avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
  • DST 47.12km
  • Teren 17.00km
  • Czas 03:40
  • VAVG 12.85km/h
  • Podjazdy 1788m
  • Sprzęt KROSSowy
Dolomity 7. Falcade - Malga Bocche - Falcade

Piątek, 25 lipca 2014 | Komentarze 1

Uczestnicy


Wyglądamy przez okno... po zeszłodniowych opadach deszczu nie ma śladu. Słońce pięknie przyświeca dając nadzieję, że tego dnia pogoda nie sprawi nam psikusa. Jako, że zdecydowaliśmy się zostać w Falcade na dwie noce siódmy dzień dolomitowej wyprawy realizujemy z lekkimi plecakami. Miło.


Na dzień dobry czeka nas dość długi i monotonny, asfaltowy podjazd z 1200 m n.p.m. na 2032 m n.p.m., na Passo Valles. Końcówka tegoż podjazdu zupełnie nie chce mi wejść jak należy. Męczę się nieprzeciętnie, że nawet Bogdan ma ze mnie małą polewkę przeplataną niedowierzaniem :-) Sama za bardzo nie wiem co jest grane, jakoś tak zwyczajnie mi się nie chce. Ale w końcu docieramy na górę, a oczom naszym ukazuje się nadchodząca zmiana pogodowa....




No peeeeewnie! Nie po to jechaliśmy 800 km by zaznawać kąpieli słonecznych. Nie może być zbyt lekko. Zatem kolejny dzień musimy się uzbroić w cierpliwość, spróbować za bardzo nie zrzędzić i nie narzekać, bo widać, że upałów doświadczać i tego dnia nie będziemy.
Po chwili deszczowego zjazdu postanawiamy nie przemakać na wskroś, znajdujemy schronienie i próbujemy przeczekać najgorszą część opadu. Udaje się to zrobić tak skutecznie, że po jakimś czasie nie tylko przestaje padać, ale nawet wychodzi z powrotem piękne Słońce.

(zdj. Ryjek)

Czas na pogadankę: co kto z kim i którędy. Tworzą się dwa obozy. Jeden - niewyżyty - postanawia zmodyfikować lekko trasę, wpakować się na szlak pieszy i zobaczyć co mu z tego przyjdzie. Drugi podobóz stwierdza, że praca mięśniami nóg zamiast rąk czasem bardziej popłaca, wybiera pierwotny plan i nie próbuje swoich sił w "walce" z naturą. W którym obozie się znalazłam?? Poniższe zdjęcia pokażą :-)



(zdj. Janek)




(zdj. Janek)







Wcale nie jest tak, że ja mam coś przeciwko noszeniu rowerów czy przedzieraniu się przez chaszcze i górskie potoki. Nie mam też wielkich problemów z padającym zimnym deszczem. Świadomość zgubienia szlaku i ryzyka zostania pożartą przez wilki i niedźwiedzie przyprawia mnie jedynie o bardzo delikatną gęsią skórkę, a lot w przepaść z rowerem (czy też bez) wydaje mi się tak abstrakcyjnym problemem, że w ogóle staram się nie brać go pod uwagę. Gdy wszystkie powyższe czynniki spotkają się na wspólnym obiedzie i piwku i postanowią dla rozrywki żerować na moim umyśle to zamiast strachu włącza mi się (mały) wkurw. A tego nie lubię, bo staję się wtedy zrzędliwa i nieprzyjemna, czym niewątpliwie potrafię wkurzyć również moich współtowarzyszy doli i niedoli. I nawet jeśli wyjątkowość zaistniałej sytuacji nie była w stanie wyprowadzić ich do tej pory z równowagi to mój podły nastrój czasem już potrafi. Nie lubię tego. Staram się radzić sobie z tym najlepiej jak potrafię. Wynajdywać pozytywy nawet w potencjalnie beznadziejnych sytuacjach. Czy mi się to udaje??? Nie zawsze, ale czasem należy docenić same chęci i starania :-P
I tak też się stało tego pięknego lipcowego dnia. Kilka (w teorii) błędnych decyzji doprowadziło naszą złaknioną przygód trójkę do dość ciekawego punktu, w którym musieliśmy wybrać jedną z dwóch postaw: albo spuszczamy nos na kwintę, użalamy się nad swoim losem i złorzeczymy nad podjętymi przez nas decyzjami... albo szukamy pozytywów - cieszymy się kupą śmiechu zaznaną podczas kilkukilometrowej przeprawy przez dziki las, cieszymy się bliskimi spotkaniami z sarnami i jeleniami w tymże lesie, cieszymy się również tą odrobiną szaleństwa, której dane nam było doświadczyć.
Było ciężko, było zimno i mokro, było nierzadko mocno ekstremalnie. Nos na chwilę mi się opuścił, ale szybko się zreflektowałam i postanowiłam się cieszyć tą sytuacją, bo co jak co, ale przeprawę przez las z Tomkiem i Jankiem zapamiętam do końca życia! Dzięki chłopaki!!! :-D
Cudownym jest również fakt, że Ryjek z Bogdanem okazują nam mnóstwo zrozumienia i nie obrażają się, że przez nasze widzi-mi-się przyszło im czekać na nas kupę czasu. Trochę się z nas śmieją, trochę z politowaniem głaskają po głowach, (na pewno w duszy trochę i zazdroszczą:-)).

My docierając do Malga Bocche mamy pogodę taką:




Oni, chwilę wcześniej, mieli taką :-)

(zdj. Cerber)

Dajemy sobie chwilę na ochłonięcie z emocji, porozczulanie się nad sobą, przegryzienie kilku kęsów ciasteczek i ruszamy w dalszą drogę. Powoli w stronę Rifugio Lusia. Po drodze znów wychodzi Słońce, a deszcz już nie wraca dając nam od siebie trochę odpocząć.

(zdj. Janek)

Ostatecznie podjeżdżamy do San Pellegrino, z którego czeka nas ostry, asfaltowy, BARDZO serpentynowy zjazd do Falcade.



(zdj. Cerber)

A po powrocie.... mniami!

(zdj. Ryjek)

LA FINE DEL SETTIMO GIORNO



Komentarze
anetkas
| 20:39 wtorek, 26 sierpnia 2014 | linkuj ZUCH DZIEWCZYNA !!! :)
Pięknie to wszystko opisujesz :)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa dczas
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]