avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

1500 - 2500 w pionie

Dystans całkowity:3808.61 km (w terenie 1167.00 km; 30.64%)
Czas w ruchu:212:33
Średnia prędkość:16.40 km/h
Maksymalna prędkość:72.30 km/h
Suma podjazdów:76815 m
Liczba aktywności:42
Średnio na aktywność:90.68 km i 5h 27m
Więcej statystyk
  • DST 67.16km
  • Teren 32.00km
  • Czas 04:25
  • VAVG 15.21km/h
  • VMAX 54.50km/h
  • Podjazdy 1530m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 29 listopada 2014 | Komentarze 12


Mimo, że już ewidentnie zapadam w sen zimowy i nad rower przedkładam szydełkowanie :-) to jednak ciągnie mnie w góry jakaś siła nie do powstrzymania.
Lecę więc za tym głosem przyzywającym mnie na szczyty, ciesząc się, że zima jeszcze wciąż trzyma się od nas z daleka. No może nie z daleka. W sumie to już na wyciągnięcie ręki. Ale jej obecność póki co mi nie szkodzi. A po dniu dzisiejszym, kiedy to przedzimie było wyjątkowo obłędne to nawet odrobinkę, zdziebeczko na zimę czekać zaczynam. Nie z tęsknotą i bez zaciśniętych z niecierpliwości pięści, ale może jednak ryczeć jak bóbr nie będę jak w końcu śnieg się zdecyduje by spaść. Tylko BŁAGAM! Jeszcze nie teraz. Do 200 000 metrów tak bardzo bardzo niewiele już brakuje...

Pobudki ostatnimi czasy idą mi wyjątkowo opornie. Dzisiejszy ranek nie różni się w tej materii niczym od pozostałych. Zwlekam się jednak w końcu z łóżka. Z grymasem zniesmaczenia na ustach i oczyma zaklejonymi snem. Chcę jechać, ale tak strasznie paskudnie nie chce mi się ruszać tyłka z ciepłego domu. No ale nie da się zjeść ciastko i mieć ciastko. Wolę zjeść więc wybywam w świat chwilę przed 8.
O dziwo, mimo chłodu, jedzie mi się bardzo dobrze. Narciarskie, lamerskie :-p rękawiczki spełniają swoje zadanie wyśmienicie i sprawiają, że najgorzej radząca sobie z mrozem część mojego ciała jest szalenie uszczęśliwiona.
Dzisiejszy kierunek to Góry Suche. Góry, w których czuję się wyśmienicie, głównie ze względu na bardzo niewielki ruch rowero-pieszy w ich obrębie.

Nie będę się rozwlekać nad trasą, bo opisywałam już te ścieżki niejednokrotnie i sensu nie ma za grosz by znów się powtarzać. Same zdjęcia chyba powiedzą najlepiej jak przepięknie dziś w górach było, mimo że temperatura w pewnym momencie spadła do -8 st C i zimno było mocno przejmujące.

Jeszcze jesień w Głuszycy:


I już Zima (olbrzymie pozdrowienia dla Morsowego!!!) pod Skalnymi Bramami:




Spod Skalnych Bram przez Turzynę pocisnęłam do Andrzejówki...






W Andrzejówce zagrzewam się do dalszej drogi, która prowadzi mnie na Waligórę, Przełęcz pod Szpiczakiem i szczyt Granicznik.




Z Granicznika pędzę na niebieski, odkryty niedawno, singiel schodzący do Radosnej. Dalej na Przełęcz pod Czarnochem i nowym dla mnie czerwonym rowerowym strefy nad zalany kamieniołom koło Głuszycy Górnej.






CZAD!


  • DST 148.83km
  • Czas 07:04
  • VAVG 21.06km/h
  • VMAX 52.20km/h
  • Podjazdy 1960m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 15 listopada 2014 | Komentarze 23


Zupełnie mimochodem rzuciłam we wtorek do Kuby, Ani i Bogdana, że do końca tego tygodnia dojadę do dystansowego celu wyznaczonego na ten rok. Cel ów, w liczbie przejechanych 12 000 km, wyznaczył mi mąż mój Jakub, z podkreśleniem, że jeśli się uda to przedyskutujemy konieczność oddawania mu kasy za Krossa. Mobilizacja zatem niesłychana była i nie do wyobrażenie dla mnie by się miało nie udać.
Mimo wszystko jednak nie spodziewałam się dojechać do tego celu już w połowie listopada.
Do rzeczy - plan na weekend był/jest zacny: terenowe spotkanie z Kudowianami i objazd fajnej traski Strefy MTB Sudety. Prognozy pogody jednak od 2 dni nie pozwalają mieć zbyt wielkich nadziei :-( W związku z tym postanowiłam wyszukać sobie jakiś cel, który pozwoli mi już dziś osiągnąć 12kkm. Przełęcz Okraj z dojazdem przez Mieroszów, Chełmsko i Lubawkę, a powrotem przez Kamienną Górę to strzał w 10!, bo bez dodatkowego głupiego dokręcania pętla ma w punkt dystans mi potrzebny.
I stało się.
Przy pogodzie pozostawiającej sporo do życzenia.
Przy wietrze upierdliwym, a czasem jeszcze upierdliwszym.
Przy strachu o kolano (dawno tak długiej trasy nie robiłam), które ostatecznie milczało do samego powrotu do domu :-D

Zdjęć ino trzy, bo najzwyczajniej w świecie nic nie nadawało się do focenia. Najatrakcyjniejszy obiekt dzisiejszego dnia to opakowanie po prezerwatywie dostrzeżone na środku szlaku pieszego (na Przełęczy Chełmskiej), który odwiedziłam w celu śśśśśśś.

Zasłużony relaks w Schronisku PTTK na Okraju:


Sama Przełęcz powalała tego dnia swym urokiem...


Za Kamienną Górą rzut oka na Góry Wałbrzyskie:





  • DST 86.74km
  • Teren 25.00km
  • Czas 04:41
  • VAVG 18.52km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Podjazdy 1575m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 9 listopada 2014 | Komentarze 10


Wstaję rano, patrzę za okno. Dupa. Jak wczoraj. Kładę się z powrotem...

...

Wstaję ponownie, wyglądam, bez zmian, ale godzina 7 to już dla mnie prawie jak południe więc zbrodnią byłoby dalsze wylegiwanie się. Wstaję. Zasiadam do szydełkowania. Mija chwila. Znów okno. Jeszcze gorzej niż wcześniej. O zgrozo!!!

Zaokienny widok powala na kolana.


Na zegarze 9:00. Nie ma na co czekać. Jeśli chcę wyruszyć to dalsze zwlekanie jest zupełnie bez sensu. Zaraz przed wyjściem mgła jakby rzednie. Ok. Git.
Wychodzę, wskakuję na rower i zapuszczam się prosto w budyń.
Zaskoczeniem okazuje się coraz większa jasność z upływem kolejnych kilometrów. Po dziesięciu mam nad głową niebieskie niebo i oślepiające Słońce.


Pluję sobie w brodę za nie zabranie okularów przeciwsłonecznych. Po kilku kolejnych kilometrach biję się w piersi za to plucie w brodę, bo w Głuszycy znów jestem przesłonięta chmurami i mgłą. I to właściwie już nie ulega zmianie do samego końca trasy.

Pierwsze kilometry terenu, czyli zielony strefy MTB na Skalne Bramy to złość na siebie, że w ogóle zdecydowałam się dziś na teren. Jest brzydko, błotniście, słotno i ponuro. Nie ma w tym wszystkim absolutnie nic ładnego.

Standardowy piękny widok spod Skalnych Bram w stronę Gór Sowich:


Po raz kolejny na żółtym pieszym okążającym Turzynę w oczy rzuca mi się cudny singiel. Na wiosną KONIECZNIE muszę sprawdzić co to za piękność:


I tak jadę przed siebie z podjętą już decyzją zakończenia zabawy z terenem w Andrzejówce. Dojeżdżam do rzeczonej, zatapiam się w swojskim ciepłym klimacie tego cudownego schroniska. Śmierdzę, ale nie przejmuję się tym. Zakupuję Opata i raduję się wszystkim wokoło. Dociera do mnie, że jednak NIEEEEE chce mi się wracać tak szybko na asfalt. Może choć Waligóra?? Chociaż tak tyci tyci gór jeszcze zakosztować?? Na pewno będą smakować wybornie!

Wygrzana i uszczęśliwiona miło spędzonym czasem wychodzę z powrotem w mgłę. Sadzam tyłek na siodle i rozpoczynam podjazd w stronę Waligóry. Na skrzyżowaniu rezygnuję ze szczytu i postanawiam karnąć się smakowitym singlem czarnego szlaku pieszego, gdzie - jak się okazuje - poprowadzono jakiś szlak Strefy. Pięknie!


Jadę jadę. Myślę - Granicznik!!! To jest to. Stąd już będę mogła szybko zjechać do asfaltu, bo przecie taki był plan. Jadę więc na Granicznik, ze szczytu którego jak zawsze pięknie widać Ruprechticky Spicak :-)


I góry i lasy....


I tędy prowadzi nowy szlak Strefy. I znów pięknie. Jadę chwilę. Okazuje się, że rowerowy skręca przeciwnie niż ja zawsze skręcałam. O! Ciekawostka... Patrzę na zegar. Pasi. Patrzę na mapę. Rowerowy robi łuk, który zakończy się tam gdzie i ja miałam pierwotnie zjechać. Pasi.
Sprawdzamy...
Lepszej decyzji podjąć nie mogłam, bo trafiam na absolutnie genialny singiel.






Cztery kwestie, z pośród (spośród?) których trzy spowodowały, że nie mogłam się w pełni radować tym przejazdem: mój pierwszy na nim raz, samej, na mokro, jesienią pokrytą liśćmi.
Singiel bardzo nietrywialny. Przy nim zielony singielek Rybnickiego Grzbietu to kaszka z mleczkiem. MTB w najczystszej postaci.
I w tym miejscu pragnę złożyć pokłon wszystki twórcom tych nowych ścieżek, za to, że zdecydowali się ujawnić nam swoje tajemne trasy. Bo sama nie wiem kiedy bym tu trafiła. A tak bardzo BARDZO warto!!! Zatem - DZIĘKI po stokroć.

Adrenalina i endorfiny zalały mi serce, ale jakby tego było mało - zaraz za końcem singla wyskoczył tuż przede mną muflon. Biegł przez kilka sekund po ścieżce, by zaraz wspiąć się do góry. No jaaaaa!!! Radość się ze mnie już wylewała uszami, uśmiech z ust już zejść nie chciał. I cudnie. Bo czymże się smucić gdy na trasie tak pięknie??
Po dotarciu do asfaltu zdecydowałam, że to jeszcze nie pora na szosę i powrót do domu. Wbiłam znów na zielony Strefy, który doprowadził mnie prosto na Przełęcz pod Czrnochem.





OCH! Jak dziś było pięknie!!!




  • DST 67.06km
  • Teren 35.00km
  • Czas 05:39
  • VAVG 11.87km/h
  • VMAX 40.40km/h
  • Podjazdy 1970m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 2 listopada 2014 | Komentarze 6


To była porządna dawka terenu.
Asfalt praktycznie skończył się po trzydziestu kilometrach dojazdu na Przełęcz Sokolą, gdzie wbiłam na czerwony Główny Szlak Sudecki, którym NARESZCIE udało mi się dotrzeć do samej Srebrnej Góry, przejeżdżając po drodze przez następujące szczyty i Przełęcze Gór Sowich: , Wielką Sowę, , Słoneczną, Kalenicę, Popielak, , Szeroka, , Malinową, Gołębią i . "Marne" 20 kilometrów terenu, a po dotarciu pod Twierdzę myślałam, że ducha wyzionę. Ale grunt, że wyzionęłabym go z wielkim uśmiechem na ustach, bo trasa ta była niezwykle satysfakcjonująca. Kawałek od Przełęczy Woliborskiej do Przełęczy Srebrnej to dla mnie zupełna nowość.

Kozie Siodło:


Pod Rymarzem:


Genialne tego dnia widoki z wieży na Kalenicy:






Czułam się na tym dywanie z liści jak gwiazda filmowa tuż przed premierą... :)


Już niedaleko przed Srebrną Górą:


Jeszcze na trasie okazuje się, że będę mocno spóźniona na spotkanie z chłopakami. Mówię im by przejechali zatem jedną z trzech endurasowych pętelek strefy MTB Sudety beze mnie, a pozostałe dwie zrobimy już we trójkę. Tak też się dzieje. Dzięki temu po dotarciu do Srebrnej około godziny 12:30 mam kilkanaście minut na odpoczynek w oczekiwaniu na nich. Po spotkaniu wszyscy z przyjemnością przystajemy na opcję podjazdu pod Twierdzę i sprawdzenia czy dają coś w sklepiku. Dawali - dzięki niebiosom!!! Czekało nas więc kilka wspaniałych chwil na krzesłach tak wygodnych, że wstawać się z nich nie chciało, na tarasie pod samą twierdzą, 2 listopada, w promieniach wiosenno-letniego Słońca. Obłęd! :-D
Potem, by z powrotem nie zjeżdżać do szosy aby następnie tłuc się dojazdową szutrówką, proponuję przejazd czerwonym pieszym wzdłuż obwarowań twierdzy. Wszystko tu to również dla mnie nowość. Cudowany to singiel, który dopiero na trasie okazuje się być częścią jednej z czarnych pętli enduro strefy MTB Sudety. Robimy ją zatem niechcący pod prąd.




Dalej to już hopy, dropy i inne cuda, które w chłopakach wyzwalają wszystko co najlepsze. We mnie póki co wyzwoliły bardzo delikatną frustrację, bo jeszcze nieszczególnie umiem się odnaleźć w takim stylu jazdy, ale wszystko przede mną. Niechaj tylko w końcu pojawi się nowy rower, a wtedy nie ręczę za siebie :-P




Na drugiej pętli Ambeu zalicza nieprawdopodobną glebę (choć  nie do końca mogę to tak nazwać). Na stromym podjeździe ślizga się na kamieniu, spada z roweru i toczy się ładnych kilka metrów w przepaść. Jadąc tuż za nim widzę wszystko dokładnie. Wygląda to komicznie, choć przez chwilę, podczas oczekiwania kiedy w końcu się zatrzyma, żołądek ze strachu podchodzi mi do gardła. Wszystko skończyło się całe szczęście na mnóstwie śmiechu, delikatnych otarciach i szoku wśród turystów pieszych, będących świadkami tego zdarzenia :)




Dalsza część trasy to jazda pod prąd czarnym C w celu dotarcia do czarnego B. Ciężki kawał chleba z niemałą ilością noszenia roweru, ale z góry to by się SZŁO!!! Choć już chyba wyłącznie na porządnym rowerze enduro.












Bardzo mocna trasa, fantastyczna atmosfera, kupa śmiechu. Wiosna pełną gębą!!


ł.>
ł.>
ł.>
ł.>
ł.>

  • DST 85.26km
  • Teren 3.00km
  • Czas 04:15
  • VAVG 20.06km/h
  • VMAX 67.30km/h
  • Podjazdy 1536m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 28 października 2014 | Komentarze 4


Periodycznie nawiedzające mnie dni grozy przybrały dziś spektakularną odmianę, co wyjątkowo rzadko mi się zdarza. Wczorajsze łzy płynące mi po policzkach podczas zakończenia Avatara to już było Coś Wielkiego!! Dzisiejszego ranka nie wystaczył mi uśmiech na poprawę humoru. Ominęłam również poziom rozdrażnienia i fochowatości w stylu daj mi uśmiech, buzi i przytul. Szerokim łukiem okrążyłam też uśmiech, buzi, uścisk i prezencik. Poszybowałam w przestworza i zatrzymałam się gdzieś pomiędzy olać umiechy i przytulanie! Dawaj nową korbę a Dawaj nowy rower!!!! Więc ewidentnie nie było lekko.
Kuba rozsądnie po śniadaniu szybko zawinął się do pracy. Ja stwierdziłam, że po kucharzeniu, wielkich porządkach i pracy dnia poprzedniego, dziś przed pracą na rozładowanie wylewającego mi się uszami napięcia muszę wywlec cięższy sprzęt. Na rower zatem marsz i zabawa w podjazdy.
Początkowo wszystko działało mi na nerwy więc bluzgi mentalne i werbalne sypały się na wszystkie strony świata z byle powodu. Pierwszy podjazd na Przełęcz Walimską szybko się jednak z hormonami rozprawił i dalsza trasa to już było cudo z coraz szerszym uśmiechem na ustach i radością w sercu. Jak to niewiele potrzeba by poradzić sobie z tym dziadostwem :-)
Najważniejsze, że pogoda dziś była bajeczna a przejrzystość powietrza jeszcze lepsza!

Masyw Ślęży i Raduni.


Karkonosze dziś widoczne jak na wyciągnięcie ręki. Poniżej dostrzec je można z lewej strony zdjęcia.


Z Przełęczy Walimskiej zjeżdżam asfaltem do Rościszowa i Pieszyc, czego od dawien dawna nie czyniłam. W Pieszycach obieram kierunek na Przełęcz Jugowską w otoczeniu coraz bardziej jesienniejących drzew.


Na Jugowskiej sporej wielkości tablica strefy MTB Sudety z opisanymi trasami i odpowiadającymi im profilami wysokości. Muszę w końcu dorwać gdzieś mapę tej strefy. W wieży na szczycie W. Sowy niestety brak.


Z Jugowskiej już znacznie krótszy zjazd do Sokolca i podjazd na Przełęcz Sokolą. Po drodze widoki na góry zapierają dech w piersi. Niestety mój telefonik za nic tego nie odda.




Z Sokolej szybki zjazd do domu i już w pełni zrównoważona - do pracy :-)



  • DST 79.11km
  • Teren 21.00km
  • Czas 04:49
  • VAVG 16.42km/h
  • VMAX 65.20km/h
  • Podjazdy 1540m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 25 października 2014 | Komentarze 10


Kuba z kumplem Bartkiem umówili się na zjazdy w Górach Sowich. Pomyślałam - czemu nie. Będzie to co prawda bujanie się wokół szczytu w celu zaliczenia najatrakcyjniejszych zjazdów, ale właściwie ani trochę mi to nie przeszkadza. Spotykamy sie zatem na Przełęczy Sokolej. Dojazd na miejsce początkowo odbywa się w promieniach cudownie ciepłego Słońca, by przed Walimiem przejść w mgliste i pochmurne dotaczanie się na górę. Oj ciężko mi idzie tego dnia. Absolutnie tej jesieni nie złapałam drugiego oddechu. Jestem zmęczona sezonem i łaknę przerwy. Chęci do jazdy we mnie tak na 50% zostało, ale czuję, że jeśli podobne temperatury się utrzymają tej jesieni, a nawet zaczną jeszcze spadać to szybko i mój wątpliwy zapał się wyczerpie. Z Sokolej podjazd na szczyt szlakami rowerowymi, na górze chwila przerwy i podziwianie nowego mieszkańca szczytu.



Od pewnego momentu otacza nas przepiękny wszechobecny szron.




A na szczycie nowa rzeźba. Dostarczona dźwigiem w piątek 24.10.2014 roku, 800-kilogramowa drewniana Sowa. Pan Wieżowy rozbawił mnie pewnym stwierdzeniem. Okazuje się, że wykopany dół czekał na rzeźbę od przeszło tygodnia. Powiedział, że tylko czekali aż ktoś wpadnie w ten wykop. Pytam zdziwiona czy nikt tego nie zabezpieczył? Odpowiada, że owszem - było zabezpieczone, ale szybko ludzie pozabierali zabezpieczające kołki na ogniska. Brawo! :-D


Pierwszy zjazd ze szczytu to czerwony. Miał lecieć do Jugowskiej, ale okazuje się, że Bartek musi szybciej się zmyć więc zjeżdżamy do Koziego Siodła i stąd żółtym prujemy pod Schronisko Sowa. W schronisku czas na relaks i zabawy z tyci słodkimi kotkami schroniskowymi. Próbowałam skubanym cyknąć fotkę, ale wyjtkowo żwawe były i nie dały się ustrzelić. Tu rozstajemy się z Bartkiem i już ino z Kubą ciśniemy na szczyt czerwonym pieszym. Mimo zmęczenia wyjątkowo sprawnie poszedł mi ten podjazd.




Na szczycie nie zabawiamy za długo by się nie przechłodzić. Wsiadamy na rowery i jedziemy w stronę niebieskiego pieszego na Przełęcz Walimską. Pięknie jest na trasie, choć zjazd uskuteczniemy rzeką przemaczającą nas na wskroć lodowatą wodą. Grrr!!!


A na dole znów dane nam jest przez kilka chwil pocieszyć oczy i serca widokiem niebieskiego nieba. Nie na długo, bo za kilka metrów w pionie znów wjeżdżamy we mgłę. Jedziemy chwilę fioletowym, docieramy do miejsca rozgałęzienia dróg. Kuba pyta - gdzie prowadzi ta droga odbijająca w lewo, pnąca się mocno w górę. Mówię nie wiem, ale też mnie to od dawien dawne ciekawi, choć samej sprawdzać mi się jakoś nigdy nie chciało. Okazuje się, że co dwa rowery to nie jeden. Skręcamy w lewo, podjeżdżamy ostry kawałek, docieramy do lekkiego wypłaszczenia, które ostatecznie doprowadza nas do zielonego szlaku rowerowego strefy MTB Sudety. Git! Wiem zatem,
że tym szlakiem dojedziemy do Toompowej drogi. Miejscami lekko nie jest. Szlak bardzo fajny i niebanalny. Polecam!








W końcu docieramy na szczyt po raz trzeci, skąd w trymiga czerwonym pieszym zjeżdżamy na Przełęcz Sokolą. Kuba pakuje się do auta, ja wpuszczam w uszy koncertowe And All That Could Have Been NINa i pomykam w stronę Słońca, które doganiam dopiero 10 km przed domem.
Świetna wycieczka w moich ulubionych mistycznych, jesiennych klimatach. Uwielbiam złotą, polską, słoneczną jesień, ale taka pogoda jak ta wczorajsza - sowia - to miód na moją duszę.


  • DST 80.43km
  • Teren 35.00km
  • Czas 05:34
  • VAVG 14.45km/h
  • VMAX 62.90km/h
  • Podjazdy 1840m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 18 października 2014 | Komentarze 17


I dwa kolejne szczyty Korony Gór Polski rowerem zdobyte :-)

Na weekend zaproszenie mieliśmy do Polanicy-Zdroju. Z największą przyjemnością z niego skorzystaliśmy, na sobotę planując sobie jakieś zacne trasy. Kuba, jak to Kuba, celuje w zjazdy więc obiera kierunek na Kouty nad Desnou, które nie wyglądają jakby mu się miały w najbliższym czasie znudzić. Ja postanawiam skorzystać z obranego przez niego kierunku i samochodem zostaję dowieziona do Zulovej. Tu rozłączamy się na czas jakiś. Z Zulovej wyruszam późno, bo dopiero w okolicach południa podążając w stronę Kowadła - najwyższego szczytu gór Złotych. Nie znam tych tras zupełnie, ale ogarnięcie się w przestrzeni idzie mi tego dnia nad wyraz dobrze.

Z Zulovej jadę ścieżkami rowerowymi, które idą równolegle z niebieskim szlakiem pieszym. Po drodze podziwiam Wodospady Srebrnego Potoku.




Dalsza trasa prowadzi mnie wpierw urokliwym, świetnie utrzymanym i niedostępnym dla aut leśnym asfaltem, który po kilku kilometrach przechodzi w szuter, by ostatecznie stać się porządnym pół-przejezdnym górskim szlakiem. Po drodze mijam Pod Chlumem, Pod Kovadlinou, Pramen Peklo (gdzie żegnam się ze szlakiem rowerowym i wkraczam na niebieski szlak pieszy, który prowadzi mnie do zielonego pieszego i dalej na sam szczy Kowadła) i Sedlo Peklo. Końcowe kilkaset metrów przed szczytem to huśtawka z rodzaju idę/jadę/idę/idę/próbuję-jechać-ale-mi-się-nie-udaje. Może gdyby te korzenie nie były mokre to więcej by weszło w siodle, ale to nic. Warto było, choć sam szczyt zupełnie nieatrakcyjny,








Na szczycie dumam przez chwil kilka nad tym co dalej. Wodzenie palcem po mapie w domu to jedno, a w trasie już często sam szlak weryfikuje nasze uprzednie zamierzenia. Widzę co się dzieje na zielonym pieszym i dochodzę do wniosku, że kontynuowanie drogi nim do samego Rudawca może się dla mnie okazać zgubne. Modyfikuję plany. Zjeżdżam zielonym do Bielic. Zjazd - perełka. Krótki ale bardzo treściwy. Mniami!




W Bielicach postanawiam wpakować się na czerwony szlak rowerowy, który okazuje się być szutrókką pnącą się przez kilka kilometrów powoli i nudnawo do góry.


Nagle docieram do asfaltu, patrzę, przecieram oczy. Ej! Przecież ja tu już byłamw  tym roku. Przypomina mi się jak zjeżdżaliśmy tędy z Bogdano i Zibim na Borównowej wycieczce lipcowej. Nie spodziewałam się, że byłam wtedy aż tak blisko Rudawca. Po 300 metrach asfaltu docieram do precinki, która po kolejnych kilkuset metrach wysadza mnie na zielonym pieszym. Stąd już rzut beretem na kolejny szczyt Korony Gór Polski - najwyższą górę Bislkich - Rudawiec. I tu końcówka to prowadzenie roweru. I to warto, bo zjazd tą samą trasą znów jest przepyszny :-)


Na zjeździe przemiły dla oka widok na Masyw Śnieżnika.


I teraz czeka mnie kolejna perła - kilka kilometrów przepięknego singla zielonym pieszym, wzdłuż granicy, do Przełęczy Płoszczyna, wśród krzewów jagodzinowych. Ależ to wyśmienity kawał terenu! Mieliśmy tędy jechać właśnie podczas lipcowej wycieczki, ale zrezygnowaliśmy z tego ze względu na deficyt czasu. Ale teraz już doskonale rozumiem Zbyszkowe rozpływanie się nad tym szlakiem :-)


Na Przeł. Płoszczyna nie mogę odmówić sobie Holby choć dociera do mnie, że przed zmrokiem najprawdopodobniej do Polanicy nie dojadę. To nic. Holba w promieniach Słońca smakuje wybornie.
Z Przełęczy niebieskim rowerowym, przez Przełęcz Staromorawską i Nową Kamienicę docieram Klecienka. Tu kończy się zabawa z terenem. Czeka mnie jeszcze ok. 6 kilometrów podjazdu asfaltowego na Przełęcz Puchaczówka.




Z Puchaczówki szybki zjazd przez Idzików do Bystrzycy Kłodzkiej, po opuszczeniu której raduję oczy ślicznym zachodem Słońca.


Na koniec czeka mnie jeszcze 15-20 kilometrów jazdy do Polanicy-Zdroju, wpierw w szarówce, później zupełnej ciemności. Jestem na to przygotowana, a jedzie się wyśmienicie.
Wieczorem niestety czuję, że zaczyna się do mnie dobierać choroba. Gardło boli, głowa boli. Liczę na to, że noc pomoże mi się z tego załamania wykaraskać bez ofiar.


  • DST 146.30km
  • Teren 27.00km
  • Czas 07:46
  • VAVG 18.84km/h
  • VMAX 50.60km/h
  • Podjazdy 2020m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 11 października 2014 | Komentarze 15


Nigdy bym nie przypuszczała jeszcze dwa miesiące temu, że tyle we mnie zapału do jazdy jeszcze zostało.
Okazuje się, że kolekcjonerstwo działa cuda :-)
Do tej pory jeszcze nie zaliczyłam tak wczesnej pobudki na rower. 00:00. Wyjazd z domu o 1:45. Kierunek - Borówkowa z jej wieżą widokową.
Temperatura nocna niesłychana, aż mi się chce zdjąć kamizelkę i jechać w samej koszulce. W okolicach Ząbkowic Śląskich chmury pokrywające dotąd całe niebo rozstępują się, temperatura spada na łeb na szyję, o kilka stopni w bardzo krótkim czasie. Niezależnie od tego i tak wciąż jest całkiem ciepło.




Postanowiłam nie pchać się do Lądka Zdroju, na drodze którego stoi Przełęcz Jaworowa i dziś pierwszy raz skosztować przejścia granicznego Złoty Stok - Bila Voda. Kop w dupę za to mi się należy tak potężny bym przez kilka dni nie była w stanie na niej usiąść. Nie wiem co mi przyszło do głowy by pchać się po ciemku w zupełnie nieznane rejony. Bez sensu, zupełnie bez sensu. Absurdalne pokusy czyhają za każdym rogiem. Po wjechaniu do Czech prawie od razu się gubię. Tym razem intuicja mnie zawodzi i ni stąd ni zowąd po paru kilometrach dostrzegam na poboczu auta z rejestracjami opolskimi. Szlag! Czyżby Paczków?! Trochę tak, a trochę jeszcze nie, ale kierunek na Paczków. Kręcę się, gubię co i rusz, objeżdżam Paczków w tę i nazad, nie mogąc znaleźć z niego wyjazdu. Po babsku jestem bliska łez, bo zaczyna do mnie docierać, że właśnie przez palce przeciekają mi ostatnie minuty naddatku czasowego. W końcu udaje mi się wyjechać na właściwą drogę. Kryzys pogłębia się i na dojeździe do Javornika jestem przekonana, że oleję Borówkową, bo nie zdążę, bom zmęczona i głodna. A przede wszystkim, bo w bidonie nie została już ani kropla płynu, a przede mną blisko 10 km podjazdu asfaltem, a dalej jeszcze ze 3 terenu na szczyt, bez picia. Nie znoszę nie mieć zapasu płynów i nie mam pojęcia jak mogłam dopuścić do tego, że nie zabrałam ze sobą żadnej dodatkowej butelki. No nic. Po zaciętej walce ze sobą, swoją słabością i zniechęceniem zagryzam zęby, zaciskam palce na kierownicy i skręcam do Javornika. Stąd podjazd przez Travną na Przełęcz Lądecką a z niej na szczyt. 5 minut przed czasem udaje mi się z łomoczącym w piersi sercem zawitać na Borówkowej. O godzinie 7:02. Z 95 km na liczniku zamiast przewidywanych 83 km. Cholerny Paczków! :-P

7:05


7:07


7:08


7:09




Wicher zawiewa a w plecaku czeka na mnie termos z grzanym piwkiem. Wiem, że będzie smakowało nieziemsko. I co? Smakuje jeszcze lepiej!!! Jak w zeszłym tygodniu na Szpiczaku tak i tym razem na szczycie jestem sama jak palec. Rozkoszuję się ciszą, spokojem, piwem :)




Nagle dostrzegam tę cudowną tabliczkę:


Cóż za radość zalewa moje serce. Ślinianki zaczynają pracować ze zwdojoną siłą, bo choć piwo pomogło to jednak jego gorąc, miodowa słodycz i aromat korzennych przypraw nie są idealną mieszanką dla złaknionych wody wędrowców. Pędzę po bidon i czym prędzej w dół. Aż do...




Ani kropli. No ba!
Wracam na wieżę sprawdzić czy spod mgieł porannych wyłoniły się w dole widoczki. I tu nie spotyka mnie żadna miła niespodzianka, choć jest całkiem uroczo.


Około godziny 8:00 zbieram się i realizuję zjazd do Javornika. Którędy? Tak nie do końca wiem, niby miał być czerwony pieszy, ale działo się tak dużo po drodze, tasowało się ze sobą z piętnaście różnych szlaków, że w pewnym momencie postanowiłam po prostu jechać na wyczucie. W dół. Sprawdziło się. Javornik przywitał mnie otwartymi sklepami z przepyszną wodą. Od razu dwie butelki.


Z Javornika szybko szybciutko na Zulovą i dalej do Cernej Vody, gdzie o 10:00 umówiona jestem z Kubą w celu zaliczenia jakiejś rundki po Rychlebskich Ścieżkach.






Jestem na miejscu kilka minut przed czasem, Kuba jest kilka minut spóźniony, czas ten przeznaczam na pławienie się w promieniach iście letniego Słońca. Ostatecznie na ścieżkach zaliczamy standardowy dojazd do Trailu Dr. Wiessnera, podjazd nim i później frajdę zjazdu po Superflow! Bomba!!!! Choć przed opuszczeniem parkingu byłam przekonana, że nic ze mnie nie będzie to jednak (nieskromnie pisząc) spisałam się na medal. I nawet bez gleby - niebywałe :O
Wspaniały to był dzień. W sumie nadal jest :D


  • DST 83.49km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:00
  • VAVG 16.70km/h
  • VMAX 72.20km/h
  • Podjazdy 1580m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 4 października 2014 | Komentarze 16


Tym razem samotnie.
Ruprechitcky Spicak. Kolejny szczyt, z którego roztaczają się wspaniałe widoki. W sprzyjających warunkach potrafią wycisnąć łzy wzruszenia z oczu. I mimo, że sobotnie warunki pogodowe do idealnych może nie należały to łezka w oku się zakręciła. Bo kiedy wstanie się o 3:00, samej, z własnej nieprzymuszonej woli. Zje się przed 4 śniadanie, wypije kawę, z jednym okiem półzamkniętym, drugim na ćwierć otwartym. Kiedy spróbuje się z sensem ubrać i (prawie) o czasie wyruszyć w mrok, pokonując na pamięć znane trasy jakby się nimi jechało po raz pierwszy w życiu. Kiedy przedzierając się przez mgły nie idzie nadążyć z wycieraniem okularów, które wycierać trzeba, bo inaczej rozpraszanie światła na wilgoci je oblepiającej uniemożliwi poruszanie się, gdy przed oczami zamiast zbliżającego się z naprzeciwna auta widać wielką jasną plamę i nic ponad to.


Kiedy w końcu dojeżdża się do wiochy, ostatniej przed wjazdem w teren, spogląda na zegarek i uświadamia sobie, że bez wypruwania płuc nie uda się zdążyć na czas. I wtedy dociera do człowieka, że te nocne starania na nic się nie zdadzą, bo najważniejsze są te 2-3 minuty kiedy to dzień kładzie na łopatki noc wpuszczając na ring olśniewające Słońce. Co mi po wręczeniu medali kiedy nie mogę zobaczyć ostatecznego ciosu?! Pruję więc przed siebie, niepomna na kolano (które chyba wturuje mi w chęci dotarcia na wieżę na czas, bo milczy jak zaklęte), niepomna na błoto i kałuże. Ostatecznie niedaleko za Przełęczą pod Szpiczakiem rzucam rower w chaszcze i ostatnie kilkaset metrów pokonuję z buta (i tak by było z buta, ale z rowerem pod pachą, dużo wolniej), niebieskim pieszym.
I udaje się. Jestem na miejscu jakieś 10 minut przed czasem. Mam jeszcze chwilę na przebranie się i uradowanie gardła grzanym piwem prosto z termosa. I kiedy patrzę na otaczające mnie nie-widoki w dole, przesłonięte chmurami i mgłami, to i tak nie umiem się nie cieszyć. Bo oto jestem tu. Sama jak palec, uszczęśliwiona jak głodne niemowle na widok matczynej piersi.
Chęć powtarzania tego wciąż i wciąż po raz kolejny wynika właśnie z tego uczucia, które towarzyszy mi podczas samego wschodzenia i później jeszcze przez czas jakiś po nim. Tego uczucia, którego za nic nie udałoby mi się opisać, mimo podejmowania wielu prób i usilnych starań. Bo nie wszystko da się ubrać w słowa, nie wszystko potrafię nazwać. W tym właśnie miejscu brakuje mi słów, by opisać to jak gigantyczne wrażenie zrobił na mnie sobotni poranek. I tak - wycisnął mi z oka łzę wzruszenia, na którą może nie pozwoliłabym sobie gdyby stał ktoś obok mnie. Może wstydliwie nie umiałabym się tak szczerze cieszyć tą chwilą. Może.



7:01


7:02


7:03


7:04


Plotki - w postaci Kuby - głoszą, że podczas jego dojazdu samochodowego na miejsce temperatura oscylowała w pobliżu +5 st. C. Na dole. W okolicach godziny 7 - 8. Czyli na szczycie o wschodzie znów musiało być w okolicach zera. Z tygodnia na tydzień coraz lepiej znoszę te poranne chłodki. I jeśli chcę kontynuować realizację mojego nowego hobby to koniecznie muszę się do nich przyzwyczajać, bo cieplej raczej nie będzie...
I tak latam z tym moim zabytkowym telefonem, pełna nadziei, że uda mi się uchwycić przy jego pomocy otaczające mnie piękno. Nieszczególnie się to udaje, ale nie zdjęcia w tym wszystkim są najważniejsze.













Kuba na szczyt dociera blisko 2 godziny po mnie, zadziwiony widokiem mojego roweru porzuconego gdzieś w dole. Jakoś nie chce mi się wierzyć by o tej godzinie pod szczytem Szpiczaka znalazł się amator Krossów. Choć ukryć się nie da, że to okazja czyni złodzieja. Eeee... Mimo wszystko wolę być przesadnie ufna niż przesadnie ostrożna. Uprzedzając ewentualny komentarz w stylu dopóki Cię nie okradną. To już było. A i tak, mimo tego, wciąż wolę ufać niż zakładać, że wszyscy mogą być potencjalnymi złodziejami. A tak po prawdzie to fajnie by było umieć znaleźć jakiś złoty środek.


Wiem, że się biedak namęczył przy wprowadzaniu tu tego roweru. I w tym momencie nawet mu zazdroszczę zjazdu, który go czeka, choć zawilgocone korzenie mogłyby mnie tego ranka mocno zblokować. Ja schodzę szukać w trawie Krossa, Kubski za chwilę zjeżdża.

W tym miejscu zaliczył jedyny na tym zjeździe niezamierzony przystanek. Ładnie się na fotce ta ścianka prezentuje. Aż nie chce mi się wierzyć, że podczas ostatniej naszej wizyty na R. Szpiczaku oboje to zjechaliśmy. Grrrrr!!!


Po Szpiczaku obieramy kierunek na Waligórę.




Kuba jest tam na rowerze po raz pierwszy. A po co Waligóra? A bo zamarzył mu się zjazd żółtym szlakiem pieszym w kierunku Andrzejówki. Nie widziałam go więc powtarzam plotkę - zjazd/zejście masakra!!! Ja absolutnie nie podjemuję wyzwania i do Andrzejówki docieram standardową trasą, zaliczając po drodze urokliwy singielek niebieskiego rowerowego. I jak się okazuje - jestem przed Kubą. Od razu w głowie czarne myśli - przecież on miał do pokonania dystans ino 300 metrów przy moich ponad dwóch kilometrach! Za chwilę przyjeżdża, cały i zdrowy. Połowa zjechana, reszta sprowadzana. A chyba każdy albo wie albo potrafi się domyślić jakie jest tempo sprowadzania roweru po prawie pionowej ścianie, jeśli nie chcemy by się ono skończyło naszą śmiercią :-)
W Andzejówce jesteśmy o 10:00. Dla mnie to już środek dnia więc nie mogę sobie odmówić Opata. Kuba szama śniadanie, na które nie miał czasu w domu. Wszystko na zewnątrz, na ławce, w promieniach ciepłego jesiennego Słońca. Co dalej? Ja nie mam zamiaru jeszcze wracać do domu, Kubie nie chce się więcej bujać po Suchych. Proponuje Góry Sowie. Z początku przystaję na to, ale pod warunkiem, że dotrę tam na rowerze, bo transport samochodem wydaje mi się oszustwem. Długo nie daję się jednak namawiać i ostatecznie pakujemy rowery do auta i popylamy na Przełęcz Sokolą.

Z Sokolej asfaltowy podjazd pod Schronisko Orzeł (brawo dla Kuby za podjechanie go w całości!) i na szczyt czerwonym pieszym.


Ze szczytu super-szybki zjazd smakowitym niebieskim na Przełęcz Walimską.


Na przełęczy ludzi jak mrówek. Aż nam się wierzyć nie chce, że tego jest tak wiele.
Pakujemy się na fioletowy, którym ostatecznie mamy dotrzeć na Sokolą, do samochodu.


W międzyczasie pierwotny plan ulega małej transformacji. Zatem jeszcze raz podjeżdżamy na szczyt W. Sowy, by tym razem czerwony pieszy pokonać w dół. W obie strony smakuje wybornie! :-) Uradowani kończymy wspólną jazdę pod samochodem. Kuba pakuje rower i pomyka na czterech kołach, ja wracam na dwóch.
To był niesamowicie udany dzień, choć na sam koniec podkurwiło mnie dwóch kolesi siadając mi bezczelnie na kole, zaraz po tym jak wyprzedziłam ich, jadąc co najmniej 10 km/h szybciej niż oni do tej pory. No nieeeee.... Nie lubię tego strasznie, bo obca osoba jadąc tuż za mną powoduje momentalnie, że kręcę mocniej niż jakbym jechała sama. Może nie zirytowałoby mnie to tak mocno, gdybym nie walczyła z kontuzją kolana. Ale w takim wypadku po 2-3 km po prostu stanęłam na poboczu i kulturalnie poczekałam aż przepadną z przodu. Zupełnie niepotrzebny był to nerw.


  • DST 126.09km
  • Teren 22.00km
  • Czas 06:41
  • VAVG 18.87km/h
  • VMAX 54.76km/h
  • Podjazdy 2100m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 27 września 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


Nosiło mnie ostatnimi czasy. Nosiło nielicho. Czekałam na ten weekend zatem bardzo niecierpliwie.
Dodatkowo - po zeszłoniedzielnej wspinaczce na Śnieżkę - znów poczułam chęć dorzucenia kolejnego kawałka układanki do Korony Gór Polski. Póki co nie muszę zbyt daleko odjeżdżać by pakować do worka nowe szczyty, bo Sudety mają mi jeszcze sporo do zaoferowania w tym temacie. Tym razem obrałam kierunek na Kotlinę Kłodzką, a dokładniej Góry Bystrzyckie z ich najwyższym szczytem - Jagodną.
Pobudka rano, zaspany rzut oka za okno - pada. Przekładam zatem godzinę wyjazdu z 7 na 8 i wracam głową na poduszkę. Po jakimś czasie ślimaczo i niechętnie zwlekam się z łóżka, widoki zaokienne wciąż nie napawają optymizmem; ostatecznie jednak przestaje padać i o 8:30 jestem gotowa by ruszyć w trasę, do Polanicy Zdrój, gdziem umówiona z Feniksem i Ryjówką.
Na Przełęczy Sokolej dostaję wiadomość mniej więcej takiej treści - W Kłodzku pada deszcz i skutecznie zatrzymuje nasze kłodzkie tyłki w ciepłych domach. Uważaj na siebie. Jak mogę się złościć? Na Sokolej również nie wygląda to zachęcająco:


nie dziwię się zatem chłopakom, że im się nie chce. No ale jak już mam 30 km za sobą, w tym pierwszy konkretny podjazd to nie będę się już wycofywać. Niechaj się dzieje rowerowa jesień!
Brnę zatem dalej przed siebie. W Sokolcu pierwszy raz obieram kierunek na Ludwikowice Kłodzkie i Nową Rudę. W tej ostatniej jestem wczoraj pierwszy raz w życiu. Nawigacyjnie - z piękną papierową mapą i pomocnymi panami tubylcami - radzę sobie wyśmienicie, choć w pewnym momencie dałabym sobie uciąć rękę, że coś popieprzyłam, to jednak ostatecznie okazuje się, że intuicja mnie nie zawiodła również i tym razem i wyprowadziła tam gdzie należy.
Od Nowej Rudy coraz więcej Słońca - miła wróżba na dalszą część dnia. Docieram do pierwszej Ścinawki - deszcz. I pada, pada, pada czas jakiś, aż do końca Ścinawki Średniej, po wyjechaniu z której oczom mym ukazuje się:


tak nagle, że aż staję zdębiała. Jeszcze minutę wcześniej pada mi na głowę deszcz i niebo zasnuwają ciemne chmury. Nie wiem jak to się stało, chyba dokonał się jakiś tajemny przeskok czasoprzestrzenny w moim wykonaniu. Absolutnie nie narzekam. Kąciki ust wędrują mi ku oczom i tam zostają. Taaaak... Tak to ja mogę jechać.
Skoro chłopaki nie będą na mnie czekać w Polanicy przestaję się przesadnie spieszyć. Jadę spokojnie, rozkoszuję ciepłem słonecznym i średnio znanymi, ładnymi terenami, Góra-dół. góra-dół... góra.... i dół do samej Polanicy. A po drodze nie mogło zabraknąć kilku sekund przerwy na fotkę wambierzyckiego sanktuarium:


W Polanicy nie robię przerwy, postanawiam kupić tylko w przydrożnym warzywniaku jakieś owoce i pokonać ostatni asfaltowy podjazd na Przełęcz Sokołowską. Nie spodziewałam się takiego nachylenie, całkiem zacny to podjazd. Na górze w rażącym Słońcu robię przerwę na nektarynkę i kilka kulek winogronowych.
W tym miejscu dokonuję nieszczególnie dobrego wyboru i zamiast na Wieczność kieruję się na Drogę Stanisława. Drogę, która przez kilka kilometrów skutecznie ubija mi dupsko, nie dając zbyt wiele chwil wytchnienia...


Taka nawierzchnia zdecydowanie nie należy do moich ulubionych. Nic tam. Jak się powiedziało A... Jadę zaś, jadę powoli, smętnie i bez pary. W okolicach Huty te a`la kocie łby zamieniają się niespodzianie w błotne kałuże. Nie idzie ich wszystkich ominąć więc to okazuje się być czas pierwszej tego dnia błotnej zabawy w moim wykonaniu.
Po drodze doznaję rekompensaty za ubłocone wszystko w postaci pięknych widoków:


a później coś co w bardziej sprzyjających warunkach mogłoby się okazać perełką tego dojazdu. A tak było gwoździem do trumny. Zielony szlak pieszy schodzący do... do nie pamiętam czego (Młotów?), a potem stamtąd przez 4 km wpisnający się jezcze asfaltem do Spalonej.
Do puenty: zielony szlak początkowo - miodek:




po chwili pierwszy raz delikatnie błyska ząbkami. Nie groźnie, bardziej zabawowo, ale ciut wnerwiająco, bo za długo:


ciągnie się to błotne szambo w nieskończoność. Całe szczęście okazuje się być stuprocentowo przejezdne, ale czy z przyjemnością - uprzejmie proszę się domyślić samemu...
Potem znów przez sekundę jest zachęcająco:


ale bardzo szybko te uśmiechające się przed chwilą błotniście ząbki zaczynają gryźć i kąsać:




jak widać - wszystko porośnięte mchem, który po wcześniejszych opadach jest śliski jak lód. Na sucho tylko część byłaby nieprzejezdna, wczoraj - prawie całość sprowadzona. Nieszczególnie długa ale dziko stroma. To tutaj kontuzjowane kolano odzywa się pierwszy raz od dłuższego czasu. I to od razu krzykiem. Myślałam, że już będę mieć z nim spokój. Ale nie. Boli mocno. Niedobrze.
Nic tam. Tyle przejechałam, to te ostatnie kilka kilometrów pod schronisko też dociągnę. W końcu wjeżdżam do Spalonej i już za chwilę zajeżdżam pod Schronisko PTTK Jagodna. Opat w dłoń i na Słońce marsz zabawiać współtowarzysza:


Już na zielonym szlaku otrzymałam od Ryjka informację, że zebrali się w sobie i we trzech spróbują mnie gdzieś złapać po drodze. JUPI! Pod schroniskiem telefon: za ok. godzinę dotrzemy do Ciebie. Bierz się za Jagodną. No i git. Kończę piwo. Wskakuję na rower; szeroką, szalenie nudną szutrówką dojeżdżam do szalenie nieatrakcyjnego w moim mniemaniu szczytu, którego największą atrakcją jest ta oto wieżyczka:


Widoków brak. Nie ma na co czekać. W tył zwrot i powrót pod schronisko. Po drodze coś chce urwać mi hak i zmielić przerzutkę. Dzielą mnie od tego mikrosekundy. Udaje się w porę zareagować choć zaklinowało się ustrojstwo tak mocno, że obawiałam się, że podczas próby wyciągnięcia go sama rozpierdzielę coś niechcący:


Mija krótka chwila i na miejsce docierają dzielni rowerzyści: Feniks, Ryjówka i Tomcar. Radość ze spotkania wielka! (Borówkowa Feniks. 13 lipca - wtedy widzieliśmy się ostatni raz, choć wspólnej jazdy to wtedy było jak na lekarstwo. A ostatnia wspólna wycieczka to Bardzkie 24 maja. Wstyd i hańba! Wnoszę o nierobienie tak długich przerw w przyszłości... Wniosek przyjęty do rozpatrzenia?).
Przemiło nam czas mija na pogadankach o wszystkim i niczym. Jest miło i swojsko, czyli tak jak zawsze z chłopakami. Bardzo się cieszę, że jednak nie tak do końca poddaliście się leniowi!
A schroniskowe psy kochają się na zabój. Chyba z pół godziny udawały, że się nie lubią:


A dalej? Dalej to już szalony trzydziestokilometrowy sprint do Kłodzka. Zmęczenie daje o sobie znać, koniec sezonu daje, kolano daje. Trochę mi wstyd, że zostaję z tyłu, ale chłopaki okazują zrozumienie. Spróbowaliby nie okazać :-P
Pod dworcem jesteśmy chwilę przed 18:30.




Za sekundy trzy przyjeżdża Ania z Zibim i wspólnie we trójkę zmierzamy ku kolejnemu szalonemu pomysłowi...
Gdyby nie kolano to nie miałabym absolutnie żadnych zastrzeżeń do tego dnia. Było świetnie.

Nie dam sobie ręki uciąć czy droga powrotna Spalona-Kłodzko jest poprawnie wytyczona, bo jechałam na ślepo za przewodnikami, ale jakiś wyjątkowo szalonych odstępstw od szlaku to tu chyba nie będzie więc zostaje jak jest.