avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

1500 - 2500 w pionie

Dystans całkowity:3808.61 km (w terenie 1167.00 km; 30.64%)
Czas w ruchu:212:33
Średnia prędkość:16.40 km/h
Maksymalna prędkość:72.30 km/h
Suma podjazdów:76815 m
Liczba aktywności:42
Średnio na aktywność:90.68 km i 5h 27m
Więcej statystyk
  • DST 60.98km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:30
  • VAVG 11.09km/h
  • VMAX 48.30km/h
  • Podjazdy 1800m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 21 września 2014 | Komentarze 17


...po trzech godzinach regeneracyjnego pojesenikowego snu budzik wyrywa mnie z błogich objęć Morfeusza. Wyrywa brutalnie i bez pardonu. Wyrywa tak, że przez pierwszych kilkanaście sekund nie umiem się odnaleźć na jawie. W końcu dochodzę do siebie, patrzę na zegarek - 1:00, czas się zbierać. Mam godzinę do czasu kiedy na parking zajedzie po mnie Tomi. Dużo? Jasne. Kolejne minuty przelatują między palcami. Prawie prawie wyrabiam się na czas. O 2:05 jestem na dole z plecakiem, rowerem, głową pełną nadziei i oczekiwań.

Cofnę się na chwilę do wieczoru dzień wcześniej. Pierwszym co zrobiłam po powrocie z Jeseników było zerknięcie na prognozy pogody dla Karpacza. Taa... Jakbym napisała, że wyglądało to mało optymistycznie to okazałabym się sporą optymistką. W Karpaczu planuje padać od samego rana. Jeśli tak ma wyglądać sytuacja na dole to co nas czeka na szczycie? Morale upadło tak nisko, że nie umiałam go odnaleźć. W pewnym momencie byłam zdecydowana by rezygnować. Lekkie zmęczenie po sobocie, kiepskie prognozy, perspektywa trzech godzin snu..... Ostatecznie zaciskam pięści, przypominam sobie ile we mnie zapału do działania było jeszcze kilka miesięcy temu. Dzwonię do Tomka i oznajmiam - jadę! Ta decyzja zaskakuje go w równym stopniu co mnie samą. Bo szczerze przyznam - na chwilę zupełnie w siebie zwątpiłam. Ale niech się dzieje co chce. Jak nie teraz to kiedy?!

Niedziela rano - W Karpaczu jesteśmy ok. godziny 3:30. Wypakowanie rowerów, krótka sesja w ciemnościach... Komuś tu się z niewyspania nieźle rączka trzęsła... Czy to z ekscytacji przed tym co nas za chwil kilka czeka?? :-P




Tego dnia ma miejsce pierwszy egzamin mojej "nowej" latarki. Egzamin zdany na co najmniej 5 z plusem, co mnie raduje niesamowicie i otwiera przede mną mnóstwo nowych możliwości. Daje nadzieję na to, że w końcu się przełamię i z większą przyjemnością będę realizować trasy po zachodzie Słońca.
Ale do celu...
4:05 - ruszamy z parkingu kierując się ulicą Na Śnieżkę pod Świątynię Wang i dalej w górę. Na początek Tomek pyta czy mam parcie by podejmować próbę realizacji tego podjazdu w 100% w siodle, bez przystanków, bez podparć. Nie zastanawiam się długo, szybko opowiadam - nie, nie mam parcia. Jak wspomianałam niedawno - ciśnienie ze mnie zeszło. Nie czuję potrzeby by udowadniać coś sobie czy innym. Koniec roku to jazda dla frajdy i powolnego zapadania w sen zimowy, który może w końcu wyleczy moje kolano.
Mijamy bramę wjazdową, mijamy zamkniętą budkę z biletami i... zaczyna się kostka. Niewiele czasu mija, a moje wcześniejsze zapewnienia rozpływają się w ciemnościach. No JASNE, że CHCĘ i PRAGNĘ zrealizować ten podjazd idealnie. Tomek tylko uśmiecha się pod nosem - trochę śmiejąc się ze mnie i moich zmiennych nastrojów (och, babą być to jest to!!!), ale chyba przede wszystkim jest to uśmiech zrozumienia. Bo ja sobie "na sucho", przed wyjazdem, mogę sporo postanawiać i planować, ale dopiero kiedy znajdę się na szlaku to wiem naprawdę co mam robić. I tu okazuje się, że jednak MUSZĘ dołożyć wszelkich starań by mi się udało.
I udaje się, mimo iż do samego końca ciężko było mi w to uwierzyć. Bo mokra ta kostka, bo zmęczonam po sobocie, bo to noc, bo forma już we wrześniu nie ta, bo... Jak się okazuje - dla chcącego nic trudnego. Ok. 5:45 docieramy na szczyt.

Słów kilka o drodze dojazdowej...
--> rzeczywiście jest mokro; zarówno po wczorajszych opadach, jak i od tego deszczyku, który co jakiś czas zrasza nas na trasie.
--> jest ciemno; od samego początku do samego końca. Księżyca widać ino cienki sierpik. Gwiazdy? Przepięknie pokrywały niebo przez czas jakiś, kiedy to wykwitła nam nad głowami potężna dziura w chmurach, ale niestety trwało to krótko, zdecydowanie za krótko.
--> jest dziko, kiedy to przez długi czas co chwilę docierają do nas porykiwania jelenie. W pewnym momencie - gdzieś na podjeździe za Strzechą Akademicką - ryknęło tak blisko, że w trymiga obudziło w nas śpiewaków operowych. I tak jechaliśmy przez dłuższy moment rozmawiając głośno śpiewem, jakby jeleniowi różnicę robiło czy to bas, sopran czy growl próbuje mu zakłócić spokój.
--> no i najważniejsze co jest to JEST CUDOWNIE. Jest spokojnie, ciepło, karkonosko. Jest tak jak być powinno. Nie! Jest lepiej. Bo za nic nie spodziewałam się tak przyzwoitej pogody.
Pod Domem Śląskim jeszcze jest ładnie. Niestety niedługo potem, na ślimaku, wjeżdżamy w chmury, wiatr zaczyna coraz mocniej dmieć, jest coraz zimniej. Tutaj Tomek dostaje nieprawdopodobnego kopa i ucieka mi daleko w przód. Ja wręcz przeciwnie - męczę się na tym kawałku niemiłosiernie. Im bliżej szczytu tym we mnie mniej nadziei, że się uda. Pod samym szczytem boczny powiew tak mną szarpie, że ledwo udaje mi się utrzymać na ścieżce. Nie daję się jednak i w końcu docieram pod obserwatorium. Nie od tej strony co należy, ale o tym cicho-sza! :-)

Na górze szaleje wiatr, termometr mówi o 5 stopniach, ja mam wrażenie, że jest najwyżej 15 na minusie. Mimo nałożenia na siebie wszystkich przytarganych ciuchów (nie było ich mało) jest mi wciąż potwornie zimno.


Do czasu aż nie zacznie świtać chronimy się pod wejściem do obserwatorium, ale w końcu przytomnie dochodzimy do wniosku, że siedzenie w miejscu na pewno nas nie ogrzeje. Trzeba się ruszać - to raz, i trzeba znaleźć osłonięte przed wiatrem miejsce z widokiem na wschód - to dwa. Docieramy do sporej grupki pieszych turystów z Czech (swoją drogą - niezłym zainteresowaniem cieszy się atrakcja wschodu Słońca na Śnieżce) i czekamy. Czekamy.. Czekamy... I czekamy jeszcze trochę....


Wschód powinien mieć miejsce o 6:40. Okazuje się jednak, że może być z tym problem. Nie tylko z samym jego nadejściem o czasie, ale w ogóle z jego obecnością w dniu dzisiejszym. Bo co chwilę szczyt ginie w chmurach. I wtedy nie widać nic. Nie widać obserwatorium, które mamy na wyciągnięcie ręki, a co dopiero mówić o pięknym wschodzie Słońca. A nas średniawo satysfakcjonuje sama świadomość tego, że Słońce wzeszło. My chcemy to zobaczyć. To po to się zwlekaliśmy z łóżek o 1 w nocy i popylaliśmy na rowerach ponad 800 metrów do góry. No więc czekamy dalej...
W końcu o godzinie 7:15 po raz pierwszy docierają do nas bezpośrednie promienie i Słońce wyłania się zza blokujących je chmur!

6:44


7:04


7:09


7:15


Taaaak. To zdecydowanie nie był najpiękniejszy wschód Słońca jaki w życiu widziałam :-D Jednakże żaden inny nigdy nie uradował mnie tak bardzo swoim nadejściem jak ten właśnie.


W związku z tym, że do podziwiania za wiele nie ma, a cieplej robić się nie chce w końcu chwilę po 7:20 zmywamy się w dół. Byłam przekonana, że ciężko będzie się zjeżdżać po śliskich kamieniach. Mylne przewidywania. Zjeżdżało się świetnie.








Pod Domem Śląskim nie umiemy się rozstać z widokiem na Śnieżkę. Pięknie wygląda w promieniach porannego Słońca. W końcu chmury decydują za nas zakrywając porządnie szczyt.


Po chwili zjeżdżamy z niebieskiego szlaku kontynuując trasę czerwonym szlakiem przygranicznym. Tomek chce mnie zaprowadzić ponad Kocioł Małego Stawu bym mogła Mały Staw wraz z Samotnią obejrzeć tym razem z góry. Wdzięczna mu za to jestem wielce bo widok z góry rzeczywiście jest przepiękny.


Na tymże czerwonym pierwsza dętkowa niespodzianka tego dnia - Tomi łapie snejka. Dobrze. Dłużej będę mogła się cieszyć widokiem na Kocioł.
Po wymianie dętki czas na kontynuację zjazdu. Docieramy do Strzechy, gdzie robimy przerwę. Po przerwie zjeżdżamy do Samotni, gdzie czeka nas kolejna przerwa :)
Mały Staw widziany już z dołu. A tam na górze przed chwilą byliśmy:


Dalej już ma być prosta droga do auta i makaronu, ale.... postanawiamy z niebieskiego odbić w prawo na zielony poieszy, na Drogę Bronka Czecha. Nie ujedziemy nawet 50 metrów kiedy Tomi staje. Sssssłyszę co się święci, ale jakiś dziwny ten kierunek, z którego ten sssssyk dochodzi. I krótka wymiana zmian - to mój snejk... nie, wcale nie, bo mój. Okazuje się, że oboje mieliśmy rację. W tej samej chwili, na tym samym przepuście kamiennym. Ciekawostka - po załataniu moich dwóch dziur, podczas zwijania dętki, okazało się, że złapałam dwa snejki, podczas przejeżdżania dwóch przepustów - jednego za drugim. Głupi to ma fart!


Wracamy zatem pełni pokory na niebieski szlak i PRAWIE bez dalszych przygód :-P docieramy do auta. Jemy. Rozbieramy się z zimowych ubrań. Chwilę siedzimy przy samochodzi decydując się co dalej począć. Decyzja - Zamek Chojnik. I tu moja orientacja w terenie ginie. Trochę było gubienia się. A może ciut więcej niż trochę...? Generalnie w dużej mierze jechaliśmy zielonym szlakiem pieszym, przez czas jakiś podążając trasą BikeMaratonu. Nardzo dobry był to szlak. Dużo ciekawostek się na nim działo.




Gdzieś po drodze zorientowałam się, że z tylnego koła schodzi mi powietrze. Serio? Szybkie ściąganko, łatanko (bo drugiej zapasowej dętki brak). Niedługo przed dotarciem do celu łapie nas deszcz, który szybko zamienia się w ulewę. Decydujemy się by kontynuować trasę, ale jednak przed samym wjazdem do KPNu sugeruję jednak odwrót. Leje jak z cebra, pan z budki woła byśmy mu płacili za wjazd, na drodze dojazdowej widzę co kilka metrów wyłożone pniaki, które są za duże i za śliskie bym podejmowała próby przeskoczenia przez nie. Frustracja mnie zalewa. Tomek albo się orientuje, że jeszcze trochę i mogę się bezsensownie wnerwić, ale sam nie ma wielkiego parcia by kontyunować trasę w takich warunkach. Zawijamy się zatem i asfaltem wracamy do Karpacza - przez Sosnówkę Górną i Przełęcz pod Czołem.

Od dawna już każde z nas marzyło sobie by dotrzeć na szczyt Śnieżki na wschód Słońca. Ja to w ogóle marzyłam by na szczyt dotrzeć w jakichkolwiek okolicznościach, bo do tej pory dane mi to nie było. Noc wrześniowa okazała się być idealnym czasem ku temu. Wielkie dzięki Tomi za wspaniałe towarzystwo! Teraz już wiem, że jak wjeżdżać na szczyt to tylko w nocy wśród porykiwań jeleni :-)


  • DST 63.21km
  • Teren 8.00km
  • Czas 03:58
  • VAVG 15.94km/h
  • VMAX 64.50km/h
  • Podjazdy 1720m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 20 września 2014 | Komentarze 4


Plan jesenikowy miał się realizować w zeszły weekend. Prognozy jednak zniechęciły do tego mnie i Ryjka skutecznie. Plan przeniósł się na kolejną sobotę. Im jej jednak bliżej tym oczywistnym staje się fakt powtórki z rozrywki - zapowiedzi znów nie wróżą by pogoda miała być przychylna naszym zamierzeniom. Do tego Ryjek - biedactwo, zawalony robotą, odpada. Kuba jest nieugięty - czy będzie pogoda czy nie - do Kout nad Desnou pakować się planuje. I super. Zabieram się zatem z nim samochodem i postanawiam w samotności rozprawić się z dwiema perełkami jesenikowymi: szczytem Dlouhe Strane (1353 mnpm) z jego elektrownią szczytową pompową oraz Pradziadem (1491 mnpm).

Kouty opuszczam późno, bo sporo po 11. W planie mam terenową wspinaczkę na szczyt Dlouhe Strane. Rzeczywistość szybko weryfikuje moje plany; jak w końcu odnajduję szlak rowerowy, którym chciałam podążać to okazuje się on zabłoconą ścianą zagrodzoną biało-czerwoną taśmą. Dnia mam za mało, by ryzykować, szybko zatem kieruję się na asfaltowy podjazd.

A po drodze... Czy to jest drzewko, pod który w maju krył się przed deszczem Ryjeczek?


Wody tym razem w dolnym zbiorniku jak na lekarstwo.


Patrząc na zanurzone w chmurach szczyty gór wiem, że na końcu podjazdu czekają mnie perełki widokowe. Tak też się dzieje:






Po nasyceniu oczu cudownymi widokami zjeżdżam na sam dół - na parking, skąd rozpoczynam podjazd na Pradziada. Podjazd drogą rowerową 6157 przez Petrovkę, Svycarną, ze szczytem Pradeda w roli wisienki na torcie. Podjazd nielekki z niedługim dość mocnym terenowym akcentem.
Petrovka:




Przed dotarciem na górę wieżę to widać a to ginie w chmurach. Znacznie lepsza tu pogoda panuje niż na Dlouhe Strane, gdzie tak generalnie przez cały mój pobyt nie było widać prawie nic.






Po dotarciu pod Svycarną wiem, że mam jeszcze kilka minut w zapasie. Zakupuję więc piwo, rozsiadam na trawce w Słońcu i pałaszuję część makaronu.


Na zjeździe do Kout zatrzymuję się w miejscu, w którym w maju z Zibim podziwialiśmy wspaniałe widoki. Chwilę wspominam ten świetny wypad, ale w związku z tym, że czas goni - szybko z powrotem wskakuję na siodło.


Pod samochodem jestem ok. 16:30 bardzo usatysfakcjonowana tym, że - tak jak i Kuba - postanowiłam być niepomna na drętwe zapowiedzi pogodowe.
Wracając samochodem do domu Kuba postanawia zawierzyć swej męskiej intuicji logistycznej zamiast mojej, przez co po kilkunastu kilometrach trza zrobić w tył zwrot :-)
Wieczorem mam kilka chwil by dojść do siebie i przygotować się na to co czeka mnie już za kilka godzin....




  • DST 125.00km
  • Teren 24.00km
  • Podjazdy 1980m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 31 sierpnia 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Kuba po wczorajszych wojażach na downhillowych zjazdach z Dzikowca dziś leczy kolana. W związku z tym odpadł z zaplanowanego wspólnego wypadu. Ruszam zatem sama, uprzednio o poranku ogarniając rower. Przede wszystkim upuszczam powietrze z amortyzatora i dopompowuję do ino 60 PSI (wcześniej było 70). SAG wychodzi mi w okolicach 15% więc z sensem. Podczas jazdy okazuje się jak chodzi na konkretniejszych przeszkodach... A chodzi wyśmienicie. Nie wiem dlaczego tak długo z tym zwlekałam. Myślę, że mogłabym jeszcze ciut upuścić, ale chyba na razie się wstrzymam, skoro jest dobrze.

Przed Głuszycą piszę smsa do Młodego - Dawaj na rower!!! Odpowiedź jest zaspana i dość niechętna. Ale nie mija godzina jak okazuje się, że zebrał się w sobie i pędzi do Bozanova mi na spotkanie. CZAD! Przed 11 spotykamy się w umówionym punkcie i z Bozanova uskuteczniamy fajny terenowy podjazd na Machovsky Kriz. Nie ciśniemy do utraty tchu ale wszystko idzie nam bardzo sprawnie. Z Machovskiego trzy hopki (na trzeciej nie dość, że zatrzymuje mnie piach to jeszcze okazuje się, że puścił mi zacisk tylnego koła... No ileż czasu ja się z tym będę męczyć?! Zmiana zacisku nic nie dała. To co ja mam zrobić?! Ramę zmienić???) i bezproblemowy dojazd na Bozanovsky Spicak. Na górze zasłużona sielanka i pogaduchy.






Po jakimś czasie zbieramy się i uskuteczniamy przynoszący za każdym razem niesamowitą radochę zjazd rowerowym przez telewizory. Zjeżdżamy całość bez żadnych problemów, a na dole uśmiechów z paszczy zetrzeć nie umiemy :-) CO ZA FRAJDA!!!
Dalsza droga to stary asfalt do Ameriki. Chwila na opatowe piwko i kierunek - podjazd ścianą i zjazd zakończony morderczym uskokiem.
SUKCES - pierwszy raz w życiu udało mi się całą ściankę podjechać bez żadnej wtopy. Serce mi z piersi wyskoczyć chciało przez długi czas, ale udało mi się utrzymać je na wodzy. Radość na szczycie była gigantyczna! Młody oczywiście również podjechał ;-) Gratki!
Na szczycie zdzwaniamy sie z Kudowianami, którzy - jak się okazuje - właśnie dotarli do Ameriki. A nam na głowy na szczycie coraz intensywniej zaczyna padać. Szybka konsultacja i decyzja - wracamy. BARDZO to była mądra decyzja, bo od chwili wejścia do knajpy przez następne dwie godziny lało praktycznie bez przerwy. Kamienny zjazd może jeszcze ogranęlibyśmy bez wielkich problemów, ale późniejsza tarka korzenna już mogłaby się przyczynić do porządnych gleb. A tak? W Americe czas upłynął nam we czwórkę bardzo przyjemnie więc absolutnie podjętej decyzji nie żałuję. Następnym razem się zjedzie ;)


Pozostały do zmierzchu czas szybko się kurczy. Po 16:00 ulewa się uspokaja co mnie raduje wielce, bo do domu jeszcze ok. 60 km, których pokonywanie w rzęsistym opadzie na pewno nie należałoby do najprzyjemniejszych. Z Najmłodszym Rowerzystą Świata dojeżdżamy do 303ki, gdzie się rozstajemy. Ja przez Mezimesti, Mieroszów, Rybnicę, Głuszycę wracam do domu. Ostatnie 20 km znów lekko pada, ale zupełnie nieuciążliwie.




Bardzo dobry był to dzień. Wspaniałe, ukochane moje góry, doborowe towarzstwo, pogoda? fajna w sumie pogoda, klimatyczna i jesienna - taka jaką lubię bardzo. Tak! Dobry był to dzień.
Jedyny minus - po deszczu, na powrocie do domu, przejechałam jakieś 1000 wypełzłych na drogę ślimaków. Nie żebym darzyła te zwierzaki jakimś wielkim uczuciem, co absolutnie nie znaczy, że przejeżdżanie po ich śliskich cielskach sprawia mi jakąkolwiek radość...


  • DST 107.00km
  • Teren 16.00km
  • Podjazdy 1620m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 29 sierpnia 2014 | Komentarze 2


Tytuł wpisu to parafraza ostatnich dwóch tytułów wycieczek Piotera50, którego wcięło coś ostatnio. Mam nadzieję, że przyczyny nieobecności zdecydowanie nie są nieprzyjemne, za co trzymam kciuki z całej siły!

Opata mi się chciało, a że w teren pchać mi śpieszno dziś nie było to Andrzejówka - jako jedyna w okolicy oferująca ten pyszny napitek - odpadła na wstępie (nie ma to jak zapomnieć, że istnieje opcja asfaltowego dojazdu do schroniska!!). Rano dość opornie szło mi zebranie się do kupy. Z domu wyruszyłam dość późno, ale pełna pozytywnych myśli, z planem broumovskim rozrysowanym w głowie dokładnie. Czyli standardowo na Przełęcz pod Czarnochem, z której dalej szybkim zjazdem do browaru. Zakup udany i satysfkacjonujący, Słońce świeci, ptaki ćwierkają. Cudo! Z Broumova kieruję się do Mezimesti przez Hyncice. Im bliżej Mieroszowa tym cieplej zaczyna mi się rozmyślać o Andrzejówce. No po prostu cała BABA! Rano jedno, po kilku godzinach zwrot o 180 stopni. Docieram do krzyżówki, patrzę na znak kierujący na Sokołowsko. A co mi tam! Godzina młoda. Jadę!
Z Sokołowska uskuteczniam - jak zwykle - podjazd zielonym pieszym/niebieskim rowerowym - bardzo przyjemna sztywniutka terenowa ścianka. Zawsze mnie wymęcza nieziemsko.
W pełnym Słońcu i otoczeniu setki much docieram do schroniska. W związku z tym, że nie planuję jeszcze wracać na szosę nie mogę odmówić sobie Benediktina. Kvasnicaka w Andrzejówce od jakiegoś czasu nie ma i najprawdopodobniej już nie będzie, jak się dziś dowiedziałam.
Po dość długiej posiadówce obieram kierunek na Waligórę.

Widoczki spod ruin schroniska jak zawsze pyszne:






Za każdym razem gdy przeskakuję przez wyrwę w murze przypomina mi się Ryjkowa przeprawa przez nią sprzed blisko dwóch lat. Ludzie! Jak ten czas popierdziela!!!

Standardzik na najwyższym szczycie Gór Kamiennych:


Zjazd z Waligóry oczywiście niebieskim singielkiem, pod Andrzejówkę i łąkami, polami na Turzynę. Ostatnio bardzo sprawnie idzie mi podjazd na szczyt od strony Andrzejówki. Jeszcze nie tak dawno znacznie gorzej mi to szło.


Waligóra i Ruprechticky Spicak:


Na szczycie Turzyny:


I widok spod Skalnych bram, którego ostatnio zabrakło:


Dalej cisnę czerwonym pieszym aż do Grzmiącej. Nie chce mi się znudzić ten kawałek porządnego szlaku z przeszkodami :)
Miało być nieterenowo, a skończyło się na całkiem przyjemnej dawce górek.
Po powrocie orientuję się, że obite żebra, których ból ostatnio trochę przycichł, znów dają o sobie porządnie znać. Szit! Czyli trzy tygodnie to za mało na wykurowanie się z takiej przypadłości...? No nic, poczekam jeszcze trochę. Choć najgorsze w tym wszystkim jest to, że ze względu na ten ból nie mogę zasypiać w najulubieńszej mojej sennej pozycji.


  • DST 87.00km
  • Teren 24.00km
  • Czas 04:45
  • VAVG 18.32km/h
  • Podjazdy 1760m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 23 sierpnia 2014 | Komentarze 8


Plan działania początkowo był ciut inny. Kuba miał się zabrać z kumplem na Masyw Ślęży, co mnie w weekend nieszczególnie kręci ze względu na natłok ludzi, którzy w zdecydowanej większości nie dostrzegają innej górskiej alternatywy dla tego ulubionego przez najbliższą okolicę masywu.
Ostatecznie okazuje się, że kumpel jechać nie może, proponuję zatem Kubie Góry Suche z głównym punktem programu w postaci single trawersującego Rybnicki Grzbiet. Ja go znam bardzo dobrze, Kuba będzie tam pierwszy raz.
Pakuję się szybko, wskakuję na rower i grubo po 11 wybywam. Spotykamy się w Grzmiącej, dokąd Kubski dociera samochodem.

Na dzień dobry podjazd/podjeście pod właściwy początek singla, a później już jazda po nim. Mnie coraz mniej ta droga fascynuje, Kubie się podoba, ale też dupy nie urywa. Nie wiem co jest grane, może taka pora roku. A może po Alpach już nie tak łatwo przychodzi mi ekscytacja moimi domowymi ścieżkami...


Po zabawie na Rybnickim Grzbiecie czas na drogę pod Skalne Bramy. Dziwna nawierzchnia tego dnia na szlaku panuje. Niby świeżo po opadach więc przyczepność powinna być genialna i sprzyjająca pokonywaniom najcięższych podjazdów. Okazuje się jednak, że sypkość jest przepotężna i zwala z roweru w trymiga. Dziadostwo!!
Pod Skalnymi Bramami robimy przerwę na odciążenie plecaka, radujemy oczy widokiem Gór Sowich (o zgrozo! Zapomniałam cyknąć tego dnia standardową fotkę) i po chwili ruszamy atakować Turzynę.
Kuba po drodze postanawia się ubrać. Komu nie zdarzyło się nigdy przebierać się bez uprzedniego zdjęcia kasku niech pierwszy rzuci kamień! Kubski nic sobie nie robi ze swej omyłki i postanawia przez czas jakiś wcielić się w rolę Jeźdźca bez Głowy. Pękłam!!!




W dalszej kolejności Turzyna, Andrzejówka z pysznym Opatem i omawianie dalszych planów: Waligóra czy Ruprechticky Spicak, na którego chrapkę mi zrobiła niedawna na nim wizyta Ani. Wygrywa Szpiczak, bo chce nam się skosztować zjazdu ze szczytu niebieskim szlakiem pieszym schodzącym na Polską stronę. Podjeżdżamy zatem od strony Czech. Podjeżdżamy to może ciut za dużo powiedziane. Walczę do upadłego, ale nie daję rady. Mimo wszystko idealny podjazd i od tej strony wydaje mi się przy tej nawierzchni i nachyleniu niemożliwy.




Po wdrapaniu na szczyt wieży chwilę podziwiamy widoki, ale szybko zmywamy się na dół, bo ZIMNO!




Droga, która nas tu przywiodła:


A dalej siad na rowery i SRU w lewo na niebieski!


Aż do tego dnia byłam przekonana, że szlak ten jest niezjeżdżalny. Raz nim z rowerem podchodziłam w towarzystwie Młodzieniaszka. Pamiętałam momenty, które absolutnie nie wyglądały na możliwe do pokonania na dwóch kółkach. I co? Kuba zjeżdża całość (wariat z niego na zjazdach, że drugiego takiego nie znam!). Ja niestety jeszcze przed wjazdem w las kilka metrów muszę rower sprowadzić, bo po podparciu nie udaje mi się na luźnych kamykach przy takim nachyleniu wystartować. Ale część leśną, która najbardziej mnie przerażała pokonuję w całości na rowerze! JU-HU! Hulaj dusza, piekła nie ma!!!
Na zjeździe asfaltem w stronę Łomnicy Kubski zahacza o mnie swoją trzymetrową kierownicą i powoduje tym konkretną glebę. Obijam się i obcieram. Czy ja jestem w stanie zakończyć jakąś wycieczkę bezglebowo?! Na szczęście prócz pojawienia się siniaków i strupów nic wielkiego się nie stało więc ufff.
Oczywiście do domu wracam na rowerze. Już bez dodatkowych przygód.
Po glebie zauważam zasmucona również, że nie działa mi licznik. Tak już zostało. Musiał się przerwać kabelek, ale śladu tego nie widzę nigdzie na izolacji więc naprawiać usterki nie ma jak. Szkoda mi kasy na nowy więc póki co jeżdżę bez, a dane wycieczek podaje mi googlowa mapa. Upierdliwe to-to, ale musi na razie wystarczyć.


  • DST 47.12km
  • Teren 17.00km
  • Czas 03:40
  • VAVG 12.85km/h
  • Podjazdy 1788m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 25 lipca 2014 | Komentarze 1

Uczestnicy


Wyglądamy przez okno... po zeszłodniowych opadach deszczu nie ma śladu. Słońce pięknie przyświeca dając nadzieję, że tego dnia pogoda nie sprawi nam psikusa. Jako, że zdecydowaliśmy się zostać w Falcade na dwie noce siódmy dzień dolomitowej wyprawy realizujemy z lekkimi plecakami. Miło.


Na dzień dobry czeka nas dość długi i monotonny, asfaltowy podjazd z 1200 m n.p.m. na 2032 m n.p.m., na Passo Valles. Końcówka tegoż podjazdu zupełnie nie chce mi wejść jak należy. Męczę się nieprzeciętnie, że nawet Bogdan ma ze mnie małą polewkę przeplataną niedowierzaniem :-) Sama za bardzo nie wiem co jest grane, jakoś tak zwyczajnie mi się nie chce. Ale w końcu docieramy na górę, a oczom naszym ukazuje się nadchodząca zmiana pogodowa....




No peeeeewnie! Nie po to jechaliśmy 800 km by zaznawać kąpieli słonecznych. Nie może być zbyt lekko. Zatem kolejny dzień musimy się uzbroić w cierpliwość, spróbować za bardzo nie zrzędzić i nie narzekać, bo widać, że upałów doświadczać i tego dnia nie będziemy.
Po chwili deszczowego zjazdu postanawiamy nie przemakać na wskroś, znajdujemy schronienie i próbujemy przeczekać najgorszą część opadu. Udaje się to zrobić tak skutecznie, że po jakimś czasie nie tylko przestaje padać, ale nawet wychodzi z powrotem piękne Słońce.

(zdj. Ryjek)

Czas na pogadankę: co kto z kim i którędy. Tworzą się dwa obozy. Jeden - niewyżyty - postanawia zmodyfikować lekko trasę, wpakować się na szlak pieszy i zobaczyć co mu z tego przyjdzie. Drugi podobóz stwierdza, że praca mięśniami nóg zamiast rąk czasem bardziej popłaca, wybiera pierwotny plan i nie próbuje swoich sił w "walce" z naturą. W którym obozie się znalazłam?? Poniższe zdjęcia pokażą :-)



(zdj. Janek)




(zdj. Janek)







Wcale nie jest tak, że ja mam coś przeciwko noszeniu rowerów czy przedzieraniu się przez chaszcze i górskie potoki. Nie mam też wielkich problemów z padającym zimnym deszczem. Świadomość zgubienia szlaku i ryzyka zostania pożartą przez wilki i niedźwiedzie przyprawia mnie jedynie o bardzo delikatną gęsią skórkę, a lot w przepaść z rowerem (czy też bez) wydaje mi się tak abstrakcyjnym problemem, że w ogóle staram się nie brać go pod uwagę. Gdy wszystkie powyższe czynniki spotkają się na wspólnym obiedzie i piwku i postanowią dla rozrywki żerować na moim umyśle to zamiast strachu włącza mi się (mały) wkurw. A tego nie lubię, bo staję się wtedy zrzędliwa i nieprzyjemna, czym niewątpliwie potrafię wkurzyć również moich współtowarzyszy doli i niedoli. I nawet jeśli wyjątkowość zaistniałej sytuacji nie była w stanie wyprowadzić ich do tej pory z równowagi to mój podły nastrój czasem już potrafi. Nie lubię tego. Staram się radzić sobie z tym najlepiej jak potrafię. Wynajdywać pozytywy nawet w potencjalnie beznadziejnych sytuacjach. Czy mi się to udaje??? Nie zawsze, ale czasem należy docenić same chęci i starania :-P
I tak też się stało tego pięknego lipcowego dnia. Kilka (w teorii) błędnych decyzji doprowadziło naszą złaknioną przygód trójkę do dość ciekawego punktu, w którym musieliśmy wybrać jedną z dwóch postaw: albo spuszczamy nos na kwintę, użalamy się nad swoim losem i złorzeczymy nad podjętymi przez nas decyzjami... albo szukamy pozytywów - cieszymy się kupą śmiechu zaznaną podczas kilkukilometrowej przeprawy przez dziki las, cieszymy się bliskimi spotkaniami z sarnami i jeleniami w tymże lesie, cieszymy się również tą odrobiną szaleństwa, której dane nam było doświadczyć.
Było ciężko, było zimno i mokro, było nierzadko mocno ekstremalnie. Nos na chwilę mi się opuścił, ale szybko się zreflektowałam i postanowiłam się cieszyć tą sytuacją, bo co jak co, ale przeprawę przez las z Tomkiem i Jankiem zapamiętam do końca życia! Dzięki chłopaki!!! :-D
Cudownym jest również fakt, że Ryjek z Bogdanem okazują nam mnóstwo zrozumienia i nie obrażają się, że przez nasze widzi-mi-się przyszło im czekać na nas kupę czasu. Trochę się z nas śmieją, trochę z politowaniem głaskają po głowach, (na pewno w duszy trochę i zazdroszczą:-)).

My docierając do Malga Bocche mamy pogodę taką:




Oni, chwilę wcześniej, mieli taką :-)

(zdj. Cerber)

Dajemy sobie chwilę na ochłonięcie z emocji, porozczulanie się nad sobą, przegryzienie kilku kęsów ciasteczek i ruszamy w dalszą drogę. Powoli w stronę Rifugio Lusia. Po drodze znów wychodzi Słońce, a deszcz już nie wraca dając nam od siebie trochę odpocząć.

(zdj. Janek)

Ostatecznie podjeżdżamy do San Pellegrino, z którego czeka nas ostry, asfaltowy, BARDZO serpentynowy zjazd do Falcade.



(zdj. Cerber)

A po powrocie.... mniami!

(zdj. Ryjek)

LA FINE DEL SETTIMO GIORNO


  • DST 84.50km
  • Teren 50.00km
  • Czas 05:12
  • VAVG 16.25km/h
  • Podjazdy 1785m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 13 lipca 2014 | Komentarze 5

Uczestnicy


Jedna próba nie doszła nawet do skutku, ze względu na fatalną pogodę. Druga próba do skutku doszła, ale pogoda nadal nie rozpieszczała i ostatecznie Borówkowa została ominięta.
Nareszcie nadszedł trzeci raz. Tydzień przed Alpami. Dobry sprawdzian dla mojego kolana. Sprawdzian zdany na 50%, bo choć trasę przejechać się udało to bez nielekkiego już pod koniec bólu się nie obeszło. Nie wróżyło to szczególnie dobrze przed Dolomitami...

Z Kłodzka autem zabiera mnie Ania. W genialnej atmosferze przesyconej opowieściami znad Gardy zmierzamy do Lądka. Tam spotykamy się z Zibim i dojeżdżającym na rowerze Bogdano. Pogoda - bajka! Nareszcie. Spokojnym tempem docieramy na Przełęcz Lądecką, z której rozpoczynamy terenową, zasadniczą, część wycieczki.

Jeszcze w Lądku.


Już na Przełęczy.


I w drodze na szczyt Borówkowej.


Na szczycie spotyka nas szalenie miła niespodzianka w postaci dwójki głodomorów: Ryjka i Feniksa. Jeszcze do godziny 10:00, kiedy to ruszaliśmy z Lądka, tlił się w nas promyk nadziei, że może jednak... że może zdecydują się dołączyć. Po ruszeniu w trasę ten ostatni promyk zgasł. Jak się jednak okazało nie tyle zgasł, co powędrował na szczyt Borówkowej, rozpalił chłopakom ognisko i pomógł przygotować nam jadło. Brawo Promyku!!!



I nareszcie dane mi jest zobaczyć na żywo wieżę, a co najważniejsze - wdrapać się na jej szczyt i radować oczy genialnymi widokami. Słyszałam ja o tych widokach, ale ten kto nie zobaczy ten nic nie wie...









Po zejściu na dół do reszty ekipy nadszedł czas na podziwianie Zbychowego nowego Nervowego nabytku, a ostatecznie trzeba było zakosztować legendarnego już zjazdu ze szczytu czerwonym szlakiem pieszym. Okazuje się, że nie taki diabeł straszny jak go mi rysowali, aczkolwiek zjazd jest zacny i do polecenia każdemu miłośnikowi mtb (poniższe zdjęcia podwędzone Zibiemu)






Dalej czeka nas dojazd do i piwna posiadówka w Travnej.


Dalej... dalej były ruiny jedne i drugie. Ruiny czego? zamków? W każdym razie bardzo urocze ruiny z jeszcze bardziej uroczymi dojazdami do nich i zjazdami z nich :-)






Od szczytu Borówkowej właściwie jedziemy we dwójkę ze Zbychem. Bogdano gdzieś nam się po drodze zgubił... Ania z Ryjkiem i Feniksem wybrali "szybszy" dojazd do czeskiego schroniska Paprsek. Jak się okazało ostatniej trójce tak się spodobała trasa dojazdowa, że do schroniska postanowili się nie pakować w ogóle :-D Bogdano, ku wielkiej naszej uciesze, odnalazł się w Paprseku właśnie :)






Po napełnieniu brzuchów czekał nas powrót do Lądka, gdzie odłączył od nas Bogdano, wracający na rowerze do Kłodzka, a po chwili dołączyła Ania z chłopakami. Szczęśliwie udało się dotrzeć na czas do Kłodzka na szynobus i wrócić do domu (opcja powrotu na rowerze odpadała ze względu na kolano niestety).

Dzięki Wam za tę wycieczkę. Było intensywnie. Było śmiesznie. I pięknie. Zbychu - wspaniały z Ciebie przewodnik i napędzacz :D


  • DST 78.59km
  • Teren 60.00km
  • Czas 05:21
  • VAVG 14.69km/h
  • VMAX 72.30km/h
  • Podjazdy 2300m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 21 czerwca 2014 | Komentarze 7

Uczestnicy


Na koniec czwartkowego szału po Rychlebskich Ścieżkach umawiamy się na sobotę. Ostateczne szlify trasy należą do Bogdana, który spisuje się - jak zwykle - wyśmienicie w roli Planisty :) Grupa Śnieżnikowa wspaniała, choć skromna, bo w ilości osób czterech. Ankaja rozsądnie rezygnuje z wypadu w celu dopieszczenia kolana po czwartkowej glebie. Sama będąc świeżo po kolanowych kłopotach przyklaskuję Jej decyzji.
Miejsce spotkania: Międzygórze, godzina 10:00.
Zbychu dociera na miejsce z nowym nabytkiem: pięknym, czarnym Nerwusem, rozmiar M, dla odmiany od Cerberowego cuda :D Teraz tylko czekam aż Ania zakupi 27,5" Canyona i wtedy już zupełnie się nie będę umiała połapać w tych Waszych rowerach:)
Startujemy, pogoda nie zapowiada lata, mimo że mamy właśnie najdłuższy dzień roku. Krótki dojazd asfaltem, wbicie w teren i spokojna wspinaczka w stronę Schroniska pod Śnieżnikiem. Przy samym Schronisku wjeżdżamy w chmury i już zupełnie zapominam jaką porę roku aktualnie mamy na stanie. Krótka przerwa w schronisku i zaczynamy podjazd/podejście. Ależ wyśmienicie mi się podjeżdżało cały kawałek przez las. Raz musiałam zmienić ścieżkę na korzenną, bo przejazd po kamieniach okazał się być niemożliwy. Poza tym - zero problemów. I jak pięknie przyglądało się i słuchało chłopaków w kółko roztkliwiających się nad swoimi Nerwami i nad tym jak wspaniale sobie radzą na tym nietrywialnym technicznie podjeździe. A radziły sobie rzeczywiście świetnie. Ale co tam rowery, gdy dosiadają ich tak wytrawni Jeźdźcy :-) Po odcinku leśnym następuje część prowadzona, którą wykorzystujemy na podziwanie widoków (któż by pomyślał, że przy takiej pogodzie dane nam zostaną takie krajobrazy?!). Ostatnia część też już jest spokojnie do podjechania.


Nerwusy dwa. (fot. Anamaj)


W drodze na szczyt Śnieżnika.


Pod schroniskiem śnieżnickim. (fot. Cerber)


Ania na dojeździe pod schronisko.


Dopóki da się jechać to jedziemy. Każdego pokonuje miejsce, gdzie stanął Bogdan. Potem już piechotka... (fot. Zibi)


Bogu walczy do upadłego.




Na szczycie zimno potwornie. GDZIE TO LATO???!!! Ile tam było? 5, 7 stopni? Nie powstrzymuje nas to jednak przed odciążeniem plecaków :) (fot. Zibi)


Jest się czym radować. Są piękne widoki. Jest fanatstyczne towarzystwo. Śnieżnik zdobyty. (fot. Anamaj)


(fot. Cerber)


(fot. Cerber)


Jak się podjechało/podeszło to musi nastąpić przepiękny zjazd. Mniami! Najlepiej smakuje mi ta część, która była podjeżdżalna czyli kawałek korzenny. Niebo się nawet na chwilę przeciera i przepuszcza trochę Słońca. (fot. Cerber)

Zjeżdżamy niskoooo po to by czym prędzej rozpocząć drugi tego dnia podjazd - podjazd na Kralicki Śnieżnik i jego cudowny trawers. Na górze niestety bardzo nieprzyjemnie wieje ujmując tym ciut piękna tej trasie.


Ania na trawersie Kralickiego Śnieżnika.


I pięknie się prezentujący sam szlak.


Na trasie (fot. Anamaj)

Później super-szybki zjazd do Dolni Morawy, gdzie pałaszujemy niewielki (całe szczęście!) obiad i uzupełniamy elektrolity w organizmie. Od razu po obiedzie czeka nas ostry, dwukilometrowy podjazd asfaltowy. Bogdan ostrzega, że będzie ciężko. Czy ktoś się domyślał, że aż tak?
Później już ma być lżej, czyli jakieś małe hopki i dotarcie do wozów. No pewnie... Ni stad ni zowąd Bogu wyprowadza nas znów na wysokość ponad 1000 mnpm. Niezła mi hopka. Dziękuję bardzo. Ale dzięki tej niespodzince okazuje się, że pierwotny plan wycieczki (ponad 2300 metrów w pionie) zostanie zrealizowany. Czyli o to Ci chodziło, Bogdanie, prawda? :D
Dalej już rzeczywiście jest właściwie sam zjazd, a na samym końcu ostry asfalt, na którym udaje mi się rozpędzić do całkiem przyzwoitej prędkości ponad 70 km/h.

Już w Dolni Moravie mało prawdopodobnym wydaje się to, że uda mi się zdążyć na ostatni powrotny szynobus. Po bonusowej hopce nadzieja umiera ostatecznie. Z pomocą nadchodzą - nie po raz pierwszy - Kudowiania, u których będę musiała wykupić już chyba jakiś karnet. Dziękuję!!

Dzięki całej ekipie za super towarzystwo mimo nieszczególnie przychylnej pogody tego dnia.


  • DST 76.35km
  • Teren 50.00km
  • Czas 05:25
  • VAVG 14.10km/h
  • VMAX 67.40km/h
  • Podjazdy 1920m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 14 czerwca 2014 | Komentarze 4

Uczestnicy


Zeszłoweekendowa rekordowa trasa z rekordowymi przewyższeniami odbiła się nieprzychylnie na mym prawym kolanie. Środowa krótka trasa pokazała mi dobitnie, że za szybko się wyrywam z motyką na Słońce i muszę zaakceptować fakt, że potrzebuję kilka dni odpoczynku by wrócić do pełnej sprawności.
Od 11 maja z Bogdanem szykowaliśmy się na konkret trasę, której doczekać się już nie mogliśmy. Świadomość tego, że ból kolana może mnie wyłączyć z zabawy spędzał mi sen z powiek. W piątek, po namowach, zrezygnowałam z rowerowego dojazdu do Kudowy, dając mojej nodze jeszcze jeden dzień odpoczynku.

Nareszcie nadszedł sobotni poranek. Pobudka przed 5 rano, śniadanie na wpół śpiąco i z wyjątkowo niedużym poślizgiem czasowym ruszamy chwilę po 6 podbijać świat.

Pierwszy przejazd przez przykudowiane łąki rozbudza nas na dobre przemaczając w kilka sekund buty na wskroś. Każe cofnąć się do domu po oliwkę do łańcucha, zapasowe skarpety i bidon. Po naszym wejściu do mieszkania Ania nie umie powstrzymać uśmiechu. Nie ma to jak mały falstart :-)


Poranek przywitał nas piękną pogodą, czystym niebem, prysznicem stóp i nóg. Mimo przemoczonych butów bardzo podobał mi się przejazd tymi łąkami. (fot. Cerber)


Już około godziny 8:00 niebo całe zaszło ciężkimi, ciemnymi chmurami, nie pozostawiając złudzeń - nie będziemy i tego dnia cieszyć się latem i Słońcem za długo.


Na terenowym podjeździe wyłaniają się Góry Orlickie ze szczytami zanurzonymi w chmurach.


Okoliczności przyrody, mimo otaczających nas chmur i mgieł są bardzo urocze. Lubię takie mistyczne klimaty, więc dopóki nie zaczyna z tych chmur lać, cieszę się jazdą na całego.(fot. Cerber)


Mija chwila i docieramy do Serlissky`ego Mlyna, z którego pędzimy na szczyt Velkej Destny (1115 mnpm). (fot. Cerber)

Przed samym szczytem wychodzi Słońce. Radość jest wielka. Może się uda ogrzać w promieniach Słońca dłużej niż przez 5 sekund? Może nawet przemoczone skarpetki zdążą ciut przeschnąć... ? Jasne! Zanim zdążę zdjąć buty, już na szczycie zaczyna padać i zanim zjedziemy kilkaset metrów pod dach, już całkiem konkretnie lać. Chronimy się zatem w sklapiku pod szczytem. Pada co najmniej pół godziny. Po deszczu prawie od razu znów wychodzi na chwilę piękne Słońce. Bogdan wykorzystuje to na przyglądanie się swej cudnej, nowej maszynie :)


Na szczycie V.D.


Chwila na podziwianie Nerwusa.

Nie ma na co czekać, bo czas nam przelatuje między palcami a to dopiero początek planowanej trasy. Jeszcze raz szybko na szczyt V.Destny, szybki zjazd, dojazd do Masarykovej Chaty i wio w stronę Orlicy. To na podjeździe na najwyższy szczyt polskich Gór Orlickich pierwszy raz zaczyna we mnie kiełkować niepokój o kolano, ale jeszcze nie panikuję. Może wszystko jeszcze będzie ok i uda się zrealizować całą trasę....


Zjazd z V.D.


(fot. Cerber)


I znów pogoda staje się mocno kwietniowa, ale po raz kolejny nam się udaje. Bo padać zaczyna na samym szczycie Orlicy, pozwalając nam schronić się w budce i dając czas na pochłonięcie paruset kkalorii makaronowo/batonowo/bananowych :)


Pod szczytem Orlicy (1083 mnpm) - Vrchmezi (1073 mnpm)  (fot. Cerber)

Z Orlicy pyszny zjazd czerwonym pieszym, dotarcie do niezwykle uroczego punktu widokowego, dalej... nie pamiętam... ale w końcu docieramy pod Grodziec, gdzie radujemy oczy pięknymi krajobrazami i trochę po raz kolejny dostajemy po głowach deszczem (tym razem już nie było gdzie się schować)


Punkt widokowy niedaleko Orlicy.  (fot. Cerber)


Już w okolicach Grodźca.



(fot. Cerber)

W tym miejscu jasne dla nas staje się, że trasy nie uda się dokończyć. Przerwy wynikające z kapryśności pogody jeszcze dałoby się odrobić, gdyby kolano nie dawało coraz głośniej o sobie znać. Zdajemy sobie jednak oboje sprawę z tego, że takich bolesnych znaków nie należy bagatelizować. Kolano nie chciało przyjąć moich przeprosin i gdzieś od trzydziestego kilometra trasy zaczęło pobolewać, z kilometra na kilometr coraz bardziej, wymuszając coraz wolniejszą jazdę, coraz więcej postojów i modłów by tylko dać radę cało i zdrowo dotrzeć do domu. Współtowarzysz doli i niedoli wykazał się olbrzymią wyrozumiałością i empatią. Nie naciskał by kontynuować trasę, nie marudził gdy potrzebowałam stanąć i odsapnąć. Dzięki Bogu za wsparcie! Przede wszystkim emocjonalnie ciężko się samemu radzi z tym, że nie działa jak należy to co działać powinno bez zastrzeżeń. Bo ból fizyczny wcale nie był wielki. Ale mocno niepokojący.  Nie jestem przyzwyczajona do tego, że ciało odmawia mi posłuszeństwa.

Spod Grodźca zatem kierujemy się na Sawanne Afrykańską (MIÓD!!!) i dalej na Lisią Przełęcz i do Karłowa (dobrze piszę?)


Na Sawannie.


(fot. Cerber)


(fot. Cerber)

W Karłowie przerwa na uzupełnienie mikroelemetów i spałaszowanie kolejnej porcji makaronu. Niebieski wokół Szczelińca Małego, skręt na łąki, dojazd do asfaltu i nim zjazd do Imki, krótki podjazd asfaltem, by choć na koniec dnia jeszcze zarzucić sobie z odrobiny porządnego terenu, czyli zjazd czerwonym pieszym do Kudowy - i tym razem smakował wybornie ;)


Pożegnanie z trasą z czerwonego szlaku.

Jeszcze raz podziękowania dla Towarzysza, Przewodnika i Kompana!
Przeolbrzymie dzięki dla Ani za "torturowanie" mnie prądami na każdym kroku. Jak się zaraz okazało bardzo to były skuteczne tortury. Przy okazji również niezwykle przyjemne :D


  • DST 84.52km
  • Teren 45.00km
  • Czas 05:38
  • VAVG 15.00km/h
  • VMAX 46.50km/h
  • Podjazdy 1606m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 31 maja 2014 | Komentarze 14

Uczestnicy


Kross z nowym hakiem rzucony na wodę najgłębszą z możliwych, czyli beesowy objazd Wzgórz Oleszeńskich, Masywu Raduni i Ślęży. Bez litości. Bez kompromisów. Ale może od początku...

... ze Świdnicy wyruszają na rowerach 2 osoby: Cerber i Lea. Niedługo po nich samochodem na Przełęcz Tąpadła pociska Aneczka i Kubik.
Pierwsza dwójka pędzi jakby się za nimi paliło. Z terenową końcówką dojazdu na szczyt przełęczy docieramy po 52 minutach, co daje szaloną średnią 24 km/h. Tego jeszcze u mnie nie było. Całkiem nam odbiło! Ale dojazd rzeczywiście idzie wyśmienicie co pozwala mieć nadzieję, że i cała trasa nie wykończy nas za bardzo.


Dojazd na Przełęcz Tąpadła.

Na szczycie już czeka na nas Tuńczyk. Za chwilę dołącza Ptaszyna (pozdrawiam). Czekamy. Mija chwila. Kręcąc się po parkingu dostrzegam granatowe auto. Rejestracja DKL. Na górze 2 rowery. Jak to? Kto to? Przecie miało ich nie być. Wgapiam się uparcie w okno i wciąż oczom nie dowierzam. W końcu dociera do mnie i serce zalewa mi fala radości - Ania i Ryjek!!! Jeszcze dzień wcześniej uparcie twierdzący, że nic z tego, że tym razem będziemy musieli się obejść bez Nich. Nie dało się zrobić mi lepszej niespodzianki tego dnia! Mija kolejna chwila i dociera kolejny samochód z drugimi połówkami. Ostatni docierają Ambeu (ukochany brat, Stwórca Haka!) i Wicek. Dziesięć osób. Pięknie, zważywszy na to, że przez chwilę wydawało nam się, że stanie na piątce.


Wesoła gromadka na Przełęczy.

Skoro wszyscy zebrali się do kupy, nadszedł czas wyruszenia. Pierwszy cel dzisiejszego dnia - ósemowy objazd Wzgórz Oleszeńskich. Wbijamy na zielony pieszy, który doprowadza nas do Przełęczy Słupickiej, dalej - chyba jakąś beszlakową drogą - dojeżdżamy do Przełęczy Sulistrowickiej, gdzie dostaję telefon o pierwszym tego dnia flaku. Okazuje się, że Wicek potrzebuje pomocy, której udzielić mu postanowili Ambeu z Ptaszyną. Umawiamy się, że w takim razie reszta robi pętelkę: bezszlakowo Przeł. Sulistrowicka-Świątniki + niebieskim pieszym z powrotem Świątniki-Przeł. Sulistrowicka, i na przełęczy sie spotykamy za chwil kilka. Siódemka śmiałków postanowiła zmierzyć się z błotem, bagnem, pokrzywami i innymi niespodziankami niebieskiego szlaku oleszeńskiego (kupa zabawy!) i po ok. 40 minutach powrócić na P. Sulistrowicką. Nikt na nas nie czeka... Telefon do Ambeua - walczą z kolejnym flakiem... Tym razem u Ptaszyny. Jadę im kawałek na pomoc, która okazuje się być mocno nierealna, gdy wychodzi na jaw, że moja zapasowa dętka została już kiedyś pogryziona przez węża i do niczego się nie nadaje. Mocno mnie to zawstydza więc czym prędzej wycofuję się z pola bitwy... Nadal zatem pozostajemy w siódemkę, trójka walczy z łatkami. Ciśniemy dalej niebieskim w stronę Raduni, zaliczając po drodze kilka niedługich ale mocno sztywnych hopek. Na Raduni, na łące, czas na chwilę zasłużonego wypoczynku i oczekiwania na "flakową trójkę". Ostatecznie z trójki zostaje dwójka (kiedyś Ptaszyna jeszcze powalczymy gdzieś na szlaku wspólnie!).


Kawałek asfaltowego dojazdu ze Świątnik do niebieskiego szlaku.


Początek niebieskiego szlaku biegnącego ze Świątnik, przez Wzgórza Oleszeńskie, aż na szczyt Raduni i dalej na Przeł. Tąpadła. (zdj. Cerber)


Nie wszystko dało się podjechać.


Na szlaku okazuje się (nie po raz pierwszy), że mój zacisk tylnego koła szwankuje i nie trzyma. Średnio to przyjemna świadomość. Dociskam go porządnie, licząc na to, że już więcej mi koła nie puści. Nie wiem jaka siła powstrzymuje mnie przed zakupem nowego... (zdj. Cerber)

I w tym miejscu zaczyna się pierwsza perełka tego dnia, czyli zjazd niebieskim pieszym z Raduni. Dawno mnie tu nie było, zastanawiam się zatem czy nie będę mieć w sobie za dużo strachu by to zjechać. Okazuje się, że jest wręcz przeciwnie. Zaliczam po drodze jedną małą kontrolowaną glebę na bok, gdyż po raz drugi już źle obieram linię w tym samym co kiedyś miejscu i pakuję się prosto na zjazd ścianą, po którym już nie idzie wyhamować :/ No nic tam. Trzeci raz już nie popełnię tego błędu. Reszta idzie idealnie, bez zatrzymania, bez podparcia, do końca. Wyrabiam na zakręcie prawie 180 st, omijam drzewo, które zawsze do tej pory mnie zatrzymywało. Radochę z tego zjazdu mam za każdym razem tak samo wielką. Na dole czekam chwilę na pozostałą czwórkę śmiałków (żałując, że nie mam aparatu, bo fotki by wyszły piękne), którzy nie zlękli się i postanowili skosztować zjazdu. Za chwilę spotykamy się z pozostałą piątką i już wspólnie kontyuujemy zjazd na Przeł. Tąpadła.
Stąd żółtą autostradą trzykilometrowy podjazd na szczyt Ślęży i tu chwila wytchnienia.


Lea na początku zjazdu z Raduni. (zdj. Ryjek)


Ambeu na samym końcu zjazdu niebieskim z Raduni. (zdj. Cerber)

UŚMIECHNIĘTA sesja na szczycie Ślęży:

Bogdanowy pierwszy rowerowy raz na Ślęży :)


Ania na szczycie.


Rozbrajający Ryjkowy uśmiech :-)


Wicek postanawia nie być od Ryjka gorszy :D


Ambeuek !


I większa wesoła gromadka. (zdj. Cerber)


Na wieży widokowej, na którą wejść już nie idzie - brak pierwszych schodków. Nie smucimy się tym za bardzo i pamiątkową fotkę i tak robimy. Widoczków nie ma, ale też jest zajebiście! (zdj. Cerber)

Ze szczytu Ślęży następuje zjazd czerwonym pieszym w stronę Wieżycy. Jakże ja nie lubię tego zjazdu. Wspominałam już gdzieś kiedyś o tym?! ....


Ambeu szaleje na zjeździe. (zdj. Cerber)

Docieramy do rozwidlenia szlaków, wybieramy żółty na Wieżycę. I tu wielka radość tego dnia - pierwszy raz udaje mi się podjechać w całości hopkę na szczyt Wieżycy. Zawsze gdzieś na tych kamyczkach padałam. Ufff! Zadanie wykonane :)

Na Wieżycy znów następuje rozkład na dwie podgrupy: czwórka pędzi prosto w dół żółtym, szóstka wybiera drogę okrężną, po drodze przecienając nasz zjazd i bawiąc się w paparazzi:) Niestety nie udało mi się załapać na grupowe zdjęcie ze zjazdu :/ Może ze zdjęć Ryjka albo Ani coś mi się później uda zakosić :)


Na szczycie Wieżycy.


Zjazd żółtym ze szczytu. (zdj. Ankaj)


Lea na zjeździe z Wieżycy. (zdj. Ryjek)

Po dojechaniu do Schroniska pod Wieżycą wygrzewamy się w promieniach Słońca, zawilgacamy nasze wyschnięte na trasie gardła i napełniamy wyposzczone brzuchy. Po chwili wypoczynku opuszczają nas Wicek z Ambeuem, wybierając szybszą alternatywę powrotu do domu. Olbrzymie dzięki chłopaki za wspaniałe towarzystwo!!!
My jeszcze chwilę siedzimy, ale też w końcu z małymi problemami podnosimy się na nogi, pakujemy na siodła i wjeżdżamy w czarny pieszy, z zachodniej strony okrążający Ślężę.
Dość szybko Bogdan łapie flaka, jeszcze szybciej sobie z nim radzi.


Bo bez tego nie ma porządnej wycieczki! ;) (zdj. Ankaj)


Jedziemy zatem dalej. Ryjek dochodzi do tak zawrotnych prędkości, że ociera się o efekty relatywistyczne. Einstein byłby z Ciebie dumny!

Koniec końców lądujemy z powrotem na Przełęczy Tąpadła. Jest nam ze sobą tak dobrze, że jeszcze przez chwilę postanawiamy przycupnąć nad niepustym stolikiem i nacieszyć się swoim towarzystwem. Czas jednak ucieka nieubłaganie. Z Cerberem mamy do pokonania jeszcze ok. 25 km powrotu do Świdnicy, z czego część terenem.


Aneczka na parkingu.

W promieniach wczesnowieczornego Słońca żegnamy się ze sobą i każdy zmierza w swoją stronę.
Wraz z Bogdanem wybieramy żółty pieszy z Przeł. Tąpadła do Jędrzejowic. Na trasie czekają nas piękne widoki na objeżdżane przed chwilą Masywy:







W Jędrzejowicach miła niespodzianka, której prawie nie zauważam - na trasie mijamy się z Lutrą i jego kolegą. Serwus Jacku!


Przed Boleścinem dane nam jest podziwiać wspaniały zachód Słońca, które się chowa za samą Świdnicą.
Do domu docieramy chwilę przed zmrokiem.

Bardzo dziękuję wszystkim obecnym tego dnia na tym wypadzie. Cudownie było jeździć z Wami po "moich" śmieciach. Mam nadzieję, że błoto (którego i tak chyba znacznie więcej się spodziewaliśmy, co?), flaki, pokrzywy i inne nieprzyjemności dodały tylko kolejnych barw do tego kolorowego i pięknego dnia :)

Mapka, jak i kilka fotek, podwędzone standardowo Cerberowi. Dzięki :)
Masyw Ślęży i Raduni BeeSem - mapka