avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Wschody Słońca na szczycie

Dystans całkowity:446.34 km (w terenie 127.00 km; 28.45%)
Czas w ruchu:28:49
Średnia prędkość:15.49 km/h
Maksymalna prędkość:72.20 km/h
Suma podjazdów:7258 m
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:74.39 km i 4h 48m
Więcej statystyk
  • DST 85.80km
  • Teren 7.00km
  • Czas 05:30
  • VAVG 15.60km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Podjazdy 1170m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 31 października 2015 | Komentarze 4


Emocje opadły i nie będę nawet próbowała ich odtworzyć, bo jestem z góry skazana na porażkę.

Podczas doświadczania wschodu Słońca na szczytach bodźce tak silnie oddziałują na zmysły i emocje, że niemożliwym jest by ubrać je w słowa.
Nie, inaczej.
Dla mnie jest to niemożliwe, gdyż nie dysponuję takimi narzędziami i umiejętnościami, które pozwoliłyby mi na to.
Więc daruję sobie tym razem nieśmiałe próby opisania tego poranka. Tego wspaniałego czasu zlepienia nocy z dniem, ciemności z brzaskiem, baśniowości tych kiludziesięciu minut, podczas których kurtyna unosi się do góry, a monumentalny podniebny reflektor zaczyna ukazywać skrywane do tej pory tajemnice. Ezoteryka tych kilku chwil, tajemna wiedza dedykowana nielicznym, którzy zrezygnowali z uciech nocy, na rzecz doznań poranka, zalewa moje serce i duszę, przenosi na chwil kilka do świata pełnego  wrażeń i emocji, a pozbawionego zbędnej analizy.
Nie żałuję, że nie chce mi się częściej. Bo dzięki sporadyczności tych wypadów nie tracą one w moich oczach na wyjątkowości. Za każdym razem odnoszę wrażenie jakby to był mój pierwszy raz z Jutrzenką.

6:19


6:36


6:41


6:43


W dole wspaniała pierzyna:




7:01


7:05


Ze szczytu decyduję się zjechać niebieską pieszą ścianką na stronę polską. Z jedną podpórką, ale zjazd wychodzi całkiem przyzwoicie.



Szybko wracam z powrotem do Łomnicy, która jeszcze śpi przykryta warstwą porannej mgiełki.


Po prawe Ruprechitcki Szpiczak,




Nad Jeziorem Bystrzyckim:


Do domu wracam o godzinie 9:00, szybko się ogarniam i po 10:00 ruszamy z Kubą szynobusem do Wrocławia, na cmentarze. Zabieramy ze sobą rowery, by po mieście nie tłuc się komunikacją miejską. NIE ZNOSZĘ jazdy rowerem po Wrocławiu!!!



Szpiczak:

Wrocław:



  • DST 146.30km
  • Teren 27.00km
  • Czas 07:46
  • VAVG 18.84km/h
  • VMAX 50.60km/h
  • Podjazdy 2020m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 11 października 2014 | Komentarze 15


Nigdy bym nie przypuszczała jeszcze dwa miesiące temu, że tyle we mnie zapału do jazdy jeszcze zostało.
Okazuje się, że kolekcjonerstwo działa cuda :-)
Do tej pory jeszcze nie zaliczyłam tak wczesnej pobudki na rower. 00:00. Wyjazd z domu o 1:45. Kierunek - Borówkowa z jej wieżą widokową.
Temperatura nocna niesłychana, aż mi się chce zdjąć kamizelkę i jechać w samej koszulce. W okolicach Ząbkowic Śląskich chmury pokrywające dotąd całe niebo rozstępują się, temperatura spada na łeb na szyję, o kilka stopni w bardzo krótkim czasie. Niezależnie od tego i tak wciąż jest całkiem ciepło.




Postanowiłam nie pchać się do Lądka Zdroju, na drodze którego stoi Przełęcz Jaworowa i dziś pierwszy raz skosztować przejścia granicznego Złoty Stok - Bila Voda. Kop w dupę za to mi się należy tak potężny bym przez kilka dni nie była w stanie na niej usiąść. Nie wiem co mi przyszło do głowy by pchać się po ciemku w zupełnie nieznane rejony. Bez sensu, zupełnie bez sensu. Absurdalne pokusy czyhają za każdym rogiem. Po wjechaniu do Czech prawie od razu się gubię. Tym razem intuicja mnie zawodzi i ni stąd ni zowąd po paru kilometrach dostrzegam na poboczu auta z rejestracjami opolskimi. Szlag! Czyżby Paczków?! Trochę tak, a trochę jeszcze nie, ale kierunek na Paczków. Kręcę się, gubię co i rusz, objeżdżam Paczków w tę i nazad, nie mogąc znaleźć z niego wyjazdu. Po babsku jestem bliska łez, bo zaczyna do mnie docierać, że właśnie przez palce przeciekają mi ostatnie minuty naddatku czasowego. W końcu udaje mi się wyjechać na właściwą drogę. Kryzys pogłębia się i na dojeździe do Javornika jestem przekonana, że oleję Borówkową, bo nie zdążę, bom zmęczona i głodna. A przede wszystkim, bo w bidonie nie została już ani kropla płynu, a przede mną blisko 10 km podjazdu asfaltem, a dalej jeszcze ze 3 terenu na szczyt, bez picia. Nie znoszę nie mieć zapasu płynów i nie mam pojęcia jak mogłam dopuścić do tego, że nie zabrałam ze sobą żadnej dodatkowej butelki. No nic. Po zaciętej walce ze sobą, swoją słabością i zniechęceniem zagryzam zęby, zaciskam palce na kierownicy i skręcam do Javornika. Stąd podjazd przez Travną na Przełęcz Lądecką a z niej na szczyt. 5 minut przed czasem udaje mi się z łomoczącym w piersi sercem zawitać na Borówkowej. O godzinie 7:02. Z 95 km na liczniku zamiast przewidywanych 83 km. Cholerny Paczków! :-P

7:05


7:07


7:08


7:09




Wicher zawiewa a w plecaku czeka na mnie termos z grzanym piwkiem. Wiem, że będzie smakowało nieziemsko. I co? Smakuje jeszcze lepiej!!! Jak w zeszłym tygodniu na Szpiczaku tak i tym razem na szczycie jestem sama jak palec. Rozkoszuję się ciszą, spokojem, piwem :)




Nagle dostrzegam tę cudowną tabliczkę:


Cóż za radość zalewa moje serce. Ślinianki zaczynają pracować ze zwdojoną siłą, bo choć piwo pomogło to jednak jego gorąc, miodowa słodycz i aromat korzennych przypraw nie są idealną mieszanką dla złaknionych wody wędrowców. Pędzę po bidon i czym prędzej w dół. Aż do...




Ani kropli. No ba!
Wracam na wieżę sprawdzić czy spod mgieł porannych wyłoniły się w dole widoczki. I tu nie spotyka mnie żadna miła niespodzianka, choć jest całkiem uroczo.


Około godziny 8:00 zbieram się i realizuję zjazd do Javornika. Którędy? Tak nie do końca wiem, niby miał być czerwony pieszy, ale działo się tak dużo po drodze, tasowało się ze sobą z piętnaście różnych szlaków, że w pewnym momencie postanowiłam po prostu jechać na wyczucie. W dół. Sprawdziło się. Javornik przywitał mnie otwartymi sklepami z przepyszną wodą. Od razu dwie butelki.


Z Javornika szybko szybciutko na Zulovą i dalej do Cernej Vody, gdzie o 10:00 umówiona jestem z Kubą w celu zaliczenia jakiejś rundki po Rychlebskich Ścieżkach.






Jestem na miejscu kilka minut przed czasem, Kuba jest kilka minut spóźniony, czas ten przeznaczam na pławienie się w promieniach iście letniego Słońca. Ostatecznie na ścieżkach zaliczamy standardowy dojazd do Trailu Dr. Wiessnera, podjazd nim i później frajdę zjazdu po Superflow! Bomba!!!! Choć przed opuszczeniem parkingu byłam przekonana, że nic ze mnie nie będzie to jednak (nieskromnie pisząc) spisałam się na medal. I nawet bez gleby - niebywałe :O
Wspaniały to był dzień. W sumie nadal jest :D


  • DST 83.49km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:00
  • VAVG 16.70km/h
  • VMAX 72.20km/h
  • Podjazdy 1580m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 4 października 2014 | Komentarze 16


Tym razem samotnie.
Ruprechitcky Spicak. Kolejny szczyt, z którego roztaczają się wspaniałe widoki. W sprzyjających warunkach potrafią wycisnąć łzy wzruszenia z oczu. I mimo, że sobotnie warunki pogodowe do idealnych może nie należały to łezka w oku się zakręciła. Bo kiedy wstanie się o 3:00, samej, z własnej nieprzymuszonej woli. Zje się przed 4 śniadanie, wypije kawę, z jednym okiem półzamkniętym, drugim na ćwierć otwartym. Kiedy spróbuje się z sensem ubrać i (prawie) o czasie wyruszyć w mrok, pokonując na pamięć znane trasy jakby się nimi jechało po raz pierwszy w życiu. Kiedy przedzierając się przez mgły nie idzie nadążyć z wycieraniem okularów, które wycierać trzeba, bo inaczej rozpraszanie światła na wilgoci je oblepiającej uniemożliwi poruszanie się, gdy przed oczami zamiast zbliżającego się z naprzeciwna auta widać wielką jasną plamę i nic ponad to.


Kiedy w końcu dojeżdża się do wiochy, ostatniej przed wjazdem w teren, spogląda na zegarek i uświadamia sobie, że bez wypruwania płuc nie uda się zdążyć na czas. I wtedy dociera do człowieka, że te nocne starania na nic się nie zdadzą, bo najważniejsze są te 2-3 minuty kiedy to dzień kładzie na łopatki noc wpuszczając na ring olśniewające Słońce. Co mi po wręczeniu medali kiedy nie mogę zobaczyć ostatecznego ciosu?! Pruję więc przed siebie, niepomna na kolano (które chyba wturuje mi w chęci dotarcia na wieżę na czas, bo milczy jak zaklęte), niepomna na błoto i kałuże. Ostatecznie niedaleko za Przełęczą pod Szpiczakiem rzucam rower w chaszcze i ostatnie kilkaset metrów pokonuję z buta (i tak by było z buta, ale z rowerem pod pachą, dużo wolniej), niebieskim pieszym.
I udaje się. Jestem na miejscu jakieś 10 minut przed czasem. Mam jeszcze chwilę na przebranie się i uradowanie gardła grzanym piwem prosto z termosa. I kiedy patrzę na otaczające mnie nie-widoki w dole, przesłonięte chmurami i mgłami, to i tak nie umiem się nie cieszyć. Bo oto jestem tu. Sama jak palec, uszczęśliwiona jak głodne niemowle na widok matczynej piersi.
Chęć powtarzania tego wciąż i wciąż po raz kolejny wynika właśnie z tego uczucia, które towarzyszy mi podczas samego wschodzenia i później jeszcze przez czas jakiś po nim. Tego uczucia, którego za nic nie udałoby mi się opisać, mimo podejmowania wielu prób i usilnych starań. Bo nie wszystko da się ubrać w słowa, nie wszystko potrafię nazwać. W tym właśnie miejscu brakuje mi słów, by opisać to jak gigantyczne wrażenie zrobił na mnie sobotni poranek. I tak - wycisnął mi z oka łzę wzruszenia, na którą może nie pozwoliłabym sobie gdyby stał ktoś obok mnie. Może wstydliwie nie umiałabym się tak szczerze cieszyć tą chwilą. Może.



7:01


7:02


7:03


7:04


Plotki - w postaci Kuby - głoszą, że podczas jego dojazdu samochodowego na miejsce temperatura oscylowała w pobliżu +5 st. C. Na dole. W okolicach godziny 7 - 8. Czyli na szczycie o wschodzie znów musiało być w okolicach zera. Z tygodnia na tydzień coraz lepiej znoszę te poranne chłodki. I jeśli chcę kontynuować realizację mojego nowego hobby to koniecznie muszę się do nich przyzwyczajać, bo cieplej raczej nie będzie...
I tak latam z tym moim zabytkowym telefonem, pełna nadziei, że uda mi się uchwycić przy jego pomocy otaczające mnie piękno. Nieszczególnie się to udaje, ale nie zdjęcia w tym wszystkim są najważniejsze.













Kuba na szczyt dociera blisko 2 godziny po mnie, zadziwiony widokiem mojego roweru porzuconego gdzieś w dole. Jakoś nie chce mi się wierzyć by o tej godzinie pod szczytem Szpiczaka znalazł się amator Krossów. Choć ukryć się nie da, że to okazja czyni złodzieja. Eeee... Mimo wszystko wolę być przesadnie ufna niż przesadnie ostrożna. Uprzedzając ewentualny komentarz w stylu dopóki Cię nie okradną. To już było. A i tak, mimo tego, wciąż wolę ufać niż zakładać, że wszyscy mogą być potencjalnymi złodziejami. A tak po prawdzie to fajnie by było umieć znaleźć jakiś złoty środek.


Wiem, że się biedak namęczył przy wprowadzaniu tu tego roweru. I w tym momencie nawet mu zazdroszczę zjazdu, który go czeka, choć zawilgocone korzenie mogłyby mnie tego ranka mocno zblokować. Ja schodzę szukać w trawie Krossa, Kubski za chwilę zjeżdża.

W tym miejscu zaliczył jedyny na tym zjeździe niezamierzony przystanek. Ładnie się na fotce ta ścianka prezentuje. Aż nie chce mi się wierzyć, że podczas ostatniej naszej wizyty na R. Szpiczaku oboje to zjechaliśmy. Grrrrr!!!


Po Szpiczaku obieramy kierunek na Waligórę.




Kuba jest tam na rowerze po raz pierwszy. A po co Waligóra? A bo zamarzył mu się zjazd żółtym szlakiem pieszym w kierunku Andrzejówki. Nie widziałam go więc powtarzam plotkę - zjazd/zejście masakra!!! Ja absolutnie nie podjemuję wyzwania i do Andrzejówki docieram standardową trasą, zaliczając po drodze urokliwy singielek niebieskiego rowerowego. I jak się okazuje - jestem przed Kubą. Od razu w głowie czarne myśli - przecież on miał do pokonania dystans ino 300 metrów przy moich ponad dwóch kilometrach! Za chwilę przyjeżdża, cały i zdrowy. Połowa zjechana, reszta sprowadzana. A chyba każdy albo wie albo potrafi się domyślić jakie jest tempo sprowadzania roweru po prawie pionowej ścianie, jeśli nie chcemy by się ono skończyło naszą śmiercią :-)
W Andzejówce jesteśmy o 10:00. Dla mnie to już środek dnia więc nie mogę sobie odmówić Opata. Kuba szama śniadanie, na które nie miał czasu w domu. Wszystko na zewnątrz, na ławce, w promieniach ciepłego jesiennego Słońca. Co dalej? Ja nie mam zamiaru jeszcze wracać do domu, Kubie nie chce się więcej bujać po Suchych. Proponuje Góry Sowie. Z początku przystaję na to, ale pod warunkiem, że dotrę tam na rowerze, bo transport samochodem wydaje mi się oszustwem. Długo nie daję się jednak namawiać i ostatecznie pakujemy rowery do auta i popylamy na Przełęcz Sokolą.

Z Sokolej asfaltowy podjazd pod Schronisko Orzeł (brawo dla Kuby za podjechanie go w całości!) i na szczyt czerwonym pieszym.


Ze szczytu super-szybki zjazd smakowitym niebieskim na Przełęcz Walimską.


Na przełęczy ludzi jak mrówek. Aż nam się wierzyć nie chce, że tego jest tak wiele.
Pakujemy się na fioletowy, którym ostatecznie mamy dotrzeć na Sokolą, do samochodu.


W międzyczasie pierwotny plan ulega małej transformacji. Zatem jeszcze raz podjeżdżamy na szczyt W. Sowy, by tym razem czerwony pieszy pokonać w dół. W obie strony smakuje wybornie! :-) Uradowani kończymy wspólną jazdę pod samochodem. Kuba pakuje rower i pomyka na czterech kołach, ja wracam na dwóch.
To był niesamowicie udany dzień, choć na sam koniec podkurwiło mnie dwóch kolesi siadając mi bezczelnie na kole, zaraz po tym jak wyprzedziłam ich, jadąc co najmniej 10 km/h szybciej niż oni do tej pory. No nieeeee.... Nie lubię tego strasznie, bo obca osoba jadąc tuż za mną powoduje momentalnie, że kręcę mocniej niż jakbym jechała sama. Może nie zirytowałoby mnie to tak mocno, gdybym nie walczyła z kontuzją kolana. Ale w takim wypadku po 2-3 km po prostu stanęłam na poboczu i kulturalnie poczekałam aż przepadną z przodu. Zupełnie niepotrzebny był to nerw.


  • DST 16.71km
  • Teren 10.00km
  • Czas 01:32
  • VAVG 10.90km/h
  • VMAX 57.90km/h
  • Podjazdy 688m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 28 września 2014 | Komentarze 16

Uczestnicy


Coś czuję, że stanie się to moim nowym hobby - zbieranie górskich wschodów Słońca.
Doznania związane z samą krótką chwilą wzejścia, a wpierw z przydługą chwilą wyczekiwania są nie do porównania z niczym innym.
Po zeszłotygodniowej Śnieżce nadszedł czas na kolejną próbę; może tym razem pogoda dopisze....?
Ani i Zbyszka nie trzeba długo namawiać ;-) W sobotę wiczorem zabierają mnie z Kłodzka i wspólnie pędzimy do Świdnicy spróbować zakosztować choć chwili snu przed pobudką o barbarzyńskiej 1:00. Zibi wieczornie wyraża zaniepokojenie w kwestii tak wczesnego budzenia, ale cóż począć. Słońce jest kapryśne i tym razem może już nie opóźnić swego wzejścia. Udaje się wyjechać prawie o czasie.
Droga docelowa koszmarna - część trasy w gęstej mgle skutecznie utrudniającej nocne poruszanie się. Do Szklarskiej Poręby docieramy sporo po planowanym czasie, ale wciąż z jego nadwyżką. Coś zimno. Jak na dole jest 5 stopni to co będzie na szczycie (dla przypomnienia - w zeszłą niedzielę Karpacz opuszczaliśmy o 4:05 z temperaturą w okolicach 15 st. C, a na szczycie chciało nas zamienić w lodowe bryłki)??? Nic tam. Czas ruszać. Kolano niestety od pierwszych zakręceń korby odzywa się do mnie, nie pozwalając na długo o sobie zapomnieć.


O dziwo podczas samego podjazdu na Szrenicę kolano milczy. Wciąż nie potrafię obczaić co mu nie pasuje, bo skoro na terenowych kilkukilometrowych ostrych podjazdach potrafi milczeć, a wrzeszczy na kilkumetrowych zejściach.... Tak - zgadzam się z Tobą Staruszko - zbliża się czas wizyty u specjalisty :-/
No dobra - trochę przegięłam z tym "podjazdem". Absolutnie wczoraj nie było mowy bym zrealizowała cały ten podjazd w siodle. Zmęczenie po sobocie, zmęczenie sezonem w ogólności i strach o kolano skutecznie mnie od tego odwiodły. Na pewno (o ile zdrowie pozwoli) w przyszłym sezonie ponownie tu zawitam i pokonam drania, ale wczoraj - klops pierwszorzędny!

Dojazd na Halę Szrenicką:


Na szczycie meldujemy się o godzinie 6:15, czyli idealnie - już niebo zabarwia się cudownie, ale do samego wschodu zostało ciut ponad pół godziny. Idealna ilość czasu na rozprawienie się z grzanym piwkiem termosowym :-D Temperatura: ciut poniżej zera, ale odczucia znacznie lepsze niż na Śnieżce, bo praktycznie bezwietrznie.
Teraz nie pozostaje nam nic jak radowanie się tym pięknym czasem wyczekiwania (prawda Zbychu? ;-)))

6:18


6:32


6:43


6:47 - zaczyna się:




6:48


6:49


6:55




I moi drodzy współtowarzysze tego niezapomnianego wschodu:




I opatulona w 100 warstw odzienia ja:


Po wschodzie przychodzi czas na ogrzanie się w schronisku. Kuchnia póki co nie pracuje ale wstępu do środka nikt nie broni. Na stołach pozostałości po ostrej balandze. Udaje nam się znaleźć stolik nie zastawiony po brzegi pustymi (lub nie) butelkami z pięknym widokiem na wschód. Grzejemy się, rozmawiamy, wspominamy styczniowe Jeseniki, kiedy to żadnemu z nas nie chciało się dupy ruszyć na wschód Słońca na szczycie Pradziada, który mieliśmy na wyciągnięcie ręki..., sen trochę morzy, ale nie dajemy za wygraną. Ok 9:00 zbieramy się do kupy i szybko zjeżdżamy do Szklarskiej (wśród smrodu palonych hamulców. Nikt się nie przyznał czyje to były, ale obstawiam tego przede mną :-p ).
W Szklarskiej czas by w końcu coś zjeść. Słońce grzeje tak mocno, że raz za razem zrzucamy z siebie kolejne warstwy - cudownie!
Kolejny cel - Izery. Do ostatniej chwili waham się. Z jednej (tej gorszej) strony - kolano boli nawet jak siedzę i nic nie robię - to raz, i zwyczajnie leniwie nie chce mi się - to dwa; z drugiej strony wiem, że jak nie pojadę to będę żałować i wściekać się na siebie, że może by nic mi nie było, może kolano by się odobraziło. Ale chyba powoli staję się dużą dziewczynką potrafiącą czasem przedłożyć rozsądek nad absurdalny dziecięcy upór - puszczam towarzyszy wolno i sama zostaję w Szklarskiej, spacerując, rozmyślając, wylegując się na Słońcu, słuchając Kuby opowiadającego telefonicznie o jego alpejskich przeżyciach... Samotny czas mija powoli, ale nie tak znów najgorzej.


Chwilę po 14:00 zadowoleni Izerowicze wracają na miejsce i zabieramy się do domów.

Główny cel wycieczki zrealizowany - wschód Słońca na Szrenicy (1362 mnpm) za mną. Wschód piękny, w pięknych okolicznościach, w doborowym towarzystwie!
Tak - zdecydowanie mam nadzieję, że to nie ostatni mój wschód w tym roku ... :-)
Dzięki wielkie dla moich współtowarzyszy! Oby do jak najszybszego następnego razu!


  • DST 60.98km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:30
  • VAVG 11.09km/h
  • VMAX 48.30km/h
  • Podjazdy 1800m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 21 września 2014 | Komentarze 17


...po trzech godzinach regeneracyjnego pojesenikowego snu budzik wyrywa mnie z błogich objęć Morfeusza. Wyrywa brutalnie i bez pardonu. Wyrywa tak, że przez pierwszych kilkanaście sekund nie umiem się odnaleźć na jawie. W końcu dochodzę do siebie, patrzę na zegarek - 1:00, czas się zbierać. Mam godzinę do czasu kiedy na parking zajedzie po mnie Tomi. Dużo? Jasne. Kolejne minuty przelatują między palcami. Prawie prawie wyrabiam się na czas. O 2:05 jestem na dole z plecakiem, rowerem, głową pełną nadziei i oczekiwań.

Cofnę się na chwilę do wieczoru dzień wcześniej. Pierwszym co zrobiłam po powrocie z Jeseników było zerknięcie na prognozy pogody dla Karpacza. Taa... Jakbym napisała, że wyglądało to mało optymistycznie to okazałabym się sporą optymistką. W Karpaczu planuje padać od samego rana. Jeśli tak ma wyglądać sytuacja na dole to co nas czeka na szczycie? Morale upadło tak nisko, że nie umiałam go odnaleźć. W pewnym momencie byłam zdecydowana by rezygnować. Lekkie zmęczenie po sobocie, kiepskie prognozy, perspektywa trzech godzin snu..... Ostatecznie zaciskam pięści, przypominam sobie ile we mnie zapału do działania było jeszcze kilka miesięcy temu. Dzwonię do Tomka i oznajmiam - jadę! Ta decyzja zaskakuje go w równym stopniu co mnie samą. Bo szczerze przyznam - na chwilę zupełnie w siebie zwątpiłam. Ale niech się dzieje co chce. Jak nie teraz to kiedy?!

Niedziela rano - W Karpaczu jesteśmy ok. godziny 3:30. Wypakowanie rowerów, krótka sesja w ciemnościach... Komuś tu się z niewyspania nieźle rączka trzęsła... Czy to z ekscytacji przed tym co nas za chwil kilka czeka?? :-P




Tego dnia ma miejsce pierwszy egzamin mojej "nowej" latarki. Egzamin zdany na co najmniej 5 z plusem, co mnie raduje niesamowicie i otwiera przede mną mnóstwo nowych możliwości. Daje nadzieję na to, że w końcu się przełamię i z większą przyjemnością będę realizować trasy po zachodzie Słońca.
Ale do celu...
4:05 - ruszamy z parkingu kierując się ulicą Na Śnieżkę pod Świątynię Wang i dalej w górę. Na początek Tomek pyta czy mam parcie by podejmować próbę realizacji tego podjazdu w 100% w siodle, bez przystanków, bez podparć. Nie zastanawiam się długo, szybko opowiadam - nie, nie mam parcia. Jak wspomianałam niedawno - ciśnienie ze mnie zeszło. Nie czuję potrzeby by udowadniać coś sobie czy innym. Koniec roku to jazda dla frajdy i powolnego zapadania w sen zimowy, który może w końcu wyleczy moje kolano.
Mijamy bramę wjazdową, mijamy zamkniętą budkę z biletami i... zaczyna się kostka. Niewiele czasu mija, a moje wcześniejsze zapewnienia rozpływają się w ciemnościach. No JASNE, że CHCĘ i PRAGNĘ zrealizować ten podjazd idealnie. Tomek tylko uśmiecha się pod nosem - trochę śmiejąc się ze mnie i moich zmiennych nastrojów (och, babą być to jest to!!!), ale chyba przede wszystkim jest to uśmiech zrozumienia. Bo ja sobie "na sucho", przed wyjazdem, mogę sporo postanawiać i planować, ale dopiero kiedy znajdę się na szlaku to wiem naprawdę co mam robić. I tu okazuje się, że jednak MUSZĘ dołożyć wszelkich starań by mi się udało.
I udaje się, mimo iż do samego końca ciężko było mi w to uwierzyć. Bo mokra ta kostka, bo zmęczonam po sobocie, bo to noc, bo forma już we wrześniu nie ta, bo... Jak się okazuje - dla chcącego nic trudnego. Ok. 5:45 docieramy na szczyt.

Słów kilka o drodze dojazdowej...
--> rzeczywiście jest mokro; zarówno po wczorajszych opadach, jak i od tego deszczyku, który co jakiś czas zrasza nas na trasie.
--> jest ciemno; od samego początku do samego końca. Księżyca widać ino cienki sierpik. Gwiazdy? Przepięknie pokrywały niebo przez czas jakiś, kiedy to wykwitła nam nad głowami potężna dziura w chmurach, ale niestety trwało to krótko, zdecydowanie za krótko.
--> jest dziko, kiedy to przez długi czas co chwilę docierają do nas porykiwania jelenie. W pewnym momencie - gdzieś na podjeździe za Strzechą Akademicką - ryknęło tak blisko, że w trymiga obudziło w nas śpiewaków operowych. I tak jechaliśmy przez dłuższy moment rozmawiając głośno śpiewem, jakby jeleniowi różnicę robiło czy to bas, sopran czy growl próbuje mu zakłócić spokój.
--> no i najważniejsze co jest to JEST CUDOWNIE. Jest spokojnie, ciepło, karkonosko. Jest tak jak być powinno. Nie! Jest lepiej. Bo za nic nie spodziewałam się tak przyzwoitej pogody.
Pod Domem Śląskim jeszcze jest ładnie. Niestety niedługo potem, na ślimaku, wjeżdżamy w chmury, wiatr zaczyna coraz mocniej dmieć, jest coraz zimniej. Tutaj Tomek dostaje nieprawdopodobnego kopa i ucieka mi daleko w przód. Ja wręcz przeciwnie - męczę się na tym kawałku niemiłosiernie. Im bliżej szczytu tym we mnie mniej nadziei, że się uda. Pod samym szczytem boczny powiew tak mną szarpie, że ledwo udaje mi się utrzymać na ścieżce. Nie daję się jednak i w końcu docieram pod obserwatorium. Nie od tej strony co należy, ale o tym cicho-sza! :-)

Na górze szaleje wiatr, termometr mówi o 5 stopniach, ja mam wrażenie, że jest najwyżej 15 na minusie. Mimo nałożenia na siebie wszystkich przytarganych ciuchów (nie było ich mało) jest mi wciąż potwornie zimno.


Do czasu aż nie zacznie świtać chronimy się pod wejściem do obserwatorium, ale w końcu przytomnie dochodzimy do wniosku, że siedzenie w miejscu na pewno nas nie ogrzeje. Trzeba się ruszać - to raz, i trzeba znaleźć osłonięte przed wiatrem miejsce z widokiem na wschód - to dwa. Docieramy do sporej grupki pieszych turystów z Czech (swoją drogą - niezłym zainteresowaniem cieszy się atrakcja wschodu Słońca na Śnieżce) i czekamy. Czekamy.. Czekamy... I czekamy jeszcze trochę....


Wschód powinien mieć miejsce o 6:40. Okazuje się jednak, że może być z tym problem. Nie tylko z samym jego nadejściem o czasie, ale w ogóle z jego obecnością w dniu dzisiejszym. Bo co chwilę szczyt ginie w chmurach. I wtedy nie widać nic. Nie widać obserwatorium, które mamy na wyciągnięcie ręki, a co dopiero mówić o pięknym wschodzie Słońca. A nas średniawo satysfakcjonuje sama świadomość tego, że Słońce wzeszło. My chcemy to zobaczyć. To po to się zwlekaliśmy z łóżek o 1 w nocy i popylaliśmy na rowerach ponad 800 metrów do góry. No więc czekamy dalej...
W końcu o godzinie 7:15 po raz pierwszy docierają do nas bezpośrednie promienie i Słońce wyłania się zza blokujących je chmur!

6:44


7:04


7:09


7:15


Taaaak. To zdecydowanie nie był najpiękniejszy wschód Słońca jaki w życiu widziałam :-D Jednakże żaden inny nigdy nie uradował mnie tak bardzo swoim nadejściem jak ten właśnie.


W związku z tym, że do podziwiania za wiele nie ma, a cieplej robić się nie chce w końcu chwilę po 7:20 zmywamy się w dół. Byłam przekonana, że ciężko będzie się zjeżdżać po śliskich kamieniach. Mylne przewidywania. Zjeżdżało się świetnie.








Pod Domem Śląskim nie umiemy się rozstać z widokiem na Śnieżkę. Pięknie wygląda w promieniach porannego Słońca. W końcu chmury decydują za nas zakrywając porządnie szczyt.


Po chwili zjeżdżamy z niebieskiego szlaku kontynuując trasę czerwonym szlakiem przygranicznym. Tomek chce mnie zaprowadzić ponad Kocioł Małego Stawu bym mogła Mały Staw wraz z Samotnią obejrzeć tym razem z góry. Wdzięczna mu za to jestem wielce bo widok z góry rzeczywiście jest przepiękny.


Na tymże czerwonym pierwsza dętkowa niespodzianka tego dnia - Tomi łapie snejka. Dobrze. Dłużej będę mogła się cieszyć widokiem na Kocioł.
Po wymianie dętki czas na kontynuację zjazdu. Docieramy do Strzechy, gdzie robimy przerwę. Po przerwie zjeżdżamy do Samotni, gdzie czeka nas kolejna przerwa :)
Mały Staw widziany już z dołu. A tam na górze przed chwilą byliśmy:


Dalej już ma być prosta droga do auta i makaronu, ale.... postanawiamy z niebieskiego odbić w prawo na zielony poieszy, na Drogę Bronka Czecha. Nie ujedziemy nawet 50 metrów kiedy Tomi staje. Sssssłyszę co się święci, ale jakiś dziwny ten kierunek, z którego ten sssssyk dochodzi. I krótka wymiana zmian - to mój snejk... nie, wcale nie, bo mój. Okazuje się, że oboje mieliśmy rację. W tej samej chwili, na tym samym przepuście kamiennym. Ciekawostka - po załataniu moich dwóch dziur, podczas zwijania dętki, okazało się, że złapałam dwa snejki, podczas przejeżdżania dwóch przepustów - jednego za drugim. Głupi to ma fart!


Wracamy zatem pełni pokory na niebieski szlak i PRAWIE bez dalszych przygód :-P docieramy do auta. Jemy. Rozbieramy się z zimowych ubrań. Chwilę siedzimy przy samochodzi decydując się co dalej począć. Decyzja - Zamek Chojnik. I tu moja orientacja w terenie ginie. Trochę było gubienia się. A może ciut więcej niż trochę...? Generalnie w dużej mierze jechaliśmy zielonym szlakiem pieszym, przez czas jakiś podążając trasą BikeMaratonu. Nardzo dobry był to szlak. Dużo ciekawostek się na nim działo.




Gdzieś po drodze zorientowałam się, że z tylnego koła schodzi mi powietrze. Serio? Szybkie ściąganko, łatanko (bo drugiej zapasowej dętki brak). Niedługo przed dotarciem do celu łapie nas deszcz, który szybko zamienia się w ulewę. Decydujemy się by kontynuować trasę, ale jednak przed samym wjazdem do KPNu sugeruję jednak odwrót. Leje jak z cebra, pan z budki woła byśmy mu płacili za wjazd, na drodze dojazdowej widzę co kilka metrów wyłożone pniaki, które są za duże i za śliskie bym podejmowała próby przeskoczenia przez nie. Frustracja mnie zalewa. Tomek albo się orientuje, że jeszcze trochę i mogę się bezsensownie wnerwić, ale sam nie ma wielkiego parcia by kontyunować trasę w takich warunkach. Zawijamy się zatem i asfaltem wracamy do Karpacza - przez Sosnówkę Górną i Przełęcz pod Czołem.

Od dawna już każde z nas marzyło sobie by dotrzeć na szczyt Śnieżki na wschód Słońca. Ja to w ogóle marzyłam by na szczyt dotrzeć w jakichkolwiek okolicznościach, bo do tej pory dane mi to nie było. Noc wrześniowa okazała się być idealnym czasem ku temu. Wielkie dzięki Tomi za wspaniałe towarzystwo! Teraz już wiem, że jak wjeżdżać na szczyt to tylko w nocy wśród porykiwań jeleni :-)


  • DST 53.06km
  • Teren 23.00km
  • Czas 03:31
  • VAVG 15.09km/h
  • VMAX 55.90km/h
  • Sprzęt ZaSkarb

Poniedziałek, 11 listopada 2013 | Komentarze 16

Uczestnicy


Różne pomysły potrafią przyjść do głowy. I tak oto już jakiś czas temu pomyśleliśmy - wschód Słońca w Sowich... tego jeszcze nie było. A, że Sowie już zjeżdżone zostały w tym roku dość dokładnie to realizacja tego planu wydawała się nieunikniona.
Pobudka przed 3. Uczynny Młody zabiera mnie i mego "rumaka" ze Świdnicy o 4. Ok. 5 nad ranem wyruszamy w trasę z Przeł. Jugowskiej. Na podjeździe/podejściu na szczyt Kalenicy okazuje się jak fatalna jest moja latarka. Widoczność na 2 metry skutecznie uprzykrza mi nocną wspinaczkę na górę. Niemniej jednak wrażenia cudowne. Na górze meldujemy się po ok. 30 minutach. Czas na ognisko, kiełbachy na śniadanie i wyczekiwanie na wschód Słońca. Wieża widokowa oblodzona niemiłosiernie. Każda wspinaczka grozi śmiercią... ale podejmuję ryzyko, bo liczę na niezapomniane wrażenia. Po kilku podejściach okazuje się, że nie będzie tak pięknie jak planowaliśmy :) Wschód witamy będąc w chmurach, dopiero po jakimś czasie przejaśnia się; wtedy możemy trochę podelektować się widoczkami. W końcu przemarznięci, zziębnięci, ze smarkami zamarzającymi w nosie opuszczamy stanowisko i wracamy grzać dupska z powrotem przy ognisku. Czas mija bardzo przyjemnie, bez spiny czasowej, bez parcia na szaloną jazdę. Ale drwa się kończą więc czas ruszać w tany.
Zjazd na Jugowską czerwonym pieszym, z niej nadal czerwonym prosto na Kozie Siodło i dalej na Szczyt. Na W. Sowie chwila na piwko, pogaduchy z Panem Wieżowym, ogrzanie się przy kolejnym ognisku i dalej w drogę. Niebieskim na Walimską - miodzio!! Stąd fioletowym, a później Toompową drogą znów na Szczyt. Dalej, już bez zatrzymywania się, czerwonym pieszym pod Schronisko Sowa. Tu następuje rozstanie:( Ja pomykam na Przeł. Sokolą i dalej już asfaltem prosto do domu, Młodziutki wraca na Jugowską do auta. Po drodze spotykam Ra. Niestety czas mnie nagli więc tylko pozdrawiamy się bez zatrzymywania.

Aura bardzo nam dziś sprzyjała. Nawet ten nie do końca udany wschód nie wywołuje u mnie szczypty żalu. Było genialnie!!
Dzięki Mały!

Początek zabawy, jeszcze na Jugowskiej, zmarznięci, ciut śpiący, bardzo podekscytowani:)


Już na Kalenicy, jeszcze w zupełnej ciemności:




Walka o ogień!




Początek dnia:




















Dogasające ognisko wykurza nas z przytulnej miejscówki. W drogę więc!




I to nie była dziewczyna, za którą oglądał się Młody:P






Na szczycie zaszronione drzewa, krzaki i krzewy przywoływały co i rusz gigantyczny uśmiech na nasze twarze. Przepięknie było. Na zdjęciach niestety zupełnie tego nie widać.