avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

1500 - 2500 w pionie

Dystans całkowity:3808.61 km (w terenie 1167.00 km; 30.64%)
Czas w ruchu:212:33
Średnia prędkość:16.40 km/h
Maksymalna prędkość:72.30 km/h
Suma podjazdów:76815 m
Liczba aktywności:42
Średnio na aktywność:90.68 km i 5h 27m
Więcej statystyk
  • DST 123.32km
  • Teren 35.00km
  • Czas 06:27
  • VAVG 19.12km/h
  • VMAX 60.80km/h
  • Podjazdy 2000m
  • Sprzęt ZaSkarb

Środa, 28 maja 2014 | Komentarze 7

Uczestnicy


Budzę się rano, wyglądam przez okno, krzywię się z niesmakiem i z powrotem kładę głowę na poduszce. Nie ma mowy bym w taką pogodę gdziekolwiek się ruszyła. Siąpi deszcz, szarobure chmury wiszą nisko nad miastem tworząc bardzo nieoptymistyczny obraz. Jest mżyście, mgliście i nieprzyjemnie.
Po jakimś czasie dochodzą do mnie wieści z zachodu Kotliny Kłodzkiej. Niemożliwe! Niebieskie niebo? Białe owieczki na niebie?
Daję sobie jeszcze parę minut na przemyślenie kwestii wyjazdu w tak niemrawą pogodę. Aj! Decyzja nie podejmuje się sama, bo co jak co, ale wyjazd z domu w deszcz to nie jest to co kocham najbardziej. Ale z drugiej strony słyszę jak Broumovskie Steny przywołują mnie do siebie. A ja Broumovsko uwielbiam tak szalenie. Ostatecznie idę za głosem Lutry: "Ahoj Przygodo!" i chwilę po godzinie 9 wyjeżdżam z ciepłego i suchego domu w deszcz; no może już nie deszcz, a mżawkę. Najgorzej było wyjść, później już kręci się całkiem dobrze, a od Głuszycy, gdy po raz pierwszy wychodzi Słońce - wręcz rewelacyjnie. Te 50 km dojazdu do Radkowa zlatuje mi w mgnieniu oka.


Mokry podjazd na Przełęcz pod Czarnochem (Janovičky).


Chwilę później, na zjeździe po stronie czeskiej, wita mnie piękne Słońce i niebieskie niebo.


Jednakże kolejną chwilę później, za Broumovem, rzut oka na Broumovskie Steny wywołuje gęsią skórkę. Wygląda to wszystko równie pięknie jak przerażająco. W co ja się pakuję?! - pytam po cichu samą siebie...


W Bozanovie.


Chwilę przed dotarciem do Radkowa.

W Radkowie jestem pierwsza, postanawiam skierować się Bogdanowi na spotkanie. Jadę, skręcam na Kudowę, na Drogę Stu Zakrętów, mijam Zalew Radkowski i chwilę później dostrzegam pędzącego w moją stronę Cerbera.



Przyglądam mu się uważnie - dziwnie się świeci. Staje, schodzi z roweru, a razem z nim na asfalt spada pół litra wody. O-ho! Działo się :) I rzeczywiście. W okolicach Karłowa pozwolił się zlać ścianie deszczu. Ałć! Nie zazdroszczę, ale mina Bogdana ściadczy o tym, że mała ulewa to nie jest coś co jest w stanie go złamać. Chwila na wykręcanie mokrych ciuchów i czas ruszać przed siebie.


Suszarka.

Kierujemy się nad Zalew Radkowski, a następnie niebieskim rowerowym zmierzamy w stronę Machowskiego Krzyża. Podjazd z tej strony to dla mnie nowość. Bardzo przyjemny, miejscami dość wymagający. Kamienie mokre, między kamieniemi grząskie błoto więc jest zabawa i pierwsze podprowadzania roweru :)



Z Machowskiego Krzyża, hopkami kierujemy się na Pański Krzyż i Bożanowski Szpiczak. Podjazd pod Szpiczaka tym razem nie jest już tak trywialny jak ostatnio. Co i rusz ślizgamy się na mokrych korzeniach. Udaje się jednak dotrzeć do celu w całości i - co najpiękniejsze - w promieniach Słońca, które wychodzi na chwilę i (jak się zaraz okazuje) zwiastuje nadejście kolejnego delikatnego opadu deszczu.




Chwila odpoczynku i opalania się na Bozanovskim Spicaku.



Deszcz, całe szczęście, pozwala sobie tylko na kropienie. Nie zatrzymuje nas zatem na długo, wskakujemy na siodła i zmierzamy w stronę najlepszego - telewizorów. Jest w nas sporo obawy przed tym zjazdem. Do głowy przychodzą nawet myśli o rezygnacji z tego kawałka, zważywszy na lichą pogodę i warunki na trasie. Ostatecznie wygrywa szaleństwo i zapada szybka decycja o kontynuowaniu trasy pierwotnie przewidzianej. Decyzja bardzo dobra, bo zjazdy pokonują się same. Na najgorszym kawałku telewizorów Bogdan jedzie parę metrów przede mną. Uśmiecham się uradowana, gdy dociera do mnie okrzyk jego radości - przejechał :D A ja co?! Staję. O nie nie nie. Tak się nie bawimy. Rower pod pachę, szybki marsz na górę i kolejne podejście. Podejście udane - zjechane! Tym razem przy świadku :D Git!





Jak zwykle, na końcu zjazdu, nie mogę przestać się uśmiechać. Niebywałe jakie emocje wyzwala we mnie ten zjazd!
Jedziemy dalej, pseudo-asfaltowy dojazd do Ameriki, chwila odpoczynku i podejmowania decyzji co dalej. Rezygnujemy z kolejnej dawki adrenaliny na podjeździe i zjeździe Amerika-Suchy Dul. Cofamy się kawałek i uskuteczniamy kolejny podjazd. Wyjeżdżamy gdzieś między Machowskim a Pańskim Krzyżem. Stąd pierwszy raz "pod prąd" pokonuję trzy hopki i z Machowskiego Krzyża dojazd do Pasterki.


Nawet na trasie udało nam się na chwilę wjechać w chmury.



Z Pasterki już szybko asflatem do Karłowa i na Lisią Przełęcz. Stąd szybki, szałowy, szutrowy zjazd do Szczytnej. Czas goni. Na koniec postanawiamy uwiecznić nasze maseczki błotne :P





Szybkie pożegnanie i rozjazd w przeciwne strony: Bogu jedzie do domu, ja pakuję się na 8kę i pędzę na złamanie karku do Kłodzka, co by zdążyć na ostatni szynobus do Świdnicy. Zaraz za Szczytną zaczyna kropić, niedługo później padać, na końcu lać. Nie chcę tracić cennego czasu na postój i zakładanie przeciwdeszczówki; daję się zatem przemoczyć do suchej nitki. Nieszczególnie miły był to szynobusowy powrót do domu, ale najważniejsze, że zdążyłam na czas!
Niezależnie od wszystkiego, deszczu, błota i zimna nie żałuję ani trochę podjętej rano decyzji. Jazda po Górach Stołowych i Broumovsko zrekompensowała mi z naddatkiej wszystkie nieprzyjemności.

Olbrzymie dzięki B. za wspaniałe towarzystwo i Przewodnictwo! I oczywiście zdjęcia ;-)

Mapka będzie, ale później.


  • DST 133.26km
  • Teren 50.00km
  • Czas 06:43
  • VAVG 19.84km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Podjazdy 2000m
  • Sprzęt ZaSkarb

Sobota, 24 maja 2014 | Komentarze 14

Uczestnicy


Za kim to te Bardzkie chodziły najdłużej i najbardziej uciążliwie? Za Aneczką i Kubą. Za Anią z powodu zeszłorocznych traum, z którymi dzielnie postanowiła się rozmówić. Za Kubą tak o - z potrzeby tych gór poznania.
Mnie tam nigdy jakoś nie ciągnęło. Nie znałam, ale i wielkiej potrzeby poznania ich nie odczuwałam.
Teraz już wiem, że Gór Bardzkich do grona ulubionych zaliczyć nie mogę. Zwyczajnie mi nie podeszły. Choć wycieczka była genialna!

Na miejsce spotkania - Kłodzko, docieram rowerem, pokonując 62 km i 670 metrów w pionie. Postanawiam wziąć na dojeździe góry bokiem, co prawie mi się udaje, bo na końcu niespodzianie pakuję się na Przełęcz Wilczą i tym samym zaliczam pierwsze spotkanie - co prawda asfaltowe - z Górami Bardzkimi. Na podjeździe zlewa mnie pierwszy tego dnia deszcz. Kolejny dopada mnie podczas kręcenia po Kłodzku w celu odnalezienia się i dotarcia na dworzec PKP. Dojeżdżam jako ostatnia, spóźniona 10 minut (przepraszam). Ale nie smucę się mym spóźnieniem, bo widok czekającej na mnie zgrai 14 osób przywołuje na moje usta szeroki uśmiech. Podczas witania i poznawania nowych osób (pozdrowienia dla Serka:) w pewnym momencie zwątpiłam kto już był a kogo nie było :-) SZALEŃSTWO! Piętnastoosobowej grupy to my nigdy nie mieliśmy.



Widok na G. Sowie z dojazdu. Na żywo wyglądało to jakby płonęły, a nie parowały.


Przed Srebrną Górą. Zdarzyło się parę razy, że Słońce na chwilę wyszło zza chmur, ale generalnie pogoda była lekko nieprzychylna.


Z Kłodzka uskuteczniamy chwilę asfaltowego dojazdu, by dość szybko wbić się w pierwszy terenowy podjazd. Przy tak licznej grupie na podjazdach trochę się wszystko rozciągało. Chwile oczekiwania na ogonek wykorzystywane były zacnie na pogawędki i śmiechy (pozdrowienia dla Janka:)))




Gdzieś na zjeździe Bogu zalicza flaka, rozpoczynając tym samym flaczanego pecha tego wypadu.



Na samą Kalwarię na szczycie Bardzkiej Góry nie decydujemy się podjeżdżać/podchodzić. Wybieramy całkiem smaczny (dlaczego tak krótki?!) zjazd niebieskim (czy zielonym?) szlakiem pieszym do Barda, przejeżdżając obok ujęcia wody. Na tym odcinku Tomek zalicza nieszczególnie przyjemną glebę, obciera się dość porządnie, a co najgorsze - również obija. Przez to obicie nie zdecyduje się niestety na przejechanie z nami całej trasy. Jednakże na pętelkę Bardo-Bardzkie-Bardo przystaje z uśmiechem na ustach :-) Tomi - życzę jak najszybszego powrotu do pełni sił!


Walka z flakiem po glebie.


Żeńskie 20% grupy :D


Pierwszy zjazd do Barda to chwila na popij i w przypadku takich jednych Ryjków, również mały popas :)

A potem? Potem pojechaliśmy w G. Bardzkie, gdzie na podjeździe zaczęło siąpić, coraz mocniej i coraz mocniej. Przyszedł czas by się schować pod drzewem w oczekiwaniu na pozostałą część grupy. Po chwili postoju deszcz ustał co pozwoliło w spokoju (no powiedzmy...:) kontynuować trasę.



I jedziemy i jedziemy. Za bardzo nie wiem gdzie jestem, poszczególne drogi trochę mi się zlewają w jedność. Choćby po to by trochę sobie poukładać w głowie te szlaki to tam wrócę jeszcze chociaż raz.




Po drodze mamy i owieczki i barany... znaczy Gregera ;-)

Mija kolejna chwila, zjazd i Serek łapie flaka. Czyli postój. Spoko, szybko pójdzie... E-he. Na przyszłość chłopaki - proszę wozić ze sobą SPRAWNE dętki na wymianę :-P Dopiero trzecia dętka okazała się zdatną do użytku i pozwoliła Serkowi kontynuować wycieczkę. Ile w międzyczasie macania opony było to się nie doliczę. Pierwsza dętka - dziura przy wentylu. Druga próbowana dętka nie chce się pompować - dziura przy wentylu. To MUSI być problem z oponą! Macanie mówi co innego - opona czysta (z tą czystością trochę przesadziłam:) i nieruszona. Grunt, że wszystko się dobrze skończyło a ja w końcu mogę być z siebie dumna, bo okzauje się, że całkiem nienajgorzej jestem przygotowana na awaryjne sytuacje (cicho sza na temat haka!).
Co ciekawe to podczas naszego postoju doczekać się nie mogliśmy na trzy brakujące osoby - Anię, Feniksa i Gregera. Okazało się, że i oni walczyli ciut wyżej z Feniksowym kapciem. Co za dzień!


Walka.

W dalszej kolejności był zjazd do Barda na popas. Następnie wspinaczna na Przełęcz Łaszczową, podczas której piątka śmiałków zaliczyła małą wtopę w kwestii znajomości szlaku i po 15 minutach oczekiwania na pozostałą część grupy zreflektowała się, że to chyba z nimi (nami) jest jakiś kłopot i to na nas gdzieś ktoś czeka. W tył zwrot, zmiana kursu i dojazd na przełęcz.



O czym nie wspomniałam to, że w Bardzie odłączają się od nas - niezależnie od siebie - Greger i Tomek.
Na Przełęczy Łaszczowej trasę postanawiają sobie skrócić Kuba z Michałem.
Reszta jedzie dalej.


W trakcie tego 'dalej' napotykamy uroczy widoczek na m.in. Borówkową i Jawornik Wielki.

I w końcu pędząc szeroką szutrówą na złamanie karku dojeżdżamy do asfaltu i drogę powrotną do Kłodzka uskuteczniamy już ino szosą.
Na sam koniec trasy pogoda postanawia nam podziękować za brak strachu i nie zrezygnowanie z wyprawy mimo nieprzychylnych prognoz i uśmiecha się do nas znad Kłodzka. Dość złowrogi jest to uśmiech, ale jakże piękny!





Podczas powrotu Serek pokazuje jak mocną ma nogę i pędzi tak, że cudem udaje się utrzymać mu koło :D Ależ w Tobie mocy!
Przed samym Kłodzkiem dosięga nas ten uśmiech pogodowy i z lekka przemacza. Na dworzec docieram trochę przed czasem i doświadczam - nie po raz pierwszy - dobrych serc kudowianych. Ania z Bogdanem i Arturem nie pozostawiają mnie na pastwę losu, tylko decydują się potowarzyszyć mi w oczekiwaniu na pociąg. Dziękuję raz jeszcze :*

Dzięki wszystkim za wspaniale spędzony dzień. Mimo, że to nie są "moje" szlaki to dla mnie najistotniejsze było wyśmienite towarzystwo, kupa śmiechu, trochę zjazdowego szaleństwa i cała ta genialna otoczka wspólnych wypadów.
Wielkie podziękowania dla Ryjka za Przewodnictwo :*
I oczywiście ukłony w stronę Bogdana, po raz kolejny, za zakoszone zdj. nr 8, 9, 10, 14, 16, 17 :)
Do szybkiego następnego razu!

Mapka od Serka. Bez mojego dojazdu ze Świdnicy.
http://ridewithgps.com/trips/2698660

  • DST 112.22km
  • Teren 41.00km
  • Czas 06:22
  • VAVG 17.63km/h
  • VMAX 51.60km/h
  • Podjazdy 2358m
  • Sprzęt ZaSkarb

Środa, 21 maja 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Jest kilka takich sytuacji kiedy w zupełności obejść się mogę bez używania zdań złożonych. Tak na dobrą sprawę wystarczą same rzeczowniki.
Cyborg rzuca hasłowo: środa, rower, Sowie.
No i czegóż tu nie rozumieć?? Jasność przekazu dociera do mnie z prędkością światła. Pracę udaje mi się tak zorganizować by środę zwolnić sobie zupełnie. I w taki oto sposób przed południem, pięknego letniego majowego dnia spotykamy się na Przełęczy Jugowskiej by ciutkę popracować nad Bogdanową techniką jazdy :-P

Na miejsce spotkania docieram przez Przełęcz Sokolą.


Z podjazdu na Przeł. Jugowską rozpościera się kapitalny widok na góry, z Jugowem (zdaje się) w dolinie.

Wiem, że będę sporo przed czasem więc nie spieszę się szczególnie. Po dotarciu do celu na miejsce odoczynku i słonecznego wylegiwania się obieram sobie wielki powalony pień drzewa (mój kręgosłup do teraz ma do mnie z tego powodu olbrzymie pretensje!). Czas upływa w tak pięknych okolicznościach przyrody, że nawet udaje mi się na chwilę przysnąć. Ze snu wyrywa mnie dotarcie na miejsce mojego współtowarzysza. Szybka reorganizacja. Pozostawienie w samochodzie zbędnych gratów, zamiana ich na graty znacznie mniej zbędne :) i POSZLI!

Pierwszy punkt programu to ósemka: na rozruch niebieski rowerowy na Bielawską Polanę - z Polany czerwony pieszy na Przeł. Woliborską - z Przełęczy niebieski rowerowy z powrotem na Bielawską Polanę - z Polany czerwonym pieszym przez Kalenicę na Przeł. Jugowską. Słońce świeci obłędnie, po nieszczególnie przychylnej pogodowo pierwszej połowie maja cudownie jest zaznać tego letniego ciepełka.


Katorżniczy podjazd nie-do-podjechania z Bielawskiej Polany na Popielaka.


Do kolekcji figur woskowych :D     Na P. Woliborskiej.


Uzupełnianie płynów gdzieś na niebieskim pieszym. Niby to nie było nic takiego, ale nie na żarty wymęczył mnie ten podjazd. Bogdan absolutnie nie miał dla mnie litości (za co jestem oczywiście wdzięczna:)) i nie pozwalał na ociąganie się i marudzenie.


Podjazd z Bielawskiej Polany na Kalenicę do łatwych nie należy. Zresztą atakowanie tej górki z obu stron jest nie lada wyzwaniem. Niestety i tym razem nie podołałam całości podjazdu, choć poszło najlepiej dotychczas. Obeszło się bez podprowadzania roweru, niestety podpórek nie udało mi się uniknąć.

Z radością muszę stwierdzić, że część dzisiejszej trasy była dla Bogdana nowością. Udało się niektóre zaliczone już wcześniej zjazdy zamienić mu na podjazdy, tudzież na odwrót. A Sowim trzeba oddać to, że można się tu na szlakach pobawić i pokombinować. Bo nie są to trasy na tyle trudne by musiały być jednokierunkowe. Fajne zjazdy mogą być ambitnymi i ciężkimi technicznie podjazdami; i odwrotnie. Hulaj dusza - piekła nie ma! :-)


Na Kalenicy czas na zasłużony wypoczynek, posilanie/popijanie, pogaduchy, ekscytację pięknymi widokami z wieży. Czyli po prostu okołorowerowe radości, dla których człowiek wylewa litry potu by się wdrapać na szczyt.



W dalszej kolejności następuje zjazd na Jugowską, z której mamy przed sobą całkiem ambitne zadanie - czerwony pieszy na szczyt Wielkiej Sowy, przez Kozią Równię i Kozie Siodło. Szalenie lubię ten podjazd. Jest na tyle nietrywialny by dawać mnóstwo satysfakcji z pokonywania go, ale i realny do podjechania w całości idealnie (do tej pory wykonane raz, w zeszłym roku) co dodatkowo mobilizuje do dawania z siebie wszystkiego co się ukrywa za pazuchą.


W drodze na W. Sowę.

Na szczycie niemiła niespodzianka - ogniska brak. U nas w plecakach zapałek brak. Sklep wieżowy zamknięty. Kiełbasy w plecaku krzyczą do nas by je zjeść. Słuchamy, jemy, ja przypłacam tę dycyzję zgagą. Zjeść jednak coś trzeba było, bo nie samą jazdą człowiek żyje. Dopiero po zjechaniu na Przeł. Walimską oczom naszym ukazuje się pięknie rozbuchane ognisko. No gdybyśmy tylko potrafili to przewidzieć... :)
Na samą Walimską zjeżdżamy niebieskim pieszym. Pierwszy raz w życiu zjeżdżam tędy po rzece. Podejrzewam, że jeszcze kilka dni temu musiał tędy płynąć naprawdę wartki strumień. I teraz nie mamy na co narzekać - jest zabawa, jest woda i błocko na twarzy i dupsku!! Jest bardzo dobrze :D


Z wrażenia nad ekskluzywnym posiłkiem zapominamy na szczycie Sowy pyknąć fotkę. Na dojeździe do Małej Sowy próbujemy naprawić błąd. Wprawne oko dostrzeże w oddali, na prawo od Bogdana, białą wielkosowią wieżę ;)


Ach, te góry!


Widok na Sokoła, na którego w planie wspinaczka była, ale jakoś nie doszła do skutku. Następnym razem nie odpuszczę, bo podjazd to zacny.

Z Walimskiej nie-tak-do-końca-spokojny i relaksacyjny fioletowy do Schroniska Sowa. Tu bardzo krótka narada nad mapą co dalej. Decyzja szybko się podejmuje, bo zielony pieszy w stronę Sokolca kusi. Więc nie dajemy mu się długo prosić i ciśniemy w dół. W tym miejscu muszę się pożalić i napomknąć, że mój ostatni nabytek, czyli soczewki kontaktowe, doprowadzały mnie momentami na zjazdach (zwłaszcza tych szybszych) do szewskiej pasji. Problem z nawilżeniem/natlenieniem oka i dyskomfort nieprzeciętny; podwójne widzenie. Grrrr! Na technicznym ostrym zjeździe takie niespodzianki nie należą do szczególnie przyjemnych. Ok. Pomarudziłam.
Z zielonego pieszego pakujemy się od razu na czarny rowerowy, który doprowadza nas na Kozie Siodło i nielicho zaskakuje swoim niezmiennym nachyleniem wciąż powyżej 10%.
Dzięki obraniu tego podjazdu NARESZCIE dowiadujemy się co to za cudo widać na zjeździe zielonym pieszym (w centrum poniższej fotki. Coś jak wieżyczka/wiatrak..?)




Okazuje się, ku ogólnej uciesze, że to nic innego jak ścianka wspinaczkowa! W życiu bym na to nie postawiła złamanego grosza :)

Z Koziego Siodła zjeżdżamy już czerwonym pieszym z powrotem na Jugowską, do Bogdanowego samochodu. I tutaj plan musiał ulec malutkiej modyfikacji, ale czas gonił, niepewność zarysowanego przeze mnie planu ciut niepokoiła więc wybraliśmy drogę najkrótszą z możliwych.


Na końcówce.

Co tu dużo gadać? Było wyśmienicie. Towarzysz, pogoda, góry. Wszystko dopisało idealnie :)
Dzięki Ci Bogu za wsparcie i mobilizację. Za próbę odgięcia mojego zęba na blacie i ostateczne jego złamanie :D - sorki, ale nie mogłam o tym nie wspomnieć ;-)
I oczywiście dziękuję za fotki, które w zatrważającej większości bezczelnie zakosiłam!




  • DST 87.68km
  • Teren 70.00km
  • Czas 07:00
  • VAVG 12.53km/h
  • VMAX 45.90km/h
  • Podjazdy 2432m
  • Sprzęt ZaSkarb

Niedziela, 11 maja 2014 | Komentarze 14

Uczestnicy


Nachodzą człowieka od czasu do czasu takie wycieczki, których za nic w świecie nie udaje mu się poprawnie opisać. Bo i tak jakby się nie nastarał i nie napocił to nawet w części nie uda mu się przekazać jak wspaniale się bawił. I to właśnie był jeden z takich wypadów.
Sobotnią wrocławską imprezkę urodzinową mojego małego słodkiego bratanka zakończyliśmy około godziny 18:00, spakowaliśmy się z Kubikiem do auta i pomknęliśmy na złamanie karku do Kudowy. Wiedzieliśmy, że Ania z Bogdanem w nieskończoność z pizzą nie będą na nas czekać :)
Wieczór kudowiany upływa w cudownej atmosferze. Mnie już pod koniec oczy zaczynają się kleić, czuję pobudkę o 5tej, czuję uciążliwą jazdę po Wrocławiu. Zadziwiam Bogdana odmawiając chęci przyjęcia ostatniego proponowanego mi piwa, dając tym samym do zrozumienia, zupełnie nieumyślnie, że czas pakować się do wyrek. Zatem pełni nadziei odnośnie niedzielnej pogody kładziemy się spać.

Ja, jak to ja, muszę obudzić się za wcześnie, inaczej nie byłabym sobą. O 6tej zerkam za okno. Pada. Pierwsza myśl – jaką decyzję podejmuje Tomi, docierający do nas z Wrocławia. Jak się okazało za chwil kilka, podjął On decyzję jedyną prawidłową i najlepszą z możliwych i ok. 9:00 stawił się w Kudowie wraz ze swoim Specem :-) I bardzo dobrze, bo pogoda z minuty na minutę staje się coraz znośniejsza, aż w końcu – w chwili wyjazdu – można o niej powiedzieć już nawet ładna.

Następuje podział na dwie grupy.
→ Grupa nr 1, pod dzielnym przewodnictwem Aneczki, składa się dodatkowo z dwóch drabów – Kuby i Artura. Piękny opis Ankajowej trasy znajduje się na Jej blogu.
→ Grupa nr 2, którą perfekcyjnie dowodzi Cyborg;) składa się również z dwóch drabów, ale prócz Przewodnika i Tomiego, w tejże grupie znajduję się również ja.

Początkowo w planie mamy na dzień dobry przejazd przez Skalniaka, z czego rezygnujemy na rzecz niebieskiego szlaku pieszego biegnącego z Rozdroża pod Lelkową do Szosy Stu Zakrętów. Na pierwszym terenowym podjeździe na Rozdroże chłopaki coś sapią, że nie ta forma, że ciężko będzie z taką kondycją zrealizować całą zaplanowaną na dziś trasę... Ponoć kokieteria to domena kobiet, ale okazuje się tym razem, że i faceci potrafią się czasem podrażnić ze słuchaczem, by po chwili już pokazać mu na co ich tak naprawdę stać :D


Z pozdrowieniami dla Wodza z niebieskiego szlaku Rozdroże pod Lelkową-Droga 100 Zakrętów.

Z radością docieramy do Karłowa i pod samo wejście na Szczeliniec Wielki. Pakujemy się na pyszny niebieski pieszy okrążający Szczeliniec Mały, skręcamy na Pasterskie Łąki, które i tym razem urzekają mnie swym urokiem. Po chwili jesteśmy już pod Pasterką. Podczas kręcenia pod Schronisko zaczynają się delikatne namowy Wodza by może stanąć, może uzupełnić minerały...? Nic z tego, nie teraz, Wódz jest nieubłagany. Wyrokuje, że najbliższy pobór płynów będzie dopiero w Americe i basta! Skruszeni pochylamy głowy, przyjmując dzielnie delikatne skarcenie za naszą chwilową chęć małej niesubordynacji. Bo w sumie bardziej niż piwa to chce nam się tego co Wódz najlepszego ma dla nas w zanadrzu. Jedziemy zatem dalej. 


Pod Szczelińcem Wielkim.


Niebieski wokół Szczelińca Małego.


Pasterskie Łąki.

Machowski Krzyż, Pański Krzyż, wszystko idzie całkiem sprawnie. Następuje podjazd pod Bożanowskiego Szpiczaka, którego chyba żadne z nas nie odczuwa. A na szczycie radowanie oczu i serc pięknymi widokami, wspaniałymi humorami i wzajemnym towarzystwem.
Zjeżdżamy z powrotem na Pański Krzyż. Ja zaczynam coraz intensywniej rozmyślać o tym co nas zaraz czeka, czyli pięknych telewizorach na zielonym szlaku rowerowym schodzącym do Martinkovic. Wraz z tą świadomością zaczynają nawiedzać mnie wspomnienia majówkowych gleb. Wiem, że nie mogę sobie pozwolić na te myśli, bo nic z tych zjazdów dziś nie będzie. Wiem, że jeśli się nie przemogę tu i teraz, to następny raz może być nie wiem kiedy...
Dojeżdżamy do celu, jeden zjazd, drugi, osławiony kawałek z największymi telewizorami niestety dziś mnie pokonuje, ale to na pewno przez to, że się Bogdan gapił i mnie rozproszył :P Wszystko idzie wspaniale. Po złych myślach nie ma śladu. Teraz już wiem, że wszystko dzisiejszego dnia może się udać zrealizować. Czy tak będzie? - zobaczymy. Ale nastrój i nastawienie mam wspaniałe więc po prostu uffff... :-)


Bożanowski Szpiczak.


Moja męska obstawa na Bożanowskim:)


Brawo Tomi za pokonanie tego kawałka (najbardziej problematycznego ustrojstwa akurat zabrakło na fotce) w całości!

W końcu docieramy do Ameriki. Tu czas na wypoczynek, chwytanie tych paru fotonów, którym uda się przebić przez ciężkie chmury zasłaniające powoli niebo. Śmiechu kupa. W międzyczasie Przewodnika grupy nr 2 łapie telefonicznie Przewodnik grupy nr 1. Ludzie się tam gubią na potęgę, zaliczają po kilka razy te same pętle wokół Szpiczaka i inne cuda. Absolutnie bez zgody Aneczki, która na wszystkie sposoby stara się trzymać chłopaków w kupie, ale ci jakoś nie chcą Jej iść na rękę :D


Amerika.

A nam powoli zaczyna się robić zimno, czas ucieka przez palce. Wstajemy, pakujemy tyłki na siodła, ja – mimo chłodu, ale świadoma tego co mnie zaraz czeka – zdejmuję softshella. I ruszamy. Czyli przed nami podjazd-morderca. Podjazd, który wyciska z każdego szesnaste poty, doprowadza do palpitacji serca... i niestety również tym razem staję. Każde z nas staje mniej więcej na środku podjazdu. Matko jedyna! Tyle podjeżdżaliśmy, ściany podjeżdżaliśmy, a tu wymiękamy. Ale nie nie nie. Podejrzewam, że nie tylko ja jeszcze policzę się z tym podjazdem i dokopię mu w końcu porządnie!
Ja wiem co mnie teraz czeka, Bogu wie co go czeka. Tylko Tomi jest tu pierwszy raz i zjazd zna ino z teorii. Fajny był, co T.?! :D
I tym razem z końcowym uskokiem żadne z nas sobie nie radzi. Wiem, że się to da zjechać, jestem tego pewna, że nawet na Zaskarze mogłabym dać radę. Tylko jak przekonać się w ostatniej chwili, że ryzykowanie życiem się opłaci, że warto? No dobra, dramatyzuję. Ale ostatnia chwila, kiedy dojeżdżasz, jesteś na tym głazie, widzisz przed sobą to co widzisz i zastanawiasz się – JAK, DO CHOLERY, NO JAK!?! I tu stajesz, bo blokuje Cię strach. Strach do pokonania. W odpowiednim momencie się uda!


Uradowana na końcu podjazdu.


Ostatni kamol, który kiedyś pokonamy!!


Godziny mego oczekiwania mijają. W międzyczasie zdążyłam się wykąpać w przydrożnej kałuży, przespać na przydrzewnym mchu, upolować, wypatrosić i uwędzić jakiegoś starego łosia. W końcu, po dłuuuugim czasie faceci skończyli obgadywać "którędy, pod jakim kątem, kiedy i z kim" i usadzili dupska z powrotem na siodłach, by walczyć z kolejnymi zjazdami nie-do-zjechania tylko w teorii :P

Dalej wciąż jest sporo fajnego zjazdu, podjazdu, potem korzennego odcinka, pysznego odcinka, na którym jestem pierwszy raz i który prowadzi nas do dzikiej chatki w środku lasu, tuż przed Suchym Dulem. Gdzieś po drodze zlewa nas trochę deszcz, ale krótko, więc niewiele sobie z niego robimy.


Na korzonkach.


Relaks pod chatką.

A potem? Potem trochę wiem gdzie jestem, a trochę nie. W końcu docieramy asfaltowym podjazdem z powrotem do Pańskiego Krzyża skąd znów Bogu ma dla nas smakowity kąsek w postaci technicznego zjazdu. W pewnym momencie czuję jak zaczyna odcinać mi prąd. Małe śniadanie i mały banan na trasie to o wiele za mało dla takiego łasucha jak ja. Więc niepomna na otaczające nas obłędne okoliczności przyrody...i niepowtarzalnej, wyglądam jedynie Pasterki i obiadu.
Docieramy, pytamy czy była już tu ekipa nr 1. Była. Szkoda, że nie udało nam się zgrać w czasie, by wspólnie pochłonąć obiad i mikroelementy płynne.
I bardzo bardzo mniej więcej teraz to co było dalej. A była Ostra Góra z genialnym zjazdem. Była Sawanna Afrykańska, która ujęła mnie za serce niebywale. Był gdzieś po drodze dłuuuugi podjazd po raz kolejny na Lisią Przełęcz, który szedł opornie, ale z Wami nie był tak straszny jak byłby w pojedynkę. Był kawałek nie ujęty na mapce, podczas przejazdu którego trafiliśmy na obłędny punkt widokowy na skałkach. No i był zjazd czerwonym pieszym do samej Kudowy, gdzie czekała na nas już druga grupa; czysta, pachnąca i uradowana swoją trasą.


Gdzieś. Mimo zmęczenia uśmiech nie chce mi schodzić z twarzy :)


Punkt widokowy zdecydowanie piękniejszy od samych widoków.


Na Sawannie.

Cóż mogę rzec? Najzwyklejsze dziękuję musi wystarczyć. Było najlepiej jak to możliwe!


  • DST 97.50km
  • Teren 25.00km
  • Czas 06:00
  • VAVG 16.25km/h
  • VMAX 65.80km/h
  • Podjazdy 2315m

Piątek, 2 maja 2014 | Komentarze 12

Uczestnicy


Pierwszodniowe zerwanie haka nie bolało ze względu na straty w sprzęcie, co przez konieczność pożegnania się z rowerowaniem przez kolejne trzy dni w ogólności.
Z pomocą przyszła Super-Ania ze swoim KTMem. Z założenia miała Kochana drugi dzień spędzać pieszo więc wyszła z propozycją bym dosiadała Jej Lycana. Z ledwością powstrzymałam łzy wzruszenia i tylko modliłam się w myślach, by i tego cuda nie skasować gdzieś na trasie...
Poranne drugomajowe spojrzenia przez okno nie napawały optymizmem. Pogoda mocno się przetransformowała i z lata w ciągu nocy przeszła w chłodną jesień. Deszczu jednak ni widu ni słychu więc z wypadu nikt rezygnować nie zamierza. A cel tego dnia konkretny, bo to przecie w oddali czeka na nas elektrownia szczytowo-pompowa Dlouhé Stráně. Dwa sezony wcześniej, podczas jazdy z Toompem, poległam na trasie i nie zdobyłam szczytu, dlatego też motywacja dla mnie była podwójna. Nie poddać się fizycznie (jak pod chatką) i psychicznie (jak podczas załamania pogody). Wyjeżdżając z rana na trasę nie spodziewałam się jeszcze jaką dla mnie, jak i całej reszty ekipy, w tej materii Wszechświat szykuje niespodziankę...

Początek trasy tego dnia to asfaltowy dojazd 44-ką do Bělá pod Pradědem. Chwila jeszcze asfaltu do góry, docieramy do Drátovnej (600 mnpm), następuje skręt w lewo w nieznaną chyba nikomu drogę, mającą nas zaprowadzić na Červenohorské sedlo (1013 mnpm)


Od samego początku towarzyszą nam gęste mgły, nadając dojazdowi na Sedlo niezwykły, mistyczny charakter. Dopóki nie pada, to taka pogoda należy do jednych z moich najulubieńszych. Wiem wiem - nic nie widać, okulary parują, wilgoć oblepia ubrania, zimno i ponuro. Ale gdyby Słońce świeciło przez cały czas to i wrażenia pogodowe byłyby niezmienne. A zmiany to przecież fajna sprawa i jakże barwne później dzięki temu wspomnienia :)






Na krótkim postoju Pod Velkým Klinem (970 mnpm) widać, że humory wszystkim dopisują :D Zastanawiam się, która z osób chciała biednemu fotografowi-Ryjkowi spuścić w tym momencie największe manto :) Myślę, że miny mamy nietęgie ze wzlędu na świadomość nieuchronnie zbliżającego się końca podjazdu na Sedlo.

Na fullu podjeżdża mi się genialnie. Bardziej wyprostowana pozycja niż na Krossie na tym etapie jazdy daje dużo satysfakcji. Moje uczucie do fulla ulegnie natomiast zmianie o 180 stopni podczas terenowego zjazdu. O ironio!

Po dotarciu na szczyt przełęczy Ryjóweczka przywołuje na mą twarz szeroki uśmiech oznajmiając, że na tym etapie podróży nie pozostaje nic innego jak przyczaić się w jakiejś knajpce. Oczywiście w celu ogrzania się.


Nie mnie jedną raduje ta informacja :)

W knajpie jest uroczo, swojsko, przedpotopowo. Czas oczywiście przyspiesza i nim się obejrzymy nadchodzi chwila powrotu na rowery. Wszystko jest pięknie dopóki nie wyjdziemy na zewnątrz. Tam dopadają nas odgłosy burzy. Niedalekiej. Lekko zatrważającej. Nie wiem jakim cudem, ale zostaje podjęta decyzja kontynuowania trasy. Przyznaję, że zaskoczyło mnie to nielicho, bo zanim jeszcze zdążyliśmy opuścić parking przedknajpiany ciuchy nasze zaczął rosić coraz bardziej rzęsisty opad. No ale kim ja jestem by oponować?! :) Ciśniemy zaplanowaną trasą, powoli, naokoło, szuterkiem zmierzając w stronę Kout nad Desnou. Mimo opadu (który całe szczęście wciąż pozostawał na znośnym poziomie deszczu, nie zmieniając się w ulewę) dane nam jest podziwiać fantastyczne widoki: Pradziad z szalejącą nad nim burzą, Dlouhe Strane z przetaczającymi się nad nim ciężkimi chmurami, Kouty w dolinie - cudownie i błogo oświetlone Słońcem, dające nadzieję na ładną pogodę w dalszej części dnia.










A tu już pod Petrovką. Następuje podział na podgrupy - Renatka z Grzesiem wybierają Pradziada, reszta - niepomna na pogodę - postanawia kontynuować zaplanowaną trasę. Żegnamy się z rodzeństwem i uskutecznimy zjazd leśnym asfaltem w stronę Kout.


Renia i Grześ na szczycie najwyższej góry Jesioników Wysokich.




Po drodze ze Zbyszkiem zatrzymujemy się na chwil kilka podziwiać podeszczowe widoki.

Pogoda ustabilizowała się na satysfakcjonującym, bezulewowym poziomie. Dobrze. Bardzo dobrze. Jest szansa, że jednak się uda...? E-he. "Nie tym razem:)" - śmieje się ktoś na górze, odkręca kurek i spuszcza nam na głowy hektolitry zimnego deszczu z gradem. Ma to miejsce.. na którym? Trzecim? Czwartym kilometrze podjazdu na szczyt elektrowni? Trochę za późno wyciągam przeciwdeszczówkę i przypłacam to przemoczeniem softshella. Po przyodzianiu tak nieprzemakalnej jak i nieoddychającej żółci rozradowana jadę przed siebie. Po prawej mijam Ryjka walczącego ze swoją kurtką. Przekonana, że reszta dzielnie pruje pod górę, czynię to samo. Mija krótka chwila, na poboczu dostrzegam porzucone rowery, a pod tyci drzewkami przemoknięte, przyczajone, mokre kury w liczbie osób 5.


Dołączam do nich, po kilku minutach przybiega również Ryjeczek, złorzecząc na swoje nagie drzewko ochronne, kuląc się pod krzakiem i uskuteczniając antydeszczową medytację. Tak stoimy, złość i rozczarowanie przykrywając uśmiechami i dowcipami. Mnie trochę szlag trafia - drugi raz? w tym samym miejscu? taka sama przeszkoda? Mijają minuty, w butach jeziora, kurtki coraz gorzej radzą sobie z ulewą, a ta wciąż przybiera na sile.
Ryjek powstaje mężnie, wyskakuje spod ochronnych drzewek wprost na deszczo-grad i z uśmiechem na ustach zarządza - "KOUTY! OBIAD!! PIWO!!!".
raz
dwa
trzy...


...i po pokonaniu kilku kilometrów zjazdu już jesteśmy w knajpie, przemoczeni do suchej nitki, ale uradowani obecnością dachu.

W takich okolicznościach przyrody wstydu w nas za grosz. Ściągamy buty, zdejmujemy skarpety, kiedy wychodzi Słońce wynosimy wszystko przed knajpę w nadziei, że te kilka minut choć odrobinę przesuszy nasze 'onuce'.
Pogoda robi się coraz bardziej genialna, po ciemnych chmurach ślad ginie, Słońce pięknie świeci już kolejne dekaminuty. Koniec knajpianej sielanki, czas zacząć rozważania, kto co gdzie i z kim. Baaaaardzo opornie nam to idzie. Morale mocno podupadły. Chciałoby się, ale się nie chce. Przydługi postój na dworze również nie jest niczym ekscytującym kiedy wszystko na człowieku mokre. Ryjek waha się najdłużej i ostatecznie, jako Przewodnik Stada odpowiedzialny za swoją trzódkę, postanawia przyłączyć się do grupy skracającej trasę - Ani, Zbyszka i Feniksa - i przez Premyslavskie Sedlo, Branną i Ostruzną wrócić do Jesenika.


Uśmiechnięta Ania podczas powrotu do Jesenika

Ja + dwójka Bogdanowa kontynujemy trasę i wracamy na podjazd na szczyt elektrowni. Tym razem bez niespodzianek. Całkiem żwawym tempem docieramy na górę. Po drodze znów zaczyna padać, ale ani trochę uciążliwie. Satysfakcja z dotarcia na szczyt jest co najmniej podwójna!


Przy dolnym zbiorniku wodnym.


Pozostałości gradowo-śnieżnych opadów.


Na szczycie elektrowni.


Na fotce, po prawej stronie, widać przewalające się przez góry chmury. To w nie wjedziemy później podczas zjazdu do Jesenika.






Ninja przygotowuje się do zjazdu :)

Zjazd uskuteczniamy do Kout, wybierając z Cerberem terenowy wariant - dla mnie kolejny nietrafiony wybór.


Zjeżdżając wzdłuż stoku za późno zauważam konkretny rów, nie podbijam kierownicy (za co później zgarniam, zasłużenie, mały ochrzan) i zaliczam nieprzyjemny lot nad kierą. Upadek boli. Boli niefart tych dwóch dni. No nic. W końcu docieramy do Kout, za chwilę dołącza do nas Bogdano, który wybrał asfaltową dłuższą alternatywę zjazdu. Teraz już tylko przed nami jakieś 10 km podjazdu szosą na Červenohorské sedlo, który idzie bardzo sprawnie. Z przełęczy okropny zjazd do Jesenika - b. gęsta mgła, mżawka, temperatura nieprzekraczająca 5 st C - katorga! Ale jakże pysznie smakował w końcu prysznic :D

Dziękuję Wam za ten wspaniały dzień. Dzięki Ryjku za organizację trasy. I Tobie Bogdano za przewodnictwo w jej drugiej części.
Będzie co wspominać!
Ani K. drogiej największe podziękowania się należą - bez Ciebie nic z tego by mnie nie spotkało.


  • DST 86.14km
  • Teren 26.00km
  • Czas 05:08
  • VAVG 16.78km/h
  • VMAX 72.00km/h
  • Podjazdy 1770m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 27 kwietnia 2014 | Komentarze 14

Uczestnicy


Weekendowo coś ciężko mi szła organizacja czasu. Prognozy, w które od wielu dni nie szło wierzyć sprawdzały się jakoś tak na opak, więc ich pod uwagę brać nie musiałam i deszczu, burz, żab i gradobicia obawiać się nie trza było.
Z Toompem niestety ostatecznie nie udało się zgrać (trzeba będzie to nadrobić!:).
Za to sobotnie długie plotkarskie popołudnie u Mamy wmiotło mi do głowy świetny pomysł - telefon do Bodzia i Ani, namówienie na dołączenie Kuby i za kilkanaście godzin wspólna eksploracja Gór Sowich. Wiem dobrze, że w Ani drzemie zwierzę terenowe i że z dnia na dzień coraz bardziej rozkochuje się w pięknych, ciężkich technicznych trasach. Pomyślałam, że jest to dobry moment, by pokazać Jej za co pokochałam Sowie.
Bodzio te górki niby znał, ale jakoś tak głównie maratonowo więc przelotnie, bez piwka i kiełbach, a przecie tylko tak to się liczy :D
Kubik Sowie już trochę zna i lubi więc wiedziałam, że Jego nie zawiodę.
Ostatnia kwestia to terenowe rodziewiczanie SPDów. I jak się okazało - nie ma to jak uczynić to w doborowym towarzystwie, które każdą moją kolejną glebę kwitowało wybuchem śmiechu, miast głaskaniem po głowie :P

Na Przełęcz Sokolą docieram przed 10:00. Na miejscu już rozpakowany z samochodu czeka Kubik.
Kudowianie docierają ździebko spóźnieni, ale w 100% usprawiedliwieni od razu po wyjęciu z samochodu jakiś 10 opakowań kiełbachy na ognisko ;)
Podział na grupy. Bodzio i ja wybieramy czerwony pieszy, przez Schr. Orzeł, Sowa, prosto na szczyt. Ania z Kubą ciut lżejszą rowerową alternatywę (którą i tak opacznie kończą na czerwonym pieszym:)))
W drugiej, najcięższej, części podjazdu zaliczam "do trzech razy sztuka" i za trzecią próbą podparcia się na podjeździe nie udaje mi się wypiąć. Gleba. Patrzę na Bodzia, temu na twarzy wykwitać zaczyna gigantyczny uśmiech. No niech Cię!!! Ale i mnie do płaczu daleko. Notuję dziurę w kolanie, dziurę w nowej bluzce i wracam na rower. Po dojechaniu na szczyt piwko i woda utleniona poszły w ruch czym prędzej. Zaraz dołącza do nas pozostała dwójka. A i po chwili ukazuje się Merlin, zdobywający tego dnia szczyt już po raz drugi.


Pierwsza tego dnia ranka wojenna.

Podczas gdy ja przeprowadzam pilną piwną rehabilitację, Bodzio testuję wpierw mojego Krossa (dziwiąc się jak ja się mogę nie wypinać z tak luźną sprężyną w pedałach:)), a później Kuby Cube`a.





Dalsza część trasy prowadzi nas na Małą Sowę i pyszny zjazd żółtym pieszym do krzyżówki ze Srebrną Drogą.
W tym miejscu jestem świadkiem gigantycznego skoku adrenaliny u Ani. Po zjeździe na ustach wielki uśmiech, nogi z wrażenia nie mogą przestać się trząść (znam i ja to dobrze:).
Aneczko - wielkie olbrzymi brawa dla Ciebie za wszystkie zjazdy tego dnia; a były one zdecydowanie nietrywialne. Dajesz czadu pierwszorzędnie!










Zjazd czerwonym ze szczytu W. Sowy na Przeł. Jugowską. Kuba pięknie tego dnia cisnął, nie odpuszczając zjazdom ani na chwilę :)

A tu już z po zjeździe z Rymarza z powrotem na Jugowską. Staję, wyciągam aparat by cyknąć Zwierzakowi fotkę, Ania śmiga przede mną wykrzykując z radością - "zjeżdżam z dupskiem za siodłem" :))) Radość biła od Ciebie Mała na kilometry :D



Słowa trzy o spdach. Czuć na podjazdach różnicę wielką. Mimo delikatnego lęku przed kolejnymi wywrotkami podjazdy i tak szły bardzo przyzwoicie. A na zjazdach... och na zjazdach! Cóż to za komfort, gdy noga nie lata na wszystkie strony na każdym większym wyboju.

Z Bodziem postanowiliśmy wbić z Zimnej Polany na Kalenicę, pozostawiając Kucharzy przy ognisku :) Żałowaliśmy jedynie, że aparaty zostały przy naszych małżonkach, bo rzepakowe widoczki z wieży były zupełnie wyjątkowe. Zorientowałam się wtedy, że to chyba mój pierwszy raz na Kalenicy wiosenną porą. Nigdy podjazd z Zimnej Polany na szczyt nie poszedł mi z takim luzem. Wymiękła moja głowa, nie mięśnie czy technika, przed trudnym kawałkiem. Brak dostatecznej wiary w siebie kazał mi wypiąć się zawczasu, zamiast podjąć próbę. Głupia!

Po napełnieniu brzuchów na Zimnej, po zjeździe na Jugowską, kolejny cel to znów wdrapać się na Kozie Siodło. Z niego żółtym dojazd do Schroniska Sowa. Tam czas na zimnego, wybornego Kvasnicaka oraz pyszną kawę i herbatę ;p
Ostatni z kolej hit tego dnia to pokazanie moim towarzyszom zielonego pieszego spod Schroniska Sowa do szosy przed Sokolcem. Krótki, ale jakże treściwy to kawałek porządnego zjazdu :)





Na Przeł. Sokolej trójka pakuje się do samochodów, ja postanawiam wrócić do domu tak jak dotarłam na miejsce spotkania, czyli rowerem.

W tym miejscu pragnę również poinformować, że ostatni to raz katuję Wasze oczy tymi zaplamionymi fotkami (dzięki aparatowi Ani i Cyborga na niektóre z dodanych do wpisu zdjęć idzie patrzeć z przyjemnością). Ostatecznie mój Lumix dokonał żywota.

Pełen luz, ciężka trasa, kupa śmiechu, pyszne jadło i wspaniałe towarzystwo - i o to właśnie w tym chodzi! :D


  • DST 146.70km
  • Teren 25.00km
  • Czas 07:10
  • VAVG 20.47km/h
  • VMAX 57.90km/h
  • Podjazdy 2000m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 5 kwietnia 2014 | Komentarze 17

Uczestnicy


Dziś przewodnicze honory czynił Zibi. Oprowadzał nas po Górach Złotych, których ja osobiście nie znałam ni w ząb.
Na miejsce zbiórki, do Lądka, docieram na rowerze. Dobrze, że z domu wyjechałam przed brzaskiem, bo w przeciwnym razie, po spojrzeniu przez okno, nie wiem czy dałabym radę zebrać się w sobie i usadzić dupsko na siodle.
Prawie od samego początku trasy delikatnie kropi. Za Przełęczą Jaworową, czyli po 70tym kilometrze mżawka zamienia się w już bardziej upierdliwy opad. U celu jestem pół godziny przed czasem. Zastanawiam się czy ktoś w ogóle się jeszcze zjawi (prócz oczywiście Toompa, którego byłam pewna, gdyż spotkałam go na trasie i zrealizowałam podjazd na Przeł. Jaworową). Jakież było moje zaskoczenie kiedy pojawili się wszyscy. Całe radosne 11 osób, wśród których nowy ekipowy narybek - Arek i Greger :)
Nawet nie podejmę się opisywania trasy, bo zupełnie nie wiem co się po drodze działo. Wiem na pewno, że Przewodnik uparcie starał się doprowadzić nas do wyzionięcia ducha. Były ostre terenowe podjazdy, podejścia, przeprawy przez chaszcze, ostre zjazdy po mokrych kamieniach i korzeniach. Cudowne to wszystko! Było też jadło i napitek więc już w ogóle czego jeszcze pragnąć?!
Pogoda? No do dupy, ale jak widać żaden deszcz nam niestraszny :)
Dziękuję Wam za ten wspaniały dzień!


Opactwo Cystersów w Kamieńcu Ząbkowickim


Dywagowanie nad dalszym planem dnia, jeszcze w Lądku, w oczekiwaniu na koniec deszczu.

Czas naglił więc deszcz/nie deszcz - postanowiliśmy dłużej nie czekać i gęsiego powędrowaliśmy za naszym dzisiejszym Wodzem.





W pewnym momencie rozdzielamy się na dwie grupy. Ta mniej rozsądna postanawia pochodzić trochę między powalonymi drzewami :)
Zibi tylko cieszy się radośnie, że udało mu się wpuścić nas w maliny :P






Po chwilach kilku docieramy do drugiej połówki na ruinach zamku (jakiego zamku?)




Tomek postanawia w dość niekonwencjonalny sposób dotrzeć do reszty biesiadników.

A później czeka nas bardzo smakowity kąsek w postaci czadowego technicznego zjazdu.







Następny cel: kamienne damy.








I po wielu dniach włóczęgi w końcu docieramy do Travnej, obiadu i Koziołków:) Ania próbuje ogarnąć ferajnę.


Po obiedzie na dobre trawienie z Bodziem urządzamy sobie małe wypluwanie płuc na dojeździe na Przełęcz Lądecką. Prawie umarłam!


I piękne widoczki z Przełęczy.


Na Przełęczy żegnamy Toompa i Gregera. W Lądku rozdzielamy się z ekipą Lądkową i Kudowianą. Razem z Kłodzczanami pociskamy do Kłodzka by zdążyć na mój szynobus do Świdnicy.




:)


  • DST 90.15km
  • Teren 25.00km
  • Czas 05:21
  • VAVG 16.85km/h
  • VMAX 47.30km/h
  • Podjazdy 1644m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 30 marca 2014 | Komentarze 18


Oj ciężko było się rano zebrać do wyjścia. Czas jednak uciekał nieubłaganie. Każdy miał do wypełnienia jakieś obowiązki (największe pozdrowienia w tym miejscu przekazuję Bogdanowi!) więc ostatecznie z wybiciem 11 ruszyłam w świat.
Na "dzień dobry" 10 km podjazdu z Kudowy do Karłowa. Idzie wyśmienicie, choć cisnę ciut za mocno. Cieszę się zatem gdy w połowie podjazdu doganiam jakiegoś rowerzystę. Zwalniam ciut i trzymam się niedaleko za nim, wypoczywając i podziwiając widoczki.

W Karłowie rzut oka na Szczeliniec Wielki:


I zaczyna się: niebieskim pieszym okrążam Szczeliniec Mały by omyłkowo dotrzeć do szosy i nią zjechać prosto do Pasterki i Opata.





Mogłabym się tak wygrzewać w tym Słońcu i kilka godzin, ale zbieram się w końcu do kupy i podążam w stronę Bozanovskiego Spicaka.
Trzy hopki zaraz za Machovskym Krizem, które zawsze mnie zrzucały z roweru, tym razem wchodzą bez żadnych problemów. Zdumiewa mnie to wielce i raduje.










Po dotarciu do U Panova Krize wybieram opcję zielonego pieszego i nią zmierzam powoli w stronę zielonego rowerowego i osławionych telewizorów, które dziś udaje mi się zjechać w całości, razem z końcówką - JUPI!!! :D




Z Martinkovic stary asfalt doprowadza mnie do Americi, gdzie znów rozkoszuję się latem.


I to w tym miejscu rozpoczyna się największy hit dzisiejszego dnia, czyli zielony szlak rowerowy w stronę Hlavnov. NIGDY nie pomyślałabym, że można wytyczyć szlak rowerowy w takim miejscu. Wcześniejsze tv chowają się przy tym zjeździe. Niebywałe. Zarówno podjazd, który nieprawdopodobnie daje w dupsko, jak i późniejszy zjazd.






Z Hlavnov docieram do Polic a stąd już powtórka dojazdu z dnia poprzedniego. Czyli podjazd w stronę Broumova, a na koniec mordęga na podjeździe do Janovicek.
To zdecydowanie był dzień pełen wrażeń :)




  • DST 49.02km
  • Teren 20.00km
  • Czas 04:18
  • VAVG 11.40km/h
  • VMAX 60.90km/h
  • Podjazdy 1650m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 22 marca 2014 | Komentarze 23

Uczestnicy


Panie i Panowie. Dzień nr 2 rozpoczęty.
Pobudka o 6:00. Wstaję. Nieszczególnie pamiętam jak się nazywam. O-o...
Za krótki sen, ciut zbyt intensywne wieczorne uzupełnianie minerałów.
Ciągłe łypanie oczyma za okno nie powoduje wcale, że mżawka się ulatnia. Trochę jakoś tak pochmurno. Czyżby deszcz? Ryjek i Jego niezawodne prognozy mówią, że absolutnie nie ma się czym przejmować. Będzie pięknie, będzie zabawa! :) I tak oto Ryjek został naszym nadwornym Wróżbitą-Synoptykiem, bo pogoda tego dnia była chyba jeszcze lepsza niż piątkowa. Równie ciepło, ale znacznie spokojniej ze strony wiatru.
Z Okraju jakoś naokoło, bocznymi drogami kierujemy się w stronę Peca. Po drodze Artur o mało co nie taranuje na zjeździe dzieciaka, który niepostrzeżenie, puszczony samopas przez rodziców, pakuje mu się pod koła. Rodzicielska wyobraźnie potrafi czasem mocno szwankować. Dobrze, że skończyło się ino na wielkim strachu w oczach (i w przypadku dzieciaka pewnie jakiejś niespodziance w gatkach).


Ania wspomina znak, który utkwił Jej z wcześniejszego wypadu w pamięci. Po dojechaniu do niego Feniks-Poratowany-O-Poranku-Przez-Ryjka-Reanimacją-Tylnego-Hamulca postanawia świętować pod znakiem odzyskaną umiejętność zatrzymywania się :)






"Takie-tycie" hopki po drodze powoli rozbijają nasze ciężkie głowy. Lekko nie jest, ale powoli wracamy do życia. Niedaleko Peca postanawiamy z Bogdanem i Zbychem obczaić fajnie się prezentujący zjazd terenowy. Byłoby zupełnie kapitalnie gdyby nie paskudne kamienne rynny w poprzek dróżki. Na jednej z nich Zbychu łapie snejka. W pięknych okolicznościach przyrody czeka nas krótka leśna sielanka.








Ciut spóźnieni dołączamy czym prędzej do reszty grupy czekającej na nas niecierpliwie w Pecu. Chwila na walkę z (tym razem) Arturowym hamulcem i jesteśmy gotowi rozpocząć napór na Rychtrovą Boude, Vyrovkę i Modre Sedlo. To są trzy punkty postojowe, w których prowadzący peleton zobowiązani są nakazem Ryjkowym czekać na dojazd reszty grupy. Tak też się dzieje. Podjazd pyszny. Na pewno w tym roku jeszcze tam wrócę by, tym razem już bez postojów, spróbować zrealizować całość z Peca na Modre Sedlo. A może od razu na samą Śnieżkę??? Się zobaczy :)

1. Rychtrova Bouda:




2. Vyrovka:






3. Modre Sedlo. Przez jakiś jeszcze czas asfalt jest czyściutki, wszystko przejezdne bez większych problemów. Po drodze punkt widokowy. Wszystko pięknie, aż do...






...aż dotąd. Od tej chwili czeka nas spory kawałek pchania rowerów. Pod samą kapliczkę. W dół, w stronę Lucni Boudy podejmujemy heroiczne próby zjazdu. Radochy podczas tego jest nieprawdopodobna ilość. Ręce bolą, równowaga gubi się co kilka sekund gdzieś pod śniegiem. Gleby, poślizgi, loty nad kierą :) Wszystko pięknie amortyzowane śniegiem/breją. Buty z minuty na minutę coraz cięższe od gromadzonej w nich wody, a im tej wody więcej tym jakoś tak weselej się robi - dziwna prawidłowość :D










TAK się to robi :))




Przed nami Lucni Bouda, w której tyłki grzeje piesza część ekipy - Ania, Beatka, Kubuś, Mariusz oraz Alinka z Adamem. Nie decydujemy się niestety na to by do nich dołączyć i postanawiamy zaparkować dopiero w Strzesze Akademickiej. Tam nabawiamy się jakiś zatruć pokarmowych, płacąc za to przy okazji całkiem grubą kasę (pozdrowienia dla kucharza!), udajemy, że udało nam się przesuszyć skarpetki i buty (szeroki uśmiech dla Dwójki, która przezornie zaopatrzyła się w zapasowe pary skarpet i ukłony dla Żony Ani za podsunięcie im tego genialnego pomysłu) i zaczynamy zjazd w stronę Karpacza.
Po drodze nie stać nas na to by odpuścić sobie podjazd pod Samotnię (pierwsze moje odwiedziny w  tym przepięknym miejscu).










Całe szczęście tego dnia na szlaku bardzo niewielu turystów pieszych mijamy. Pod Świątynię Wang docieramy w kilkanaście sekund :D


Zbychu znów w Akcji:


Z Karpacza szybko asfaltem na początek Kowar a stąd już terenem, moim zdaniem bardzo urokliwym i przyjemnym szlakiem, docieramy po niekrótkim podjeździe na Okraj.




Ten dzień to było istne szaleństwo! Nie mogło być lepiej. Po powrocie do chatki, myjąc twarz, zorientowałam się, że od śmiania się mam na policzkach zakwasy (możliwe to w ogóle?!...)
Oczywiście i tym razem nie podejmę się opisywania tego jak rozwiną się ten dzień/wieczór/noc :)).
Napiszę jedynie, że obraliśmy BARDZO dobry kierunek rozwoju :P


  • DST 101.34km
  • Teren 10.00km
  • Czas 06:02
  • VAVG 16.80km/h
  • VMAX 54.60km/h
  • Podjazdy 1995m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 21 marca 2014 | Komentarze 13

Uczestnicy


Czwartkowa poranna krótka przejażdżka bardzo dobitnie pokazała mi co mnie czeka w dniu następnym na dojeździe na Przełęcz Okraj i dalej do Velkiej Upy na spotkanie z ekipą.
Piątek. Pobudka przed 4 rano. Oczywiście jak to ja - pakowanie zostawione na ostatnią chwilę, a jakże?! :) Najpotrzebniejsze rzeczy zabieram ze sobą, resztę zostawiam Kubie do przewiezienia wieczorem samochodem.
Było tak jak się spodziewałam - prawie całą drogę paszczowiatr. Mimo wszystko jechało mi się wyśmienicie. Na Okraju zameldowałam się ok. 9:30. Piękny czas, piękna pogoda, jeszcze piękniejsze oczekiwanie na powitanie bandy.
Z Okraju szyyyyybki zjazd. Na miejsce spotkania docieram 15 minut przed czasem. Grzeję się w Słońcu, jem kanapkę jedną, potem drugą, czytam książkę, doprowadzam do wyczerpania baterii w mp3 plejerze. A Ich jak nie było tak nie ma. Zaczynam się niepokoić. Ale zanim na dobre wykwitnie we mnie obawa - docierają w składzie: Ania, Ryjek, Feniks, Cyborg, Zbychu, Bogdan i Artur . Radość ze spotkania olbrzymia! Okazuje się, że spowolniła ich wielka kupa śniegu napotkana w terenie po drodze z Janskich Lazni do Velkiej Upy. U-la-la, zapowiada się, że będzie się dziać na górze! I co?! I działo się. Działo się na całego :)

Na dzień dobry podziwiam z oddali płonący Masyw Ślęży, zmierzając w stronę Kamiennej Góry.


Nieprawdopodobnie małe ilości śniegu na szczytach Karkonoszy, zważywszy, że to dopiero końcówka marca.


Za Kamienną Górą nadrzewne nawoływania godowe:)


Po drodze na Okraj postanawiam się zatrzymać na serpentynach, bo nie wiem czy w ogóle będę tędy zjeżdżać w niedzielę (no i okazało się, że nieszczególnie się to udało) i pocieszyć oczy widokami.


Na Okraju śniegu zero, ciepełko zakłócane dość silnym wiatrem.


Po spotkaniu z ekipą ruszamy do Peca pod Śnieżką. Tu chwila na wytchnienie, pogaduchy i naładowanie się minerałami przed podjazdem na karkonoską Czarną Górę. Słońce przyświeca tak obłędnie, że nie pozostawia mi wyboru - rozodziewam się i w ten sposób robię ostateczne pożegnanie zimy i przywitanie wiosny. Nie ja jedna na letniaka postanawiam walczyć z resztkami śniegu :) Ryjówka od dłuższego już czasu bombardowany był sennymi rojeniami na temat pewnego podjazdu. Kiedy już się okazało, że nasze spotkanie wypadnie pod Pecem, trasa musiała koniecznie zawierać tenże podjazd. Było stromo, było ostro, ale widoki!!! Dla nich to i 3 razy tyle można kręcić pod górę.








Chwila dla fotografów i na radowanie oczu okolicą i jazda dalej pod górę. Gdzieś po drodze na chwilę zagalopowujemy się z Bogdanami i mylimy szlak. Szybko naprawiamy swój błąd, wracamy do pozostałych, wysłuchujemy Ryjkowych pochwalnych peanów nad schroniskiem, które pęka w szwach od genialnego jadła i napitku, które mamy pod ręką, ale do którego nie zajrzymy. Do diaska!! Przewodnik nie ma dla nas litości - na siodła siad i kręcić bez wytchnienia przed siebie. Jak Szef mówi tak robimy. Na piwo przyjdzie jeszcze czas ;)
Po chwili docieramy do końca Wiosny i wjeżdżamy/wchodzimy w zimę. Mijający nas ludzie patrzą na nas jak co najmniej na szaleńców - my na krótko, oni w puchowych kurtkach, czapkach i z nartami pod pachą. Każdy robi to co lubi :)


Kawałkami trzeba iść, ale okazuje się, że spora część z tej zimy jednak jest przejezdna. Wiosna - 1, zima - 0! Radość na twarzach moich współtowarzyszy doli Wiosennej i niedoli zimowej nie pozostawia złudzeń co do tego jak bardzo nam obecność tego śniegu ciążyła;)




Docieramy do małej ścianki, zaśnieżonej, zalodzonej. Ups! W warunkach sprzyjających wygląda na ciężką do zrealizowania, a co to będzie teraz??!! Chwila kontemplacji górki i próba walki o kolejną wygraną nad zimą, mrozem i lodem. Próba dla niektórych zakończona sukcesem! Brawo chłopaki!! Do dziś czuję zapaszek palonych na podjeździe udek Zbychowych :D






Jeszcze chwila moment i uradowani, już trochę przemarznięci docieramy na szczyt. Przyodziewanie się, sesja z Najbardziej Poświęcającym Się Dla Dobra Sprawy Fotografem Zbychem :) i zjazd w stronę Janskich.




Na zjeździe mijamy stare, zrujnowane schronisko. I już planujemy kiedy zorganizujemy tam jakąś weekendową kwaterę.


Podczas zjazdu kilkukrotnie przecinamy stok narciarki. Już mi nawet głupio nazywać tę breję śniegiem, a jednak gondola nadal kursuje a na zjazdach wciąż sporo narciarzy. Szał!


Po zjechaniu do aut chwila na kombinacje - co począć z Leą? Upychać ją gdzieś po bagażnikach? Zostawić w lesie na pożarcie wilkom? Czy pogonić na Okraj rowerem, co by zbyt rześka nie kładła się spać? Okazuje się, że serca moich kompanów są większe od Śnieżki - Bogdano zabiera ze sobą Krossa (pokłony!), Feniks wrzucę na tyły samą zainteresowaną (Kvasnice :P ze trzy się za to należą), a Artur bardzo umiejętnie zajmuje się zabawianiem "damy".
Ekipa na medal!!!

Opisywania tego co się działo z dalszą częścią dnia i nocy nawet się nie podejmuję ;)

Rowerowa część Dnia nr 1 zakończona z olbrzymimi uśmiechami na paszczach.

Mapki komuś zakoszę jak już pojawią się we wpisach.