymi jeździł z tubylcem 3 miesiące wcześniej. Szlaki obłędnie piękne i powalające na kolana.

Wpierw żółtym pieszym na Piekielną Górę, gdzie kosztujemy kapitalnych zjazdów łączących kolejne szutrowe stopnie trawersujące górę.




Z Piekielnej Góry dalej pięknym żółtym docieramy do Zamku Leśna, gdzie pakujemy się na punkt widokowy.


Zaczynamy się zastanawiać co dalej. Bo teren do eksploracji jest powierzchniowo mały, ale wydaje się być nieprzeciętnie urokliwy. Nie chcemy wracać tą samą trasą, tym bardziej nie chcemy wracać szutrem czy asfaltem. Rozglądamy się zatem na boki i wzrokiem wyłapujemy jakąś pnącą się ku górze ścieżynkę. Sprawdzamy? No jasne! Przez chwilę wydaje się, że nic z tego nie będzie. Ale nic bardziej błędnego. Wyjeżdżamy na szczycie skał, które zdobywają właśnie wspinaczkowicze.




Oznakowania szlaków to tu nie uświadczamy, ale ścieżynka jakaś jest więc, nie myśląc wiele, szyjemy i przemy przed siebie. I znów - nie dało się chyba podjąć lepszej decyzji, bo jedziemy jednymi z najpiękniejszych tras jakimi jechałam do tej pory w życiu. Aż mi się wierzyć nie chce, że mieszkańcy Polanicy mają to pod samym nosem, a my na trasie nie spotykamy absolutnie żadnego rowerzysty o_O
Nagle ścieżka się urywa ni stąd ni z owąd. Ja to czuję, po Kuby minie widzę, że i on to czuje - nie wracamy tylko pakujemy się w najprawdziwszy "freeride" :-P tniemy zbocze na ślepo, po przepięknej stromiźnie przyprawiającej serce o delikatną palpitację. Może trochę przesadzam, ale rzadko zdarza mi się tak zupełnie zjeżdżać z jakichkolwiek ścieżek, a okazuje się, że jara mnie to niesamowicie! Dalsza trasa to ciągłe szycie i kombinowanie. W większości wybieramy warianty przejezdne, choć czasem trzeba zejść z roweru. Frajda rośnie z minuty na minutę. Docieramy nagle do zielonego szlaku pieszego, który również obfituje w tonę nietrywialnych kawałków.
Gdzieś na trasie mamy kamieniołom.


Mamy krótki świetny techniczny zjazd, który - ku wielkiej uciesze - pokonuję bez zająknięcia.




Mamy punkt z widokiem na Polanicę.


14 kilometrów. Niby mało, ale w 100% intensywnie. Kładzie te wycieczka na łopatki niejedną wcześniejszą setkę. Cudo!!!


  • DST 125.00km
  • Teren 24.00km
  • Podjazdy 1980m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 31 sierpnia 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Kuba po wczorajszych wojażach na downhillowych zjazdach z Dzikowca dziś leczy kolana. W związku z tym odpadł z zaplanowanego wspólnego wypadu. Ruszam zatem sama, uprzednio o poranku ogarniając rower. Przede wszystkim upuszczam powietrze z amortyzatora i dopompowuję do ino 60 PSI (wcześniej było 70). SAG wychodzi mi w okolicach 15% więc z sensem. Podczas jazdy okazuje się jak chodzi na konkretniejszych przeszkodach... A chodzi wyśmienicie. Nie wiem dlaczego tak długo z tym zwlekałam. Myślę, że mogłabym jeszcze ciut upuścić, ale chyba na razie się wstrzymam, skoro jest dobrze.

Przed Głuszycą piszę smsa do Młodego - Dawaj na rower!!! Odpowiedź jest zaspana i dość niechętna. Ale nie mija godzina jak okazuje się, że zebrał się w sobie i pędzi do Bozanova mi na spotkanie. CZAD! Przed 11 spotykamy się w umówionym punkcie i z Bozanova uskuteczniamy fajny terenowy podjazd na Machovsky Kriz. Nie ciśniemy do utraty tchu ale wszystko idzie nam bardzo sprawnie. Z Machovskiego trzy hopki (na trzeciej nie dość, że zatrzymuje mnie piach to jeszcze okazuje się, że puścił mi zacisk tylnego koła... No ileż czasu ja się z tym będę męczyć?! Zmiana zacisku nic nie dała. To co ja mam zrobić?! Ramę zmienić???) i bezproblemowy dojazd na Bozanovsky Spicak. Na górze zasłużona sielanka i pogaduchy.






Po jakimś czasie zbieramy się i uskuteczniamy przynoszący za każdym razem niesamowitą radochę zjazd rowerowym przez telewizory. Zjeżdżamy całość bez żadnych problemów, a na dole uśmiechów z paszczy zetrzeć nie umiemy :-) CO ZA FRAJDA!!!
Dalsza droga to stary asfalt do Ameriki. Chwila na opatowe piwko i kierunek - podjazd ścianą i zjazd zakończony morderczym uskokiem.
SUKCES - pierwszy raz w życiu udało mi się całą ściankę podjechać bez żadnej wtopy. Serce mi z piersi wyskoczyć chciało przez długi czas, ale udało mi się utrzymać je na wodzy. Radość na szczycie była gigantyczna! Młody oczywiście również podjechał ;-) Gratki!
Na szczycie zdzwaniamy sie z Kudowianami, którzy - jak się okazuje - właśnie dotarli do Ameriki. A nam na głowy na szczycie coraz intensywniej zaczyna padać. Szybka konsultacja i decyzja - wracamy. BARDZO to była mądra decyzja, bo od chwili wejścia do knajpy przez następne dwie godziny lało praktycznie bez przerwy. Kamienny zjazd może jeszcze ogranęlibyśmy bez wielkich problemów, ale późniejsza tarka korzenna już mogłaby się przyczynić do porządnych gleb. A tak? W Americe czas upłynął nam we czwórkę bardzo przyjemnie więc absolutnie podjętej decyzji nie żałuję. Następnym razem się zjedzie ;)


Pozostały do zmierzchu czas szybko się kurczy. Po 16:00 ulewa się uspokaja co mnie raduje wielce, bo do domu jeszcze ok. 60 km, których pokonywanie w rzęsistym opadzie na pewno nie należałoby do najprzyjemniejszych. Z Najmłodszym Rowerzystą Świata dojeżdżamy do 303ki, gdzie się rozstajemy. Ja przez Mezimesti, Mieroszów, Rybnicę, Głuszycę wracam do domu. Ostatnie 20 km znów lekko pada, ale zupełnie nieuciążliwie.




Bardzo dobry był to dzień. Wspaniałe, ukochane moje góry, doborowe towarzstwo, pogoda? fajna w sumie pogoda, klimatyczna i jesienna - taka jaką lubię bardzo. Tak! Dobry był to dzień.
Jedyny minus - po deszczu, na powrocie do domu, przejechałam jakieś 1000 wypełzłych na drogę ślimaków. Nie żebym darzyła te zwierzaki jakimś wielkim uczuciem, co absolutnie nie znaczy, że przejeżdżanie po ich śliskich cielskach sprawia mi jakąkolwiek radość...


  • DST 115.23km
  • Teren 80.00km
  • Czas 08:40
  • VAVG 13.30km/h
  • VMAX 68.90km/h
  • Podjazdy 3220m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 29 czerwca 2014 | Komentarze 13

Uczestnicy


Pierwsza próba podjęta została dwa tygodnie temu. Przeciążeniowa kontuzja mojego kolana niestety uniemożliwiła nam realizację całego planu. A plan domagał się realizacji, śnił się po nocach i zaprzątał myśli za dnia, nie pozostawiając wyboru. Kiedy upewniłam się, że kolano nie doskwiera niezależnie od wybranego terenu jazdy, nadszedł czas powtórki.
--> Miejsce startu: Kudowa-Zdrój;
--> Godzina startu: 6:20.
--> Plan niepodlegający dyskusji: 3000 metrów w pionie z możliwie największą ilością terenu.
--> Współtowarzysz doli i niedoli: Bogdan vel Cerber.

Pierwszy cel - objazd Gór Orlickich z wjazdem na najwyższy szczyt po czeskiej stronie - Wielką Desztnę (1115 mnpm) oraz po polskiej - Orlicę (1084 mnpm). To podczas jazdy po orlickiej części trasy wpada nam największa ilość asfaltów. Omijanie ich mija się z celem. Kosztowałoby nas to za wiele czasu i za dużo kombinowania; zrobiłby się porządny przerost formy nad treścią. A podstawową treścią tego dnia ma być szalona frajda jazdy po Broumovsku i to tu czym prędzej zdążamy.

Z Kudowy docieramy do Lewina Kłodzkiego, stąd uskuteczniamy asfaltowy dojazd do Oleśnice przez Kocioł. W Oleśnicy wbijamy w teren podążając w większości niebieskim szlakiem pieszym pod Serlissky Mlyn. Dojazd pod Masarykovą Chatę i już zaraz jesteśmy na szczycie Wielkiej Desztny. Po chwili odpoczynku wracamy pod Masarykową i zaczynamy terenowy dojazd na Orlicę. W tym miejscu mijamy się z szóstką uskuteczniającą tego dnia objazd Gór Orlickich. Po pogaduchach, wymianie wrażeń rozjeżdżamy się w swoje strony. Chwila moment i lądujemy na szczycie Orlicy. I teraz piękna nowość - zjazd z Orlicy innym szlakiem niż czerwony pieszy, bardzo urokliwym szlakiem, którym ostatecznie docieramy do 8-ki. Dalej piękne łąki obok Grodczyna, by ostatecznie ok. godziny 13:00 wylądować w Karłowie.


Gdzieś na niebieskim szlaku pieszym biegnącym z Olesnice w stronę Serlisskiego Młyna.


Na szczycie Velkej Destny.


A pod szczytem orientuję się, że mój rower - obok Bogdanowego Nerwusa - prezentuje się bardzo beemiksowo ;)


Spotkanie z liczniejszą grupą (od lewej: Janek, Witek, Ryjówka, Bogdano, Ania i Kubik) okupującą tego dnia Góry Orlickie oraz Bystrzyckie.


Pod Orlicą.


Przepiękny zjazd z Orlicy (i pomyśleć, że 2 tygodnie wcześniej nie dałam się na niego namówić i wybrałam znany mi już czerwony...)


Przeprawa przez łąki Sawanny. Ciut na skuśkę, ale najważniejsze, że skutecznie.

Drugi cel - objazd Broumovska, podczas którego szczyty mają bardzo drugorzędne znaczenie. Najważniejsza jest radość z pokonywania broumovskich zjazdów, oczekiwanie na starcie się z amerikańskim uskokiem, podziwianie mijanych po drodze widoków, które nie potrafią mi się znudzić i wciąż cieszą oczy co najmniej tak samo jak za pierwszym razem.
W Karłowie nawet się nie zatrzymujemy, od razu skręcamy w stronę Szczelińca i niebieskiego szlaku. Jeszcze na dojazdowej kostce pod wejście na Szczeliniec Wielki mijani turyści piesi dziwnie komentują naszą obecność (zachciało im się na rowerach tu wjeżdżać... Hę?!). Dalej Pasterskie Łąki, Machowski, Pański Krzyż i Bożanowski Szpiczak. Tu nie może zabraknąć chwili na relaks i odciążenie pleców. Dalsza droga taka jak zwykle, czyli ze Szpiczaka kierujemy się na telewizory, które i tym razem pokonujemy bez zająknięcia (ja tym razem pierwszy raz uskok zjeżdżam środkiem, nie kombinując z okupowaniem boków). Stary asfalt prowadzi nas do Ameriki, gdzie Kvsnicakiem dodajemy sobie sił przed czekającą na podjechanie Ścianą!


Na Bożanowskim.




Mniam-mniam!!


I filmik ze zjazdu nagrany przez Anię tydzień wcześniej.


Amerikańskie przysmaki.

Uffff... Siedzimy, pijemy, zastanawiamy się komu bardziej się nie chce walczyć ze Ścianą. Oboje stwierdzamy solidarnie, że parcia brak, pokonane do tej pory podjazdy na tyle nas obciążyły, że nie chce nam się podejmować katorżniczych wysiłków by podjechać to cudo, które miejscami mocno przekracza 30%. Ale już kiedyś zauważyłam, że tak to z nami jest - głowa swoje, a serce i nogi swoje. Na podjeździe zatem żadne nie odpuszcza i ciśnie dopóki sił starczy. Siły nie wiadomo skąd były, niefart niestety tym razem nie pozwolił dokończyć zadania. Zabrakło mi dosłownie kilkunastu metrów, gdy opona poślizgnęła się na mokrym kamieniu. Klops. No i ok. Nadal jest o co walczyć :)
Na zjeździe Bogu zalicza małą glebkę, która na pierwszy rzut oka wygląda niepokojąco, ale nie skutkuje niczym prócz odrobiny śmiechu :D
Serce zaczyna coraz mocniej walić.... uSKOK-uSKOK-uSKOK... obiecałam sobie, obiecałam i Bogdanowi, że nic na siłę, że jak poczuję wątpliwości po dotarciu do uskoku - rezygnuję i nie walę w ciemno. Wątpliwości nie było a obraz podczas zjazdu był przed oczami czysty i klarowny jak niebo w górach po burzy. Sama nie do końca wierzyłam, że to już, że o to było do tej pory tyle hałasu :) Oczywiście i Bogdan pokonał najcięższy tego dnia kawałek chleba bezproblemowo, ale to był już Jego drugi raz więc nie ma o czym pisać :-P


Gdyby tylko na zdjęciu było choć w połowie widać z czym mamy do czynienia...


A tu Tomi na uskoku, który tamtego dnia zatrzymał całą naszą trójkę.

Bez dwóch zdań jest to - prócz faktu zrealizowania całej trasy - największy dla mnie powód do dumy tego dnia. Więc się chwalę, chwalę się przebrzydle! :D
Dalej mamy Suchy Dul, znów Pański Krzyż, z którego trochę inaczej niż 11 maja docieramy pod Pasterkę. Tutaj już nie ma czasu na posiadówki, niebo również nie sprzyja dłuższym postojom, zwiastując nadejście opadów. Ciśniemy zatem czym prędzej na Ostrą Górę (ze smakowitym zjazdem), Karłów i Darnków (z korzonkami, za którymi nie przepadam, gdy są mokre oraz łąkami Sawanny, które uwielbiam niezależnie od aury. A aura w tym momencie już mocno jesienna - 100%zachmurzenie i deszcz). Ostatecznie, pokonując z Darnkowa ostatni tego dnia podjazd na Imkę, dojeżdżamy z powrotem do Drogi 100 zakrętów. Garmin mówi 2988 metrów. Chyba sobie jaja robisz?! Po zrzuceniu tracka na kompa wiadomo, że będzie korekta, wiadomo, że będzie ponad 3000. Ale nie nie nie, Bogdan nie daje za wygraną i zamiast w prawo w dół, skręca w lewo pod górę. I dobrze. Wystarczy chwila i na wyświetlaczu wyskakuje magiczne 3000 metrów podjazdów. Mój wynik nr 2, po Karkonoskich 4k, ale ALE osiągnięty na ponad 2 razy krótszym dystansie, w ciężkim górskim terenie.
Bez ściemy - jest to trasa, której pokonanie napawa mnie największą dumą dotychczas! Bez dwóch zdań - wycieczka życia.


Przed Ostrą Górą.


Piękne chmury. Karłów.

Nic  tego nie miałoby sensu, gdyby nie Cerber. Bo realizowanie takich tras ma dla mnie sens jedynie w towarzystwie. A towarzsytwo tego dnia - jak zwykle - wykazało się humorem, wsparciem i oparciem. Za co olbrzymie dzięki Bogu Ci się należą po stokroć!!





  • DST 32.46km
  • Teren 20.00km
  • Czas 02:24
  • VAVG 13.53km/h
  • VMAX 50.40km/h
  • Podjazdy 850m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 28 czerwca 2014 | Komentarze 1

Uczestnicy


Rozgrzewka przed niedzielnymi trzema tysiącami.
















  • DST 83.51km
  • Teren 30.00km
  • Czas 04:35
  • VAVG 18.22km/h
  • VMAX 49.20km/h
  • Podjazdy 1440m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 22 czerwca 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


Po Śnieżnickich wojażach niedziela miała być dniem wypoczynku i spokojnego powrotu do domu. I tak też się stało. Ku uciesze ogółu okazało się, że Ani kolano i ręka powróciły do idealnej sprawności i wraz z Bogdanem zdecydowali się podprowadzić mnie niemały kawałek w stronę domu.
Powrót z Kudowy już standardowy :-) czyli przez Broumovsko.
Z Cerberem z początku uskuteczniamy podjazd na Skalniaka zielonym szlakiem, na tym odcinku dając sobie mocno w kość. Coraz lepiej mi się jeździ na niskiej kadencji. Jendocześnie ostatnie moje ćwiczenia na ciężkich przełożeniach skutkują znacznym wzrostem siły i wytrzymałości. Fajnie :)
W Karłowie łączymy się z Anią i przez Pasterskie Łąki i Machowski Krzyż kierujemy się w stronę Bożanowskiego Szpiczaka. Na szczycie pogoda Szpiczakowa, czyli wychodzi piękne Słońce i pozwala się cieszyć krótką przerwą.


Skalniakowe klimaty (fot. Cerber)




(fot. Cerber)


Na niebieskim wokół Szczelińca Małego (fot. Cerber)


Bogu dociera z impetem do Machowskiego Krzyża :)

Trzecia hopka i tym razem mnie pokonała, ale zezłościło mnie to nie na żarty. W tył zwrot i jeszcze jedno podejście. Udane. Zaczynam się uczyć podejmowania kilku prób zanim zdecyduję się na kapitulację. Do tej pory jak coś nie wyszło raz to od razu rezygnowałam. A tu okazuje się, że jak nie za pierwszym to może za trzecim się uda. Satysfakcja wcale nie jest przez to mniejsza.


Ania dociera do Bożanowskiego Szpiczaka.


I sielanka na szczycie.



Zjazd ze Szpiczaka i kierunek - telewizory. Dla Ani jest to pierwsze spotkanie z tym czeskim szlakiem rowerowym. Nie ma tego dnia parcia na zjazdy. I dobrze, bo przy ewentualnej wywrotce/podpórce mogłaby doprawić dopiero co wyleczone kolano. Przyjdzie już niedługo czas na pokonywanie tych najgorszych kawałków w siodle (albo raczej za siodłem).
Pierwszy cięższy kawałek zjazdu.... ja się podpieram, Bogu osuwa na kamienie. He?!?!?! Co to będzie dalej??? Ale to ino złe dobrego początki, bo pozostała część już poszła wyśmienicie. Najgorszy kawałek zjazdu nawet został nagrany przez Reżyser/Scenarzystę i Producenta w jednym - Ankaję :*
W najbliższy weekend pobawimy się w cięcie tego filmu i może coś ładnego z tego wyjść :)
Po dotarciu do wiochy wbijamy na stary asfalt, którym dojeżdżamy do Ameriki.


Było dotarcie "na" to teraz następuje zjazd "ze" szczytu. Przepadam za tym odcinkiem Pański Krzyż-szczyt Szpiczaka. Przepiękne otoczenie, wspaniałe podłoże, ani zbyt trudne, ale i nie banalne do jazdy. Ach to Broumovsko! :)


Bogu uradowany, bo wie, że za chwilę zacznie się to co tygrysy lubią najbardziej.


Po pokonaniu "najgorszego" kawałka odjeżdżam ciut i czekam na resztę. Nagle słyszę hałas. Coś pędzi. Szykuję aparat/telefon. Nie wiem jakim cudem udało mi się Go w ogóle uchwycić, bo przemknął obok z taką prędkością, że mnie podmuch prawie zwalił z rowerem na ziemię :D


Jak to baby - muszą co jakiś czas stanąć i pogadać :D


Aneczka na zjeździe.


Już w drodze do Ameriki.

A w Americe następuje nauka zakładania kasku :-P


Tak?


Nie. Chyba jednak tak ;)

Tym razem rezygnujemy z Amerikańskiego podjazdu i zjazdu z dzikim uskokiem. Raz - nie ma co forsować kolana. Dwa - nie ma co przejadać się tym kawałkiem, bo zbyt atrakcyjny jest by go za często kosztować. Trzy - obiad i browary nie są odpowiednim wstępem do rozprawiania się z tą sztajfą, gdzie nachylenie dochodzi miejscami do 30kilku% i wyciska z człowieka wszystkie siły.
Decydujemy się zatem na spokojny terenowy dojazd, który kończy naszą wspólną część trasy przy czeskiej drodze nr 303. Ania i Bogdan cisną w lewo do góry, w stronę Polic, ja lecę w prawo na Broumov.
Na powrocie nie dość, że wiatr miałam w plecy to jeszcze jakieś nowe moce we mnie wstąpiły i cisnęłam jak szalona.


Na koniec dnia niebo pięknie się przetarło, wyszło Słońce, temperatura podskoczyła o jakieś 10 stopni. Dobrze, że choć końcówki tras mieliśmy prawie letnie.


Rzut oka na Broumov.



  • DST 51.91km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:04
  • VAVG 16.93km/h
  • VMAX 55.90km/h
  • Podjazdy 930m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 15 czerwca 2014 | Komentarze 4

Uczestnicy


Mina mi zrzedła nie na żarty po sobotniej trasie, skróconej ze względu na ból kolana.
Po powrocie do Kudowy wysłuchaliśmy opowieści o tym jak wspaniale przebiegła wycieczka drugiej grupy. Ledwie zdążyłam wziąć prysznic a już do kolana znów miałam przypięte prądowe macki drażniące mnie przyjemnie i przynoszące - miałam taką nadzieję - ulgę. Wieczór, jak zwykle, upłynął w sielankowej atmosferze, na pogaduchach i zerkaniu na mecz Urugwaj-Kostaryka. Rano Kuba musi zmyć się do domu. Ja zostaję i dołączam do rodzinki K. na wycieczce okraszonej genialnymi widokami.

Na podjeździe do Imki znów kolano daje o sobie znać. Bardzo cicho, bardzo delikatnie. Zaczynam się zastanawiać czy jeszcze boli, czy może już sobie tylko to wkręcam. Nie szarżuję jednak i spokojnie podjeżdżamy terenem, ciut na około. Na Imce znów łączymy się z Anią i Wiktorem i wspólnie już uskuteczniamy dojazd do Karłowa, gdzie na górze czeka nagroda w postaci lodów.


W nagordę za zrealizowanie podjazdu Kudowa-Karłów.


Chwilę później zaczynamy mknąć asfaltem, co wykorzystuję na cyknięcie paru fotek w ruchu.



Po chwili docieramy gdzieś-tam i lecimy w stronę punktu widokowego na Basztach Radkowskich. Na niebieskim szlaku prowadzącym do Baszt Ania wciela się w rolę fotografa i z wielkim poświęceniem obfoca wszystkich na około :)








I sam wspaniały Fotograf!

Na Basztach jest cudownie, widoki przepiękne. Aż się nie chce odchodzić z tego miejsca.










Opuszczamy punkt widokowy, Ania pokazuje, że śmierć Jej niestarszna i zjeżdża cały niebieski kawałek idealnie :)

Powoli kierujemy się w stronę kolejnego punktu widokowego - Ochoty Magdaleny. Widoki z niego jeszcze piękniejsze niż z Baszt, ale trafić w to miejsce graniczy z cudem. Udaje nam się jednak nie ominąć ukrytego zjazdu ze szlaku (co dzień wcześniej większej ekipie nie wyszło:)





Dalsza część trasy to mistrzostwo świata! Orientuję się, że kolano od jakiegoś już czasu łaskawie milczy. Nie czuję nic prócz komfortu podczas jazdy i - co za tym idzie - wielkiej potrzeby mocniejszego dociśnięcia. Wiem, że to nierozsądne, wiem dobrze, ale powstrzymać się nie umiem. Dostajemy z Bogdanem od Aneczki zezwolenie na mocniejsze przyciśnięcie do Pasterki. I rzeczywiście nie mamy na tym kawałku dla siebie litości. Coś pięknego!!! W Pasterce czas na zasłużonego Opata, Słońce wychodzi, ja otrzymuję do przetestowania Nerwusa. Trochę to nie mój rozmiar, ale radochę z jazdy i tak mam wielką :D


Lea i Bogdanowy wNerwiony 29ner.


W Pasterce.

Z Pasterki szybki podjazd asfaltem do parkingu, jeszcze szybsza przeprawa przez niebieski pieszy wokół Szczelińca Małego "pod prąd" (w tym miejscu olbrzymie BRAWA dla Wiktora, który cisnął jak czołowy zawodnik mtb, niepomny na kamole, korzenie i inne przeszkody. Pięknie się na to patrzyło!), i jeszcze jeszcze szybszy asfaltowy przejazd Karłów-Lisia Przełęcz-Kudowa.





W domu jeszcze dostaję pierogi. Ania z Bogdanem są tak kochani, że odprowadzają mnie na dworzec PKP. Ciężko mi idzie pożegnanie się z nimi. Kolejny wspaniały weekend za mną. Wielkie dzięki za gościnę, za towarzystwo i - co najważniejsze - za ULECZENIE mnie :*


  • DST 76.35km
  • Teren 50.00km
  • Czas 05:25
  • VAVG 14.10km/h
  • VMAX 67.40km/h
  • Podjazdy 1920m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 14 czerwca 2014 | Komentarze 4

Uczestnicy


Zeszłoweekendowa rekordowa trasa z rekordowymi przewyższeniami odbiła się nieprzychylnie na mym prawym kolanie. Środowa krótka trasa pokazała mi dobitnie, że za szybko się wyrywam z motyką na Słońce i muszę zaakceptować fakt, że potrzebuję kilka dni odpoczynku by wrócić do pełnej sprawności.
Od 11 maja z Bogdanem szykowaliśmy się na konkret trasę, której doczekać się już nie mogliśmy. Świadomość tego, że ból kolana może mnie wyłączyć z zabawy spędzał mi sen z powiek. W piątek, po namowach, zrezygnowałam z rowerowego dojazdu do Kudowy, dając mojej nodze jeszcze jeden dzień odpoczynku.

Nareszcie nadszedł sobotni poranek. Pobudka przed 5 rano, śniadanie na wpół śpiąco i z wyjątkowo niedużym poślizgiem czasowym ruszamy chwilę po 6 podbijać świat.

Pierwszy przejazd przez przykudowiane łąki rozbudza nas na dobre przemaczając w kilka sekund buty na wskroś. Każe cofnąć się do domu po oliwkę do łańcucha, zapasowe skarpety i bidon. Po naszym wejściu do mieszkania Ania nie umie powstrzymać uśmiechu. Nie ma to jak mały falstart :-)


Poranek przywitał nas piękną pogodą, czystym niebem, prysznicem stóp i nóg. Mimo przemoczonych butów bardzo podobał mi się przejazd tymi łąkami. (fot. Cerber)


Już około godziny 8:00 niebo całe zaszło ciężkimi, ciemnymi chmurami, nie pozostawiając złudzeń - nie będziemy i tego dnia cieszyć się latem i Słońcem za długo.


Na terenowym podjeździe wyłaniają się Góry Orlickie ze szczytami zanurzonymi w chmurach.


Okoliczności przyrody, mimo otaczających nas chmur i mgieł są bardzo urocze. Lubię takie mistyczne klimaty, więc dopóki nie zaczyna z tych chmur lać, cieszę się jazdą na całego.(fot. Cerber)


Mija chwila i docieramy do Serlissky`ego Mlyna, z którego pędzimy na szczyt Velkej Destny (1115 mnpm). (fot. Cerber)

Przed samym szczytem wychodzi Słońce. Radość jest wielka. Może się uda ogrzać w promieniach Słońca dłużej niż przez 5 sekund? Może nawet przemoczone skarpetki zdążą ciut przeschnąć... ? Jasne! Zanim zdążę zdjąć buty, już na szczycie zaczyna padać i zanim zjedziemy kilkaset metrów pod dach, już całkiem konkretnie lać. Chronimy się zatem w sklapiku pod szczytem. Pada co najmniej pół godziny. Po deszczu prawie od razu znów wychodzi na chwilę piękne Słońce. Bogdan wykorzystuje to na przyglądanie się swej cudnej, nowej maszynie :)


Na szczycie V.D.


Chwila na podziwianie Nerwusa.

Nie ma na co czekać, bo czas nam przelatuje między palcami a to dopiero początek planowanej trasy. Jeszcze raz szybko na szczyt V.Destny, szybki zjazd, dojazd do Masarykovej Chaty i wio w stronę Orlicy. To na podjeździe na najwyższy szczyt polskich Gór Orlickich pierwszy raz zaczyna we mnie kiełkować niepokój o kolano, ale jeszcze nie panikuję. Może wszystko jeszcze będzie ok i uda się zrealizować całą trasę....


Zjazd z V.D.


(fot. Cerber)


I znów pogoda staje się mocno kwietniowa, ale po raz kolejny nam się udaje. Bo padać zaczyna na samym szczycie Orlicy, pozwalając nam schronić się w budce i dając czas na pochłonięcie paruset kkalorii makaronowo/batonowo/bananowych :)


Pod szczytem Orlicy (1083 mnpm) - Vrchmezi (1073 mnpm)  (fot. Cerber)

Z Orlicy pyszny zjazd czerwonym pieszym, dotarcie do niezwykle uroczego punktu widokowego, dalej... nie pamiętam... ale w końcu docieramy pod Grodziec, gdzie radujemy oczy pięknymi krajobrazami i trochę po raz kolejny dostajemy po głowach deszczem (tym razem już nie było gdzie się schować)


Punkt widokowy niedaleko Orlicy.  (fot. Cerber)


Już w okolicach Grodźca.



(fot. Cerber)

W tym miejscu jasne dla nas staje się, że trasy nie uda się dokończyć. Przerwy wynikające z kapryśności pogody jeszcze dałoby się odrobić, gdyby kolano nie dawało coraz głośniej o sobie znać. Zdajemy sobie jednak oboje sprawę z tego, że takich bolesnych znaków nie należy bagatelizować. Kolano nie chciało przyjąć moich przeprosin i gdzieś od trzydziestego kilometra trasy zaczęło pobolewać, z kilometra na kilometr coraz bardziej, wymuszając coraz wolniejszą jazdę, coraz więcej postojów i modłów by tylko dać radę cało i zdrowo dotrzeć do domu. Współtowarzysz doli i niedoli wykazał się olbrzymią wyrozumiałością i empatią. Nie naciskał by kontynuować trasę, nie marudził gdy potrzebowałam stanąć i odsapnąć. Dzięki Bogu za wsparcie! Przede wszystkim emocjonalnie ciężko się samemu radzi z tym, że nie działa jak należy to co działać powinno bez zastrzeżeń. Bo ból fizyczny wcale nie był wielki. Ale mocno niepokojący.  Nie jestem przyzwyczajona do tego, że ciało odmawia mi posłuszeństwa.

Spod Grodźca zatem kierujemy się na Sawanne Afrykańską (MIÓD!!!) i dalej na Lisią Przełęcz i do Karłowa (dobrze piszę?)


Na Sawannie.


(fot. Cerber)


(fot. Cerber)

W Karłowie przerwa na uzupełnienie mikroelemetów i spałaszowanie kolejnej porcji makaronu. Niebieski wokół Szczelińca Małego, skręt na łąki, dojazd do asfaltu i nim zjazd do Imki, krótki podjazd asfaltem, by choć na koniec dnia jeszcze zarzucić sobie z odrobiny porządnego terenu, czyli zjazd czerwonym pieszym do Kudowy - i tym razem smakował wybornie ;)


Pożegnanie z trasą z czerwonego szlaku.

Jeszcze raz podziękowania dla Towarzysza, Przewodnika i Kompana!
Przeolbrzymie dzięki dla Ani za "torturowanie" mnie prądami na każdym kroku. Jak się zaraz okazało bardzo to były skuteczne tortury. Przy okazji również niezwykle przyjemne :D