avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
  • DST 71.38km
  • Teren 10.00km
  • Czas 03:53
  • VAVG 18.38km/h
  • VMAX 57.20km/h
  • Podjazdy 1080m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 7 października 2014 | Komentarze 9


Dawno nie zostałam wystawiona do pojedynku z tak silnym wiatrem.
W Pieszycach, na prawie płaskim odcinku gładkiego asflatu nie byłam w stanie przekroczyć 15 km/h. Gałęzie leciały z nieba niczym ulewa, a wiatr co jakiś czas robił psikusa zmieniając na sekund kilka niespodziewanie kierunek, z którego atakował. Zacięta to była batalia, którą wygrałam. Może w nieszczególnie pięknym stylu, ale grunt, że nie wycofałam się z pola bitwy (choć korciło bardzo), tylko parłam uparcie przed siebie, nie poddając się wrogowi!
Na Przełęczy Jugowskiej średnia 16 km/h z małym hakiem, choć w sieprniu udało mi się na górę wspiąć ze średnią 20,7 km/h.

Na dojeździe serpentynami z Kamionek coraz bardziej rozpanoszona Jesień:


Na Przełęczy nie ma co robić przerwy, bo podczas postoju wiatr chce mnie położyć na łopatki. Hop na siodło i czerwonym do góry.
Jak już wjechałam do lasu to było ok. Podjazd na Kozią równię idzie dziś tak sobie. Ciężki sprzęt mocno zrył nawierzchnię. Podjazd ten jest ciężki w sprzyjających warunkach, wczoraj mnie pokonał - za stromo, za ślisko, za dużo pościnkowego syfu.




Ale za to z Koziego Siodła na Szczyt po raz kolejny udało mi się podjechać bez podpórki. Git!
Na szczycie nie staję, pędzę na Małą Sowę, dalej żółtym zjeżdżam do krzyżówki z fioletowym (coraz więcej liści na tym szlaku skutecznie mnie odciągnie od zapuszczania się na niego już w tym roku, mocno niebezpieczne się to robi), z krzyżówki nowo-pociągniętym szlakiem rowerowym (zielonym zdaje się) docieram do Rzeczki i sru do domu (nareszcie z wiatrem w plecy:)


  • DST 46.22km
  • Czas 02:05
  • VAVG 22.19km/h
  • VMAX 49.40km/h
  • Podjazdy 570m
  • Sprzęt KROSSowy

Poniedziałek, 6 października 2014 | Komentarze 0


Spokojna przejażdżka w celu rozruszania kości.


  • DST 83.49km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:00
  • VAVG 16.70km/h
  • VMAX 72.20km/h
  • Podjazdy 1580m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 4 października 2014 | Komentarze 16


Tym razem samotnie.
Ruprechitcky Spicak. Kolejny szczyt, z którego roztaczają się wspaniałe widoki. W sprzyjających warunkach potrafią wycisnąć łzy wzruszenia z oczu. I mimo, że sobotnie warunki pogodowe do idealnych może nie należały to łezka w oku się zakręciła. Bo kiedy wstanie się o 3:00, samej, z własnej nieprzymuszonej woli. Zje się przed 4 śniadanie, wypije kawę, z jednym okiem półzamkniętym, drugim na ćwierć otwartym. Kiedy spróbuje się z sensem ubrać i (prawie) o czasie wyruszyć w mrok, pokonując na pamięć znane trasy jakby się nimi jechało po raz pierwszy w życiu. Kiedy przedzierając się przez mgły nie idzie nadążyć z wycieraniem okularów, które wycierać trzeba, bo inaczej rozpraszanie światła na wilgoci je oblepiającej uniemożliwi poruszanie się, gdy przed oczami zamiast zbliżającego się z naprzeciwna auta widać wielką jasną plamę i nic ponad to.


Kiedy w końcu dojeżdża się do wiochy, ostatniej przed wjazdem w teren, spogląda na zegarek i uświadamia sobie, że bez wypruwania płuc nie uda się zdążyć na czas. I wtedy dociera do człowieka, że te nocne starania na nic się nie zdadzą, bo najważniejsze są te 2-3 minuty kiedy to dzień kładzie na łopatki noc wpuszczając na ring olśniewające Słońce. Co mi po wręczeniu medali kiedy nie mogę zobaczyć ostatecznego ciosu?! Pruję więc przed siebie, niepomna na kolano (które chyba wturuje mi w chęci dotarcia na wieżę na czas, bo milczy jak zaklęte), niepomna na błoto i kałuże. Ostatecznie niedaleko za Przełęczą pod Szpiczakiem rzucam rower w chaszcze i ostatnie kilkaset metrów pokonuję z buta (i tak by było z buta, ale z rowerem pod pachą, dużo wolniej), niebieskim pieszym.
I udaje się. Jestem na miejscu jakieś 10 minut przed czasem. Mam jeszcze chwilę na przebranie się i uradowanie gardła grzanym piwem prosto z termosa. I kiedy patrzę na otaczające mnie nie-widoki w dole, przesłonięte chmurami i mgłami, to i tak nie umiem się nie cieszyć. Bo oto jestem tu. Sama jak palec, uszczęśliwiona jak głodne niemowle na widok matczynej piersi.
Chęć powtarzania tego wciąż i wciąż po raz kolejny wynika właśnie z tego uczucia, które towarzyszy mi podczas samego wschodzenia i później jeszcze przez czas jakiś po nim. Tego uczucia, którego za nic nie udałoby mi się opisać, mimo podejmowania wielu prób i usilnych starań. Bo nie wszystko da się ubrać w słowa, nie wszystko potrafię nazwać. W tym właśnie miejscu brakuje mi słów, by opisać to jak gigantyczne wrażenie zrobił na mnie sobotni poranek. I tak - wycisnął mi z oka łzę wzruszenia, na którą może nie pozwoliłabym sobie gdyby stał ktoś obok mnie. Może wstydliwie nie umiałabym się tak szczerze cieszyć tą chwilą. Może.



7:01


7:02


7:03


7:04


Plotki - w postaci Kuby - głoszą, że podczas jego dojazdu samochodowego na miejsce temperatura oscylowała w pobliżu +5 st. C. Na dole. W okolicach godziny 7 - 8. Czyli na szczycie o wschodzie znów musiało być w okolicach zera. Z tygodnia na tydzień coraz lepiej znoszę te poranne chłodki. I jeśli chcę kontynuować realizację mojego nowego hobby to koniecznie muszę się do nich przyzwyczajać, bo cieplej raczej nie będzie...
I tak latam z tym moim zabytkowym telefonem, pełna nadziei, że uda mi się uchwycić przy jego pomocy otaczające mnie piękno. Nieszczególnie się to udaje, ale nie zdjęcia w tym wszystkim są najważniejsze.













Kuba na szczyt dociera blisko 2 godziny po mnie, zadziwiony widokiem mojego roweru porzuconego gdzieś w dole. Jakoś nie chce mi się wierzyć by o tej godzinie pod szczytem Szpiczaka znalazł się amator Krossów. Choć ukryć się nie da, że to okazja czyni złodzieja. Eeee... Mimo wszystko wolę być przesadnie ufna niż przesadnie ostrożna. Uprzedzając ewentualny komentarz w stylu dopóki Cię nie okradną. To już było. A i tak, mimo tego, wciąż wolę ufać niż zakładać, że wszyscy mogą być potencjalnymi złodziejami. A tak po prawdzie to fajnie by było umieć znaleźć jakiś złoty środek.


Wiem, że się biedak namęczył przy wprowadzaniu tu tego roweru. I w tym momencie nawet mu zazdroszczę zjazdu, który go czeka, choć zawilgocone korzenie mogłyby mnie tego ranka mocno zblokować. Ja schodzę szukać w trawie Krossa, Kubski za chwilę zjeżdża.

W tym miejscu zaliczył jedyny na tym zjeździe niezamierzony przystanek. Ładnie się na fotce ta ścianka prezentuje. Aż nie chce mi się wierzyć, że podczas ostatniej naszej wizyty na R. Szpiczaku oboje to zjechaliśmy. Grrrrr!!!


Po Szpiczaku obieramy kierunek na Waligórę.




Kuba jest tam na rowerze po raz pierwszy. A po co Waligóra? A bo zamarzył mu się zjazd żółtym szlakiem pieszym w kierunku Andrzejówki. Nie widziałam go więc powtarzam plotkę - zjazd/zejście masakra!!! Ja absolutnie nie podjemuję wyzwania i do Andrzejówki docieram standardową trasą, zaliczając po drodze urokliwy singielek niebieskiego rowerowego. I jak się okazuje - jestem przed Kubą. Od razu w głowie czarne myśli - przecież on miał do pokonania dystans ino 300 metrów przy moich ponad dwóch kilometrach! Za chwilę przyjeżdża, cały i zdrowy. Połowa zjechana, reszta sprowadzana. A chyba każdy albo wie albo potrafi się domyślić jakie jest tempo sprowadzania roweru po prawie pionowej ścianie, jeśli nie chcemy by się ono skończyło naszą śmiercią :-)
W Andzejówce jesteśmy o 10:00. Dla mnie to już środek dnia więc nie mogę sobie odmówić Opata. Kuba szama śniadanie, na które nie miał czasu w domu. Wszystko na zewnątrz, na ławce, w promieniach ciepłego jesiennego Słońca. Co dalej? Ja nie mam zamiaru jeszcze wracać do domu, Kubie nie chce się więcej bujać po Suchych. Proponuje Góry Sowie. Z początku przystaję na to, ale pod warunkiem, że dotrę tam na rowerze, bo transport samochodem wydaje mi się oszustwem. Długo nie daję się jednak namawiać i ostatecznie pakujemy rowery do auta i popylamy na Przełęcz Sokolą.

Z Sokolej asfaltowy podjazd pod Schronisko Orzeł (brawo dla Kuby za podjechanie go w całości!) i na szczyt czerwonym pieszym.


Ze szczytu super-szybki zjazd smakowitym niebieskim na Przełęcz Walimską.


Na przełęczy ludzi jak mrówek. Aż nam się wierzyć nie chce, że tego jest tak wiele.
Pakujemy się na fioletowy, którym ostatecznie mamy dotrzeć na Sokolą, do samochodu.


W międzyczasie pierwotny plan ulega małej transformacji. Zatem jeszcze raz podjeżdżamy na szczyt W. Sowy, by tym razem czerwony pieszy pokonać w dół. W obie strony smakuje wybornie! :-) Uradowani kończymy wspólną jazdę pod samochodem. Kuba pakuje rower i pomyka na czterech kołach, ja wracam na dwóch.
To był niesamowicie udany dzień, choć na sam koniec podkurwiło mnie dwóch kolesi siadając mi bezczelnie na kole, zaraz po tym jak wyprzedziłam ich, jadąc co najmniej 10 km/h szybciej niż oni do tej pory. No nieeeee.... Nie lubię tego strasznie, bo obca osoba jadąc tuż za mną powoduje momentalnie, że kręcę mocniej niż jakbym jechała sama. Może nie zirytowałoby mnie to tak mocno, gdybym nie walczyła z kontuzją kolana. Ale w takim wypadku po 2-3 km po prostu stanęłam na poboczu i kulturalnie poczekałam aż przepadną z przodu. Zupełnie niepotrzebny był to nerw.


  • DST 37.38km
  • Teren 2.00km
  • Czas 01:37
  • VAVG 23.12km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Podjazdy 360m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 3 października 2014 | Komentarze 0


Nie liczyłam na to, że jeszcze w piątek po pracy uda mi się gdzieś wyskoczyć, a jednak.
Czyli po powrocie z pracy szybkie przebieranko i sru!
Zupełnie nie jestem przyzwyczajona do jazdy w tygodniu popołudniami i wciąż odbieram takie jazdy jako fajną nowość.
A na koniec okazało się, że wracam do Świdnicy akurat chwilę przed zachodem Słońca.

Pola między Burkatowem a Bystrzycą Dolną, którymi planowałam się przetransportować na drogę Modliszów-Świdnica. Pokręciłam się w kółko z prędkością jednonogiego żółwia, po czym z kilogramem zielska w napędzie wróciłam skąd przyjechałam :-)


I sam zachód.








Zawsze lubiłam Słońce, ale ostatnimi czasy stałam się jego zagorzałą fanką!


  • DST 33.40km
  • Czas 01:26
  • VAVG 23.30km/h
  • VMAX 53.70km/h
  • Podjazdy 340m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 2 października 2014 | Komentarze 0


Po kilku dniach przerwy dla kolana postanowiłam sprawdzić podczas krótkiej spokojnej jazdy jak tam się z nim sprawy mają.
Wszystko ok.


  • DST 16.71km
  • Teren 10.00km
  • Czas 01:32
  • VAVG 10.90km/h
  • VMAX 57.90km/h
  • Podjazdy 688m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 28 września 2014 | Komentarze 16

Uczestnicy


Coś czuję, że stanie się to moim nowym hobby - zbieranie górskich wschodów Słońca.
Doznania związane z samą krótką chwilą wzejścia, a wpierw z przydługą chwilą wyczekiwania są nie do porównania z niczym innym.
Po zeszłotygodniowej Śnieżce nadszedł czas na kolejną próbę; może tym razem pogoda dopisze....?
Ani i Zbyszka nie trzeba długo namawiać ;-) W sobotę wiczorem zabierają mnie z Kłodzka i wspólnie pędzimy do Świdnicy spróbować zakosztować choć chwili snu przed pobudką o barbarzyńskiej 1:00. Zibi wieczornie wyraża zaniepokojenie w kwestii tak wczesnego budzenia, ale cóż począć. Słońce jest kapryśne i tym razem może już nie opóźnić swego wzejścia. Udaje się wyjechać prawie o czasie.
Droga docelowa koszmarna - część trasy w gęstej mgle skutecznie utrudniającej nocne poruszanie się. Do Szklarskiej Poręby docieramy sporo po planowanym czasie, ale wciąż z jego nadwyżką. Coś zimno. Jak na dole jest 5 stopni to co będzie na szczycie (dla przypomnienia - w zeszłą niedzielę Karpacz opuszczaliśmy o 4:05 z temperaturą w okolicach 15 st. C, a na szczycie chciało nas zamienić w lodowe bryłki)??? Nic tam. Czas ruszać. Kolano niestety od pierwszych zakręceń korby odzywa się do mnie, nie pozwalając na długo o sobie zapomnieć.


O dziwo podczas samego podjazdu na Szrenicę kolano milczy. Wciąż nie potrafię obczaić co mu nie pasuje, bo skoro na terenowych kilkukilometrowych ostrych podjazdach potrafi milczeć, a wrzeszczy na kilkumetrowych zejściach.... Tak - zgadzam się z Tobą Staruszko - zbliża się czas wizyty u specjalisty :-/
No dobra - trochę przegięłam z tym "podjazdem". Absolutnie wczoraj nie było mowy bym zrealizowała cały ten podjazd w siodle. Zmęczenie po sobocie, zmęczenie sezonem w ogólności i strach o kolano skutecznie mnie od tego odwiodły. Na pewno (o ile zdrowie pozwoli) w przyszłym sezonie ponownie tu zawitam i pokonam drania, ale wczoraj - klops pierwszorzędny!

Dojazd na Halę Szrenicką:


Na szczycie meldujemy się o godzinie 6:15, czyli idealnie - już niebo zabarwia się cudownie, ale do samego wschodu zostało ciut ponad pół godziny. Idealna ilość czasu na rozprawienie się z grzanym piwkiem termosowym :-D Temperatura: ciut poniżej zera, ale odczucia znacznie lepsze niż na Śnieżce, bo praktycznie bezwietrznie.
Teraz nie pozostaje nam nic jak radowanie się tym pięknym czasem wyczekiwania (prawda Zbychu? ;-)))

6:18


6:32


6:43


6:47 - zaczyna się:




6:48


6:49


6:55




I moi drodzy współtowarzysze tego niezapomnianego wschodu:




I opatulona w 100 warstw odzienia ja:


Po wschodzie przychodzi czas na ogrzanie się w schronisku. Kuchnia póki co nie pracuje ale wstępu do środka nikt nie broni. Na stołach pozostałości po ostrej balandze. Udaje nam się znaleźć stolik nie zastawiony po brzegi pustymi (lub nie) butelkami z pięknym widokiem na wschód. Grzejemy się, rozmawiamy, wspominamy styczniowe Jeseniki, kiedy to żadnemu z nas nie chciało się dupy ruszyć na wschód Słońca na szczycie Pradziada, który mieliśmy na wyciągnięcie ręki..., sen trochę morzy, ale nie dajemy za wygraną. Ok 9:00 zbieramy się do kupy i szybko zjeżdżamy do Szklarskiej (wśród smrodu palonych hamulców. Nikt się nie przyznał czyje to były, ale obstawiam tego przede mną :-p ).
W Szklarskiej czas by w końcu coś zjeść. Słońce grzeje tak mocno, że raz za razem zrzucamy z siebie kolejne warstwy - cudownie!
Kolejny cel - Izery. Do ostatniej chwili waham się. Z jednej (tej gorszej) strony - kolano boli nawet jak siedzę i nic nie robię - to raz, i zwyczajnie leniwie nie chce mi się - to dwa; z drugiej strony wiem, że jak nie pojadę to będę żałować i wściekać się na siebie, że może by nic mi nie było, może kolano by się odobraziło. Ale chyba powoli staję się dużą dziewczynką potrafiącą czasem przedłożyć rozsądek nad absurdalny dziecięcy upór - puszczam towarzyszy wolno i sama zostaję w Szklarskiej, spacerując, rozmyślając, wylegując się na Słońcu, słuchając Kuby opowiadającego telefonicznie o jego alpejskich przeżyciach... Samotny czas mija powoli, ale nie tak znów najgorzej.


Chwilę po 14:00 zadowoleni Izerowicze wracają na miejsce i zabieramy się do domów.

Główny cel wycieczki zrealizowany - wschód Słońca na Szrenicy (1362 mnpm) za mną. Wschód piękny, w pięknych okolicznościach, w doborowym towarzystwie!
Tak - zdecydowanie mam nadzieję, że to nie ostatni mój wschód w tym roku ... :-)
Dzięki wielkie dla moich współtowarzyszy! Oby do jak najszybszego następnego razu!


  • DST 126.09km
  • Teren 22.00km
  • Czas 06:41
  • VAVG 18.87km/h
  • VMAX 54.76km/h
  • Podjazdy 2100m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 27 września 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


Nosiło mnie ostatnimi czasy. Nosiło nielicho. Czekałam na ten weekend zatem bardzo niecierpliwie.
Dodatkowo - po zeszłoniedzielnej wspinaczce na Śnieżkę - znów poczułam chęć dorzucenia kolejnego kawałka układanki do Korony Gór Polski. Póki co nie muszę zbyt daleko odjeżdżać by pakować do worka nowe szczyty, bo Sudety mają mi jeszcze sporo do zaoferowania w tym temacie. Tym razem obrałam kierunek na Kotlinę Kłodzką, a dokładniej Góry Bystrzyckie z ich najwyższym szczytem - Jagodną.
Pobudka rano, zaspany rzut oka za okno - pada. Przekładam zatem godzinę wyjazdu z 7 na 8 i wracam głową na poduszkę. Po jakimś czasie ślimaczo i niechętnie zwlekam się z łóżka, widoki zaokienne wciąż nie napawają optymizmem; ostatecznie jednak przestaje padać i o 8:30 jestem gotowa by ruszyć w trasę, do Polanicy Zdrój, gdziem umówiona z Feniksem i Ryjówką.
Na Przełęczy Sokolej dostaję wiadomość mniej więcej takiej treści - W Kłodzku pada deszcz i skutecznie zatrzymuje nasze kłodzkie tyłki w ciepłych domach. Uważaj na siebie. Jak mogę się złościć? Na Sokolej również nie wygląda to zachęcająco:


nie dziwię się zatem chłopakom, że im się nie chce. No ale jak już mam 30 km za sobą, w tym pierwszy konkretny podjazd to nie będę się już wycofywać. Niechaj się dzieje rowerowa jesień!
Brnę zatem dalej przed siebie. W Sokolcu pierwszy raz obieram kierunek na Ludwikowice Kłodzkie i Nową Rudę. W tej ostatniej jestem wczoraj pierwszy raz w życiu. Nawigacyjnie - z piękną papierową mapą i pomocnymi panami tubylcami - radzę sobie wyśmienicie, choć w pewnym momencie dałabym sobie uciąć rękę, że coś popieprzyłam, to jednak ostatecznie okazuje się, że intuicja mnie nie zawiodła również i tym razem i wyprowadziła tam gdzie należy.
Od Nowej Rudy coraz więcej Słońca - miła wróżba na dalszą część dnia. Docieram do pierwszej Ścinawki - deszcz. I pada, pada, pada czas jakiś, aż do końca Ścinawki Średniej, po wyjechaniu z której oczom mym ukazuje się:


tak nagle, że aż staję zdębiała. Jeszcze minutę wcześniej pada mi na głowę deszcz i niebo zasnuwają ciemne chmury. Nie wiem jak to się stało, chyba dokonał się jakiś tajemny przeskok czasoprzestrzenny w moim wykonaniu. Absolutnie nie narzekam. Kąciki ust wędrują mi ku oczom i tam zostają. Taaaak... Tak to ja mogę jechać.
Skoro chłopaki nie będą na mnie czekać w Polanicy przestaję się przesadnie spieszyć. Jadę spokojnie, rozkoszuję ciepłem słonecznym i średnio znanymi, ładnymi terenami, Góra-dół. góra-dół... góra.... i dół do samej Polanicy. A po drodze nie mogło zabraknąć kilku sekund przerwy na fotkę wambierzyckiego sanktuarium:


W Polanicy nie robię przerwy, postanawiam kupić tylko w przydrożnym warzywniaku jakieś owoce i pokonać ostatni asfaltowy podjazd na Przełęcz Sokołowską. Nie spodziewałam się takiego nachylenie, całkiem zacny to podjazd. Na górze w rażącym Słońcu robię przerwę na nektarynkę i kilka kulek winogronowych.
W tym miejscu dokonuję nieszczególnie dobrego wyboru i zamiast na Wieczność kieruję się na Drogę Stanisława. Drogę, która przez kilka kilometrów skutecznie ubija mi dupsko, nie dając zbyt wiele chwil wytchnienia...


Taka nawierzchnia zdecydowanie nie należy do moich ulubionych. Nic tam. Jak się powiedziało A... Jadę zaś, jadę powoli, smętnie i bez pary. W okolicach Huty te a`la kocie łby zamieniają się niespodzianie w błotne kałuże. Nie idzie ich wszystkich ominąć więc to okazuje się być czas pierwszej tego dnia błotnej zabawy w moim wykonaniu.
Po drodze doznaję rekompensaty za ubłocone wszystko w postaci pięknych widoków:


a później coś co w bardziej sprzyjających warunkach mogłoby się okazać perełką tego dojazdu. A tak było gwoździem do trumny. Zielony szlak pieszy schodzący do... do nie pamiętam czego (Młotów?), a potem stamtąd przez 4 km wpisnający się jezcze asfaltem do Spalonej.
Do puenty: zielony szlak początkowo - miodek:




po chwili pierwszy raz delikatnie błyska ząbkami. Nie groźnie, bardziej zabawowo, ale ciut wnerwiająco, bo za długo:


ciągnie się to błotne szambo w nieskończoność. Całe szczęście okazuje się być stuprocentowo przejezdne, ale czy z przyjemnością - uprzejmie proszę się domyślić samemu...
Potem znów przez sekundę jest zachęcająco:


ale bardzo szybko te uśmiechające się przed chwilą błotniście ząbki zaczynają gryźć i kąsać:




jak widać - wszystko porośnięte mchem, który po wcześniejszych opadach jest śliski jak lód. Na sucho tylko część byłaby nieprzejezdna, wczoraj - prawie całość sprowadzona. Nieszczególnie długa ale dziko stroma. To tutaj kontuzjowane kolano odzywa się pierwszy raz od dłuższego czasu. I to od razu krzykiem. Myślałam, że już będę mieć z nim spokój. Ale nie. Boli mocno. Niedobrze.
Nic tam. Tyle przejechałam, to te ostatnie kilka kilometrów pod schronisko też dociągnę. W końcu wjeżdżam do Spalonej i już za chwilę zajeżdżam pod Schronisko PTTK Jagodna. Opat w dłoń i na Słońce marsz zabawiać współtowarzysza:


Już na zielonym szlaku otrzymałam od Ryjka informację, że zebrali się w sobie i we trzech spróbują mnie gdzieś złapać po drodze. JUPI! Pod schroniskiem telefon: za ok. godzinę dotrzemy do Ciebie. Bierz się za Jagodną. No i git. Kończę piwo. Wskakuję na rower; szeroką, szalenie nudną szutrówką dojeżdżam do szalenie nieatrakcyjnego w moim mniemaniu szczytu, którego największą atrakcją jest ta oto wieżyczka:


Widoków brak. Nie ma na co czekać. W tył zwrot i powrót pod schronisko. Po drodze coś chce urwać mi hak i zmielić przerzutkę. Dzielą mnie od tego mikrosekundy. Udaje się w porę zareagować choć zaklinowało się ustrojstwo tak mocno, że obawiałam się, że podczas próby wyciągnięcia go sama rozpierdzielę coś niechcący:


Mija krótka chwila i na miejsce docierają dzielni rowerzyści: Feniks, Ryjówka i Tomcar. Radość ze spotkania wielka! (Borówkowa Feniks. 13 lipca - wtedy widzieliśmy się ostatni raz, choć wspólnej jazdy to wtedy było jak na lekarstwo. A ostatnia wspólna wycieczka to Bardzkie 24 maja. Wstyd i hańba! Wnoszę o nierobienie tak długich przerw w przyszłości... Wniosek przyjęty do rozpatrzenia?).
Przemiło nam czas mija na pogadankach o wszystkim i niczym. Jest miło i swojsko, czyli tak jak zawsze z chłopakami. Bardzo się cieszę, że jednak nie tak do końca poddaliście się leniowi!
A schroniskowe psy kochają się na zabój. Chyba z pół godziny udawały, że się nie lubią:


A dalej? Dalej to już szalony trzydziestokilometrowy sprint do Kłodzka. Zmęczenie daje o sobie znać, koniec sezonu daje, kolano daje. Trochę mi wstyd, że zostaję z tyłu, ale chłopaki okazują zrozumienie. Spróbowaliby nie okazać :-P
Pod dworcem jesteśmy chwilę przed 18:30.




Za sekundy trzy przyjeżdża Ania z Zibim i wspólnie we trójkę zmierzamy ku kolejnemu szalonemu pomysłowi...
Gdyby nie kolano to nie miałabym absolutnie żadnych zastrzeżeń do tego dnia. Było świetnie.

Nie dam sobie ręki uciąć czy droga powrotna Spalona-Kłodzko jest poprawnie wytyczona, bo jechałam na ślepo za przewodnikami, ale jakiś wyjątkowo szalonych odstępstw od szlaku to tu chyba nie będzie więc zostaje jak jest.



  • DST 37.37km
  • Teren 4.00km
  • Czas 01:38
  • VAVG 22.88km/h
  • VMAX 51.73km/h
  • Podjazdy 350m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 24 września 2014 | Komentarze 2




  • DST 60.98km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:30
  • VAVG 11.09km/h
  • VMAX 48.30km/h
  • Podjazdy 1800m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 21 września 2014 | Komentarze 17


...po trzech godzinach regeneracyjnego pojesenikowego snu budzik wyrywa mnie z błogich objęć Morfeusza. Wyrywa brutalnie i bez pardonu. Wyrywa tak, że przez pierwszych kilkanaście sekund nie umiem się odnaleźć na jawie. W końcu dochodzę do siebie, patrzę na zegarek - 1:00, czas się zbierać. Mam godzinę do czasu kiedy na parking zajedzie po mnie Tomi. Dużo? Jasne. Kolejne minuty przelatują między palcami. Prawie prawie wyrabiam się na czas. O 2:05 jestem na dole z plecakiem, rowerem, głową pełną nadziei i oczekiwań.

Cofnę się na chwilę do wieczoru dzień wcześniej. Pierwszym co zrobiłam po powrocie z Jeseników było zerknięcie na prognozy pogody dla Karpacza. Taa... Jakbym napisała, że wyglądało to mało optymistycznie to okazałabym się sporą optymistką. W Karpaczu planuje padać od samego rana. Jeśli tak ma wyglądać sytuacja na dole to co nas czeka na szczycie? Morale upadło tak nisko, że nie umiałam go odnaleźć. W pewnym momencie byłam zdecydowana by rezygnować. Lekkie zmęczenie po sobocie, kiepskie prognozy, perspektywa trzech godzin snu..... Ostatecznie zaciskam pięści, przypominam sobie ile we mnie zapału do działania było jeszcze kilka miesięcy temu. Dzwonię do Tomka i oznajmiam - jadę! Ta decyzja zaskakuje go w równym stopniu co mnie samą. Bo szczerze przyznam - na chwilę zupełnie w siebie zwątpiłam. Ale niech się dzieje co chce. Jak nie teraz to kiedy?!

Niedziela rano - W Karpaczu jesteśmy ok. godziny 3:30. Wypakowanie rowerów, krótka sesja w ciemnościach... Komuś tu się z niewyspania nieźle rączka trzęsła... Czy to z ekscytacji przed tym co nas za chwil kilka czeka?? :-P




Tego dnia ma miejsce pierwszy egzamin mojej "nowej" latarki. Egzamin zdany na co najmniej 5 z plusem, co mnie raduje niesamowicie i otwiera przede mną mnóstwo nowych możliwości. Daje nadzieję na to, że w końcu się przełamię i z większą przyjemnością będę realizować trasy po zachodzie Słońca.
Ale do celu...
4:05 - ruszamy z parkingu kierując się ulicą Na Śnieżkę pod Świątynię Wang i dalej w górę. Na początek Tomek pyta czy mam parcie by podejmować próbę realizacji tego podjazdu w 100% w siodle, bez przystanków, bez podparć. Nie zastanawiam się długo, szybko opowiadam - nie, nie mam parcia. Jak wspomianałam niedawno - ciśnienie ze mnie zeszło. Nie czuję potrzeby by udowadniać coś sobie czy innym. Koniec roku to jazda dla frajdy i powolnego zapadania w sen zimowy, który może w końcu wyleczy moje kolano.
Mijamy bramę wjazdową, mijamy zamkniętą budkę z biletami i... zaczyna się kostka. Niewiele czasu mija, a moje wcześniejsze zapewnienia rozpływają się w ciemnościach. No JASNE, że CHCĘ i PRAGNĘ zrealizować ten podjazd idealnie. Tomek tylko uśmiecha się pod nosem - trochę śmiejąc się ze mnie i moich zmiennych nastrojów (och, babą być to jest to!!!), ale chyba przede wszystkim jest to uśmiech zrozumienia. Bo ja sobie "na sucho", przed wyjazdem, mogę sporo postanawiać i planować, ale dopiero kiedy znajdę się na szlaku to wiem naprawdę co mam robić. I tu okazuje się, że jednak MUSZĘ dołożyć wszelkich starań by mi się udało.
I udaje się, mimo iż do samego końca ciężko było mi w to uwierzyć. Bo mokra ta kostka, bo zmęczonam po sobocie, bo to noc, bo forma już we wrześniu nie ta, bo... Jak się okazuje - dla chcącego nic trudnego. Ok. 5:45 docieramy na szczyt.

Słów kilka o drodze dojazdowej...
--> rzeczywiście jest mokro; zarówno po wczorajszych opadach, jak i od tego deszczyku, który co jakiś czas zrasza nas na trasie.
--> jest ciemno; od samego początku do samego końca. Księżyca widać ino cienki sierpik. Gwiazdy? Przepięknie pokrywały niebo przez czas jakiś, kiedy to wykwitła nam nad głowami potężna dziura w chmurach, ale niestety trwało to krótko, zdecydowanie za krótko.
--> jest dziko, kiedy to przez długi czas co chwilę docierają do nas porykiwania jelenie. W pewnym momencie - gdzieś na podjeździe za Strzechą Akademicką - ryknęło tak blisko, że w trymiga obudziło w nas śpiewaków operowych. I tak jechaliśmy przez dłuższy moment rozmawiając głośno śpiewem, jakby jeleniowi różnicę robiło czy to bas, sopran czy growl próbuje mu zakłócić spokój.
--> no i najważniejsze co jest to JEST CUDOWNIE. Jest spokojnie, ciepło, karkonosko. Jest tak jak być powinno. Nie! Jest lepiej. Bo za nic nie spodziewałam się tak przyzwoitej pogody.
Pod Domem Śląskim jeszcze jest ładnie. Niestety niedługo potem, na ślimaku, wjeżdżamy w chmury, wiatr zaczyna coraz mocniej dmieć, jest coraz zimniej. Tutaj Tomek dostaje nieprawdopodobnego kopa i ucieka mi daleko w przód. Ja wręcz przeciwnie - męczę się na tym kawałku niemiłosiernie. Im bliżej szczytu tym we mnie mniej nadziei, że się uda. Pod samym szczytem boczny powiew tak mną szarpie, że ledwo udaje mi się utrzymać na ścieżce. Nie daję się jednak i w końcu docieram pod obserwatorium. Nie od tej strony co należy, ale o tym cicho-sza! :-)

Na górze szaleje wiatr, termometr mówi o 5 stopniach, ja mam wrażenie, że jest najwyżej 15 na minusie. Mimo nałożenia na siebie wszystkich przytarganych ciuchów (nie było ich mało) jest mi wciąż potwornie zimno.


Do czasu aż nie zacznie świtać chronimy się pod wejściem do obserwatorium, ale w końcu przytomnie dochodzimy do wniosku, że siedzenie w miejscu na pewno nas nie ogrzeje. Trzeba się ruszać - to raz, i trzeba znaleźć osłonięte przed wiatrem miejsce z widokiem na wschód - to dwa. Docieramy do sporej grupki pieszych turystów z Czech (swoją drogą - niezłym zainteresowaniem cieszy się atrakcja wschodu Słońca na Śnieżce) i czekamy. Czekamy.. Czekamy... I czekamy jeszcze trochę....


Wschód powinien mieć miejsce o 6:40. Okazuje się jednak, że może być z tym problem. Nie tylko z samym jego nadejściem o czasie, ale w ogóle z jego obecnością w dniu dzisiejszym. Bo co chwilę szczyt ginie w chmurach. I wtedy nie widać nic. Nie widać obserwatorium, które mamy na wyciągnięcie ręki, a co dopiero mówić o pięknym wschodzie Słońca. A nas średniawo satysfakcjonuje sama świadomość tego, że Słońce wzeszło. My chcemy to zobaczyć. To po to się zwlekaliśmy z łóżek o 1 w nocy i popylaliśmy na rowerach ponad 800 metrów do góry. No więc czekamy dalej...
W końcu o godzinie 7:15 po raz pierwszy docierają do nas bezpośrednie promienie i Słońce wyłania się zza blokujących je chmur!

6:44


7:04


7:09


7:15


Taaaak. To zdecydowanie nie był najpiękniejszy wschód Słońca jaki w życiu widziałam :-D Jednakże żaden inny nigdy nie uradował mnie tak bardzo swoim nadejściem jak ten właśnie.


W związku z tym, że do podziwiania za wiele nie ma, a cieplej robić się nie chce w końcu chwilę po 7:20 zmywamy się w dół. Byłam przekonana, że ciężko będzie się zjeżdżać po śliskich kamieniach. Mylne przewidywania. Zjeżdżało się świetnie.








Pod Domem Śląskim nie umiemy się rozstać z widokiem na Śnieżkę. Pięknie wygląda w promieniach porannego Słońca. W końcu chmury decydują za nas zakrywając porządnie szczyt.


Po chwili zjeżdżamy z niebieskiego szlaku kontynuując trasę czerwonym szlakiem przygranicznym. Tomek chce mnie zaprowadzić ponad Kocioł Małego Stawu bym mogła Mały Staw wraz z Samotnią obejrzeć tym razem z góry. Wdzięczna mu za to jestem wielce bo widok z góry rzeczywiście jest przepiękny.


Na tymże czerwonym pierwsza dętkowa niespodzianka tego dnia - Tomi łapie snejka. Dobrze. Dłużej będę mogła się cieszyć widokiem na Kocioł.
Po wymianie dętki czas na kontynuację zjazdu. Docieramy do Strzechy, gdzie robimy przerwę. Po przerwie zjeżdżamy do Samotni, gdzie czeka nas kolejna przerwa :)
Mały Staw widziany już z dołu. A tam na górze przed chwilą byliśmy:


Dalej już ma być prosta droga do auta i makaronu, ale.... postanawiamy z niebieskiego odbić w prawo na zielony poieszy, na Drogę Bronka Czecha. Nie ujedziemy nawet 50 metrów kiedy Tomi staje. Sssssłyszę co się święci, ale jakiś dziwny ten kierunek, z którego ten sssssyk dochodzi. I krótka wymiana zmian - to mój snejk... nie, wcale nie, bo mój. Okazuje się, że oboje mieliśmy rację. W tej samej chwili, na tym samym przepuście kamiennym. Ciekawostka - po załataniu moich dwóch dziur, podczas zwijania dętki, okazało się, że złapałam dwa snejki, podczas przejeżdżania dwóch przepustów - jednego za drugim. Głupi to ma fart!


Wracamy zatem pełni pokory na niebieski szlak i PRAWIE bez dalszych przygód :-P docieramy do auta. Jemy. Rozbieramy się z zimowych ubrań. Chwilę siedzimy przy samochodzi decydując się co dalej począć. Decyzja - Zamek Chojnik. I tu moja orientacja w terenie ginie. Trochę było gubienia się. A może ciut więcej niż trochę...? Generalnie w dużej mierze jechaliśmy zielonym szlakiem pieszym, przez czas jakiś podążając trasą BikeMaratonu. Nardzo dobry był to szlak. Dużo ciekawostek się na nim działo.




Gdzieś po drodze zorientowałam się, że z tylnego koła schodzi mi powietrze. Serio? Szybkie ściąganko, łatanko (bo drugiej zapasowej dętki brak). Niedługo przed dotarciem do celu łapie nas deszcz, który szybko zamienia się w ulewę. Decydujemy się by kontynuować trasę, ale jednak przed samym wjazdem do KPNu sugeruję jednak odwrót. Leje jak z cebra, pan z budki woła byśmy mu płacili za wjazd, na drodze dojazdowej widzę co kilka metrów wyłożone pniaki, które są za duże i za śliskie bym podejmowała próby przeskoczenia przez nie. Frustracja mnie zalewa. Tomek albo się orientuje, że jeszcze trochę i mogę się bezsensownie wnerwić, ale sam nie ma wielkiego parcia by kontyunować trasę w takich warunkach. Zawijamy się zatem i asfaltem wracamy do Karpacza - przez Sosnówkę Górną i Przełęcz pod Czołem.

Od dawna już każde z nas marzyło sobie by dotrzeć na szczyt Śnieżki na wschód Słońca. Ja to w ogóle marzyłam by na szczyt dotrzeć w jakichkolwiek okolicznościach, bo do tej pory dane mi to nie było. Noc wrześniowa okazała się być idealnym czasem ku temu. Wielkie dzięki Tomi za wspaniałe towarzystwo! Teraz już wiem, że jak wjeżdżać na szczyt to tylko w nocy wśród porykiwań jeleni :-)


  • DST 63.21km
  • Teren 8.00km
  • Czas 03:58
  • VAVG 15.94km/h
  • VMAX 64.50km/h
  • Podjazdy 1720m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 20 września 2014 | Komentarze 4


Plan jesenikowy miał się realizować w zeszły weekend. Prognozy jednak zniechęciły do tego mnie i Ryjka skutecznie. Plan przeniósł się na kolejną sobotę. Im jej jednak bliżej tym oczywistnym staje się fakt powtórki z rozrywki - zapowiedzi znów nie wróżą by pogoda miała być przychylna naszym zamierzeniom. Do tego Ryjek - biedactwo, zawalony robotą, odpada. Kuba jest nieugięty - czy będzie pogoda czy nie - do Kout nad Desnou pakować się planuje. I super. Zabieram się zatem z nim samochodem i postanawiam w samotności rozprawić się z dwiema perełkami jesenikowymi: szczytem Dlouhe Strane (1353 mnpm) z jego elektrownią szczytową pompową oraz Pradziadem (1491 mnpm).

Kouty opuszczam późno, bo sporo po 11. W planie mam terenową wspinaczkę na szczyt Dlouhe Strane. Rzeczywistość szybko weryfikuje moje plany; jak w końcu odnajduję szlak rowerowy, którym chciałam podążać to okazuje się on zabłoconą ścianą zagrodzoną biało-czerwoną taśmą. Dnia mam za mało, by ryzykować, szybko zatem kieruję się na asfaltowy podjazd.

A po drodze... Czy to jest drzewko, pod który w maju krył się przed deszczem Ryjeczek?


Wody tym razem w dolnym zbiorniku jak na lekarstwo.


Patrząc na zanurzone w chmurach szczyty gór wiem, że na końcu podjazdu czekają mnie perełki widokowe. Tak też się dzieje:






Po nasyceniu oczu cudownymi widokami zjeżdżam na sam dół - na parking, skąd rozpoczynam podjazd na Pradziada. Podjazd drogą rowerową 6157 przez Petrovkę, Svycarną, ze szczytem Pradeda w roli wisienki na torcie. Podjazd nielekki z niedługim dość mocnym terenowym akcentem.
Petrovka:




Przed dotarciem na górę wieżę to widać a to ginie w chmurach. Znacznie lepsza tu pogoda panuje niż na Dlouhe Strane, gdzie tak generalnie przez cały mój pobyt nie było widać prawie nic.






Po dotarciu pod Svycarną wiem, że mam jeszcze kilka minut w zapasie. Zakupuję więc piwo, rozsiadam na trawce w Słońcu i pałaszuję część makaronu.


Na zjeździe do Kout zatrzymuję się w miejscu, w którym w maju z Zibim podziwialiśmy wspaniałe widoki. Chwilę wspominam ten świetny wypad, ale w związku z tym, że czas goni - szybko z powrotem wskakuję na siodło.


Pod samochodem jestem ok. 16:30 bardzo usatysfakcjonowana tym, że - tak jak i Kuba - postanowiłam być niepomna na drętwe zapowiedzi pogodowe.
Wracając samochodem do domu Kuba postanawia zawierzyć swej męskiej intuicji logistycznej zamiast mojej, przez co po kilkunastu kilometrach trza zrobić w tył zwrot :-)
Wieczorem mam kilka chwil by dojść do siebie i przygotować się na to co czeka mnie już za kilka godzin....