avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
  • DST 78.59km
  • Teren 60.00km
  • Czas 05:21
  • VAVG 14.69km/h
  • VMAX 72.30km/h
  • Podjazdy 2300m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 21 czerwca 2014 | Komentarze 7

Uczestnicy


Na koniec czwartkowego szału po Rychlebskich Ścieżkach umawiamy się na sobotę. Ostateczne szlify trasy należą do Bogdana, który spisuje się - jak zwykle - wyśmienicie w roli Planisty :) Grupa Śnieżnikowa wspaniała, choć skromna, bo w ilości osób czterech. Ankaja rozsądnie rezygnuje z wypadu w celu dopieszczenia kolana po czwartkowej glebie. Sama będąc świeżo po kolanowych kłopotach przyklaskuję Jej decyzji.
Miejsce spotkania: Międzygórze, godzina 10:00.
Zbychu dociera na miejsce z nowym nabytkiem: pięknym, czarnym Nerwusem, rozmiar M, dla odmiany od Cerberowego cuda :D Teraz tylko czekam aż Ania zakupi 27,5" Canyona i wtedy już zupełnie się nie będę umiała połapać w tych Waszych rowerach:)
Startujemy, pogoda nie zapowiada lata, mimo że mamy właśnie najdłuższy dzień roku. Krótki dojazd asfaltem, wbicie w teren i spokojna wspinaczka w stronę Schroniska pod Śnieżnikiem. Przy samym Schronisku wjeżdżamy w chmury i już zupełnie zapominam jaką porę roku aktualnie mamy na stanie. Krótka przerwa w schronisku i zaczynamy podjazd/podejście. Ależ wyśmienicie mi się podjeżdżało cały kawałek przez las. Raz musiałam zmienić ścieżkę na korzenną, bo przejazd po kamieniach okazał się być niemożliwy. Poza tym - zero problemów. I jak pięknie przyglądało się i słuchało chłopaków w kółko roztkliwiających się nad swoimi Nerwami i nad tym jak wspaniale sobie radzą na tym nietrywialnym technicznie podjeździe. A radziły sobie rzeczywiście świetnie. Ale co tam rowery, gdy dosiadają ich tak wytrawni Jeźdźcy :-) Po odcinku leśnym następuje część prowadzona, którą wykorzystujemy na podziwanie widoków (któż by pomyślał, że przy takiej pogodzie dane nam zostaną takie krajobrazy?!). Ostatnia część też już jest spokojnie do podjechania.


Nerwusy dwa. (fot. Anamaj)


W drodze na szczyt Śnieżnika.


Pod schroniskiem śnieżnickim. (fot. Cerber)


Ania na dojeździe pod schronisko.


Dopóki da się jechać to jedziemy. Każdego pokonuje miejsce, gdzie stanął Bogdan. Potem już piechotka... (fot. Zibi)


Bogu walczy do upadłego.




Na szczycie zimno potwornie. GDZIE TO LATO???!!! Ile tam było? 5, 7 stopni? Nie powstrzymuje nas to jednak przed odciążeniem plecaków :) (fot. Zibi)


Jest się czym radować. Są piękne widoki. Jest fanatstyczne towarzystwo. Śnieżnik zdobyty. (fot. Anamaj)


(fot. Cerber)


(fot. Cerber)


Jak się podjechało/podeszło to musi nastąpić przepiękny zjazd. Mniami! Najlepiej smakuje mi ta część, która była podjeżdżalna czyli kawałek korzenny. Niebo się nawet na chwilę przeciera i przepuszcza trochę Słońca. (fot. Cerber)

Zjeżdżamy niskoooo po to by czym prędzej rozpocząć drugi tego dnia podjazd - podjazd na Kralicki Śnieżnik i jego cudowny trawers. Na górze niestety bardzo nieprzyjemnie wieje ujmując tym ciut piękna tej trasie.


Ania na trawersie Kralickiego Śnieżnika.


I pięknie się prezentujący sam szlak.


Na trasie (fot. Anamaj)

Później super-szybki zjazd do Dolni Morawy, gdzie pałaszujemy niewielki (całe szczęście!) obiad i uzupełniamy elektrolity w organizmie. Od razu po obiedzie czeka nas ostry, dwukilometrowy podjazd asfaltowy. Bogdan ostrzega, że będzie ciężko. Czy ktoś się domyślał, że aż tak?
Później już ma być lżej, czyli jakieś małe hopki i dotarcie do wozów. No pewnie... Ni stad ni zowąd Bogu wyprowadza nas znów na wysokość ponad 1000 mnpm. Niezła mi hopka. Dziękuję bardzo. Ale dzięki tej niespodzince okazuje się, że pierwotny plan wycieczki (ponad 2300 metrów w pionie) zostanie zrealizowany. Czyli o to Ci chodziło, Bogdanie, prawda? :D
Dalej już rzeczywiście jest właściwie sam zjazd, a na samym końcu ostry asfalt, na którym udaje mi się rozpędzić do całkiem przyzwoitej prędkości ponad 70 km/h.

Już w Dolni Moravie mało prawdopodobnym wydaje się to, że uda mi się zdążyć na ostatni powrotny szynobus. Po bonusowej hopce nadzieja umiera ostatecznie. Z pomocą nadchodzą - nie po raz pierwszy - Kudowiania, u których będę musiała wykupić już chyba jakiś karnet. Dziękuję!!

Dzięki całej ekipie za super towarzystwo mimo nieszczególnie przychylnej pogody tego dnia.


  • DST 51.47km
  • Teren 45.00km
  • Czas 03:47
  • VAVG 13.60km/h
  • VMAX 41.30km/h
  • Podjazdy 1300m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 19 czerwca 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Na Rychlebskich Ścieżkach byłam raz, dwa lata temu, na staruszku Zaskarze, z umiejętnościami technicznymi niemowlaka. Jednak pamiętałam, że mimo wszystko bardzo mi się te traile podobały, znacznie bardziej niż single pod Smrkem. Skoro zatem te drugie już w tym roku objechałam to czas najwyższy był by i z Rychlebskimi się znów zmierzyć. Sprawdzić się po upływie tych dwóch lat.
Dodatkowo nad uchem od długiego już czasu słyszałam mężowskie poszeptywania z czasem coraz głośniejsze i bardziej natarczywe: :-) ... Rychlebskie, Rychlebksie Ścieżki ...
Jasne, że siłą mnie tam nikt ciągnąć nie musi. Rzucam hasło. Na hasło odpowiada BeeSowa czwórka: Ania i Ania, Zbychu i Bogu. Prócz mnie i Kuby do ekipy dołącza również mój kochany brat Ambeu.
Nie wiem jak to możliwe, co za dobry duch na nas spłynął, ale na miejsce spotkania świdnicka trójka nie dość, że dojeżdża przed czasem, to na dodatek jako pierwsza. Wiem, że część, która tego nie zobaczyła nie uwierzy, ale serio serio tak się stało. Mimo nieszczególnie przychylnych prognoz Słońce od rana pięknie praży zapowiadając świetną pogodę na ten dzień. Chwilę po godzinie 10:00 jesteśmy gotowi do startu z Cernej Vody. Wpierw asfaltem pod stodołowe centrum RS, później na dojazdówkę do zielonego ukochanego mojego Dr. Wiessnera. Podjazd się dłuży uroczo, jedzie się wspaniale, temperatura na takie harce idealna. Mimo, że dziewczyny początkowo lękają się mostków to ostatecznie radzą sobie z nimi wyśmienicie, nie dając się pokonać lękom. Po jakimś czasie docieramy do pięknej sztajfy, która rozpoczyna walkę z czarnym Walesem.


Przeprawa przez strumyk rozpoczynający podjazd Dr. Wiessnerem. (fot. Cerber)


I sam Doktor. (fot. Anamaj)






(fot. Cerber)


Końcówka Doktora. (fot. Cerber)

No i Wales... Wales, który dwa lata temu prowadziłam przez jakieś 50% czasu (jak nie więcej). Wales, który wspominałam mimo wszystko z niejakim rozrzewnieniem będąc przekonaną, że nie dam rady przejechać tego nigdy w życiu. Do ideału nadal mi daleko, zdecydowanie mój Krossowy to nie sprzęt na takie trasy. Ale grubo ponad 90% trasy przejechane, przejechane bez gleb, bez uszkodzeń na ciele i duchu, z nieszczególnie wielką przyjemnością i radością, ale sporą dozą satysfakcji. A to też ma wielkie znaczenie, bo na pewno działa rozwojowo, a więc narzekać za bardzo nie mam na co.
Zwłaszcza, że zaraz za Walesem rozpoczęło się pierwsze tego dnia spotkanie z Superflow. Zeszłym rezem ta szybka trasa zjazdowa była gotowa w połowie, była nóweczką, gładziutką, bez rys i uszkodzeń, które teraz powstały wprowadzając w idealny Superflowowy wizerunek trochę pazura i zadziora. Porządne prędkości przeplatane były co jakiś czas skokami adrenaliny kiedy to docierało się do tych rysek i trzeba było czym prędzej je pokonać czując na plecach oddech goniących mnie Współtowarzyszy (nie wspominając o krzyku Zbychowych hamulców:))


Na czarnym, dojeżdżając do punktu widokowego. (fot. Cerber)


Chwila wytchnienia na szczycie, zbierając siły na zjazd Walesem. (fot. Cerber)


(fot. Zibi)

Ktoś mi dziś w komentarzu zarzucił, że na ciężkich zjazdach nie ma fotek, czyli mnie tam albo nie było, albo kłamliwie przechwalam się, że jechałam a rzeczywiście wcale tak być nie musiało. Niby mnie to nie ruszyło, ale mały wkurwik pozostał. Uprzejmie informuję - zazwyczaj nie robimy zdjęć na ciężkich zjazdach. Jeśli je realizujemy to jedziemy a nie zatrzymujemy się co 10 metrów by pyknąć fotkę, bo gdyby tak było to by się nie zjeżdżało a muliło próbujc co i rusz wystartować po kolejnej pauzie na zdjęcie. To tak gwoli wyjaśnienia, choć tego typu blog rządzi się swoimi prawami - albo wierzysz w to co ktoś Ci napisze, albo nie. Krótka piłka. No to po małym upuszczeniu powietrza kontynuuję :)

Tym razem niestety nie udaje nam się dokończyć Superflowa. Gdzieś, w którymś momencie źle skręcamy. Jedziemy jedziemy, dojazdówka szutrowa dłuży się coś w nieskończoność. Bogu wyciąga mapę, ja mówię, że jesteśmy tu, Bogu, że gdzie indziej, ostatecznie choć żadne z nas okazuje się nie mieć racji, to Bogdan jest bliższy prawdy. Zahaczamy o końcówkę czarnego Velryba, który prezentuje się z dołu obłędnie. We trójkę (ja, Cerber i Ambeu) pakujemy rowery pod pachy i pod prąd z buta ciśniemy kawałek by rozkoszować się krótką jazdą  Velrybą (Velrybem?:)


Żeńska część ekipy gdzieś na trasie:) (fot. Zibi)


Lea na Velrybie. (fot. Anamaj)


I efekty Kubowej zabawy z GoPro. Finish nie Walesa a Velryby.

Dalej, skoro już nam się wszystko pomieszało, kierujemy się na zielony Tajemny. Chyba gdzieś tu zaliczam pierwszą tego dnia glebę, lądując - ku uciesze chłopaków - w przeuroczym błocku. Tym razem nózie dostają trochę w kość.


Ambeuek na Tajemnym. (fot. Cerber)

Teraz sama już zaczynam mieć wątpliwości czy kolejności tras nie pomyliłam. Ale jakie to ma teraz znaczenie?? Ważne, że jest super. Docieramy do knajpy na obiad i piwko, by po chwili znów powtórzyć dojazd do Superflowa (omijając już Walesa). Tym razem relizujemy już calutki zjazd, a warto bo końcówka również przysparza wiele radochy. Pędząc za chłopakami wypierdzielam się po raz drugi. Ocieram trochę paszczę i łokieć. W nagrodę po zjeździe od napotkanego rowerzysty zmartwionego moim stanem odtrzymuję lekarstwo w postaci Holby wyciągniętej z Jego plecaka (dzięki!:). Tak to ja się mogę leczyć z przyjemnością :-P


Gdzieś na trasie. (fot. Anamaj)


Pożagnanie na parkingu. (fot Cerber)

Wielkie dzięki dla wszystkich za super zabawę. Jak zawsze - konie kraść!!!


  • DST 59.81km
  • Teren 12.00km
  • Czas 02:58
  • VAVG 20.16km/h
  • VMAX 64.80km/h
  • Podjazdy 1050m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 18 czerwca 2014 | Komentarze 1


Orientując się czy boli czy nie boli.
Nie bolało :-)

Dojazd do Glinna, niebieskim pieszym na Przeł. Walimską, fioletowym + czerownym rowerowym na szczyt W. Sowy. Sielanka na szczycie, pierwszy raz w tym roku spotkanie z Panem Wieżowym, obustronnie bardzo przyjemnie przyjęte :D Dojazd do Małej Sowy, szybki i sprawny zjazd żółtym pieszym prosto do Walimia.
Pychotnie!


Na niebieskim szlaku Glinno-Przeł. Wlaimska bezrozumny człowiek zagrodził elektrycznym pastuchem również część szlaku. Można to obejść, jak najbardziej, babrając się przy okazji po kostki w krowim łajnie. Słodko.


Ale warto się z tymi krowimi zapachami trochę pomęczyć, bo te 2 kilometry z hakiem dojazdu do przełęczy są szalenie urocze.




Część żółtego szlaku pieszego ze szczytu Małej Sowy do Walimia to póki co absolutnie mój numer 1 wśród sowiogórskich zjazdów. Niekrótki (ponad 1,5 km), bardzo zróżnicowany, bez ani chwili nudy.


  • DST 51.91km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:04
  • VAVG 16.93km/h
  • VMAX 55.90km/h
  • Podjazdy 930m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 15 czerwca 2014 | Komentarze 4

Uczestnicy


Mina mi zrzedła nie na żarty po sobotniej trasie, skróconej ze względu na ból kolana.
Po powrocie do Kudowy wysłuchaliśmy opowieści o tym jak wspaniale przebiegła wycieczka drugiej grupy. Ledwie zdążyłam wziąć prysznic a już do kolana znów miałam przypięte prądowe macki drażniące mnie przyjemnie i przynoszące - miałam taką nadzieję - ulgę. Wieczór, jak zwykle, upłynął w sielankowej atmosferze, na pogaduchach i zerkaniu na mecz Urugwaj-Kostaryka. Rano Kuba musi zmyć się do domu. Ja zostaję i dołączam do rodzinki K. na wycieczce okraszonej genialnymi widokami.

Na podjeździe do Imki znów kolano daje o sobie znać. Bardzo cicho, bardzo delikatnie. Zaczynam się zastanawiać czy jeszcze boli, czy może już sobie tylko to wkręcam. Nie szarżuję jednak i spokojnie podjeżdżamy terenem, ciut na około. Na Imce znów łączymy się z Anią i Wiktorem i wspólnie już uskuteczniamy dojazd do Karłowa, gdzie na górze czeka nagroda w postaci lodów.


W nagordę za zrealizowanie podjazdu Kudowa-Karłów.


Chwilę później zaczynamy mknąć asfaltem, co wykorzystuję na cyknięcie paru fotek w ruchu.



Po chwili docieramy gdzieś-tam i lecimy w stronę punktu widokowego na Basztach Radkowskich. Na niebieskim szlaku prowadzącym do Baszt Ania wciela się w rolę fotografa i z wielkim poświęceniem obfoca wszystkich na około :)








I sam wspaniały Fotograf!

Na Basztach jest cudownie, widoki przepiękne. Aż się nie chce odchodzić z tego miejsca.










Opuszczamy punkt widokowy, Ania pokazuje, że śmierć Jej niestarszna i zjeżdża cały niebieski kawałek idealnie :)

Powoli kierujemy się w stronę kolejnego punktu widokowego - Ochoty Magdaleny. Widoki z niego jeszcze piękniejsze niż z Baszt, ale trafić w to miejsce graniczy z cudem. Udaje nam się jednak nie ominąć ukrytego zjazdu ze szlaku (co dzień wcześniej większej ekipie nie wyszło:)





Dalsza część trasy to mistrzostwo świata! Orientuję się, że kolano od jakiegoś już czasu łaskawie milczy. Nie czuję nic prócz komfortu podczas jazdy i - co za tym idzie - wielkiej potrzeby mocniejszego dociśnięcia. Wiem, że to nierozsądne, wiem dobrze, ale powstrzymać się nie umiem. Dostajemy z Bogdanem od Aneczki zezwolenie na mocniejsze przyciśnięcie do Pasterki. I rzeczywiście nie mamy na tym kawałku dla siebie litości. Coś pięknego!!! W Pasterce czas na zasłużonego Opata, Słońce wychodzi, ja otrzymuję do przetestowania Nerwusa. Trochę to nie mój rozmiar, ale radochę z jazdy i tak mam wielką :D


Lea i Bogdanowy wNerwiony 29ner.


W Pasterce.

Z Pasterki szybki podjazd asfaltem do parkingu, jeszcze szybsza przeprawa przez niebieski pieszy wokół Szczelińca Małego "pod prąd" (w tym miejscu olbrzymie BRAWA dla Wiktora, który cisnął jak czołowy zawodnik mtb, niepomny na kamole, korzenie i inne przeszkody. Pięknie się na to patrzyło!), i jeszcze jeszcze szybszy asfaltowy przejazd Karłów-Lisia Przełęcz-Kudowa.





W domu jeszcze dostaję pierogi. Ania z Bogdanem są tak kochani, że odprowadzają mnie na dworzec PKP. Ciężko mi idzie pożegnanie się z nimi. Kolejny wspaniały weekend za mną. Wielkie dzięki za gościnę, za towarzystwo i - co najważniejsze - za ULECZENIE mnie :*


  • DST 76.35km
  • Teren 50.00km
  • Czas 05:25
  • VAVG 14.10km/h
  • VMAX 67.40km/h
  • Podjazdy 1920m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 14 czerwca 2014 | Komentarze 4

Uczestnicy


Zeszłoweekendowa rekordowa trasa z rekordowymi przewyższeniami odbiła się nieprzychylnie na mym prawym kolanie. Środowa krótka trasa pokazała mi dobitnie, że za szybko się wyrywam z motyką na Słońce i muszę zaakceptować fakt, że potrzebuję kilka dni odpoczynku by wrócić do pełnej sprawności.
Od 11 maja z Bogdanem szykowaliśmy się na konkret trasę, której doczekać się już nie mogliśmy. Świadomość tego, że ból kolana może mnie wyłączyć z zabawy spędzał mi sen z powiek. W piątek, po namowach, zrezygnowałam z rowerowego dojazdu do Kudowy, dając mojej nodze jeszcze jeden dzień odpoczynku.

Nareszcie nadszedł sobotni poranek. Pobudka przed 5 rano, śniadanie na wpół śpiąco i z wyjątkowo niedużym poślizgiem czasowym ruszamy chwilę po 6 podbijać świat.

Pierwszy przejazd przez przykudowiane łąki rozbudza nas na dobre przemaczając w kilka sekund buty na wskroś. Każe cofnąć się do domu po oliwkę do łańcucha, zapasowe skarpety i bidon. Po naszym wejściu do mieszkania Ania nie umie powstrzymać uśmiechu. Nie ma to jak mały falstart :-)


Poranek przywitał nas piękną pogodą, czystym niebem, prysznicem stóp i nóg. Mimo przemoczonych butów bardzo podobał mi się przejazd tymi łąkami. (fot. Cerber)


Już około godziny 8:00 niebo całe zaszło ciężkimi, ciemnymi chmurami, nie pozostawiając złudzeń - nie będziemy i tego dnia cieszyć się latem i Słońcem za długo.


Na terenowym podjeździe wyłaniają się Góry Orlickie ze szczytami zanurzonymi w chmurach.


Okoliczności przyrody, mimo otaczających nas chmur i mgieł są bardzo urocze. Lubię takie mistyczne klimaty, więc dopóki nie zaczyna z tych chmur lać, cieszę się jazdą na całego.(fot. Cerber)


Mija chwila i docieramy do Serlissky`ego Mlyna, z którego pędzimy na szczyt Velkej Destny (1115 mnpm). (fot. Cerber)

Przed samym szczytem wychodzi Słońce. Radość jest wielka. Może się uda ogrzać w promieniach Słońca dłużej niż przez 5 sekund? Może nawet przemoczone skarpetki zdążą ciut przeschnąć... ? Jasne! Zanim zdążę zdjąć buty, już na szczycie zaczyna padać i zanim zjedziemy kilkaset metrów pod dach, już całkiem konkretnie lać. Chronimy się zatem w sklapiku pod szczytem. Pada co najmniej pół godziny. Po deszczu prawie od razu znów wychodzi na chwilę piękne Słońce. Bogdan wykorzystuje to na przyglądanie się swej cudnej, nowej maszynie :)


Na szczycie V.D.


Chwila na podziwianie Nerwusa.

Nie ma na co czekać, bo czas nam przelatuje między palcami a to dopiero początek planowanej trasy. Jeszcze raz szybko na szczyt V.Destny, szybki zjazd, dojazd do Masarykovej Chaty i wio w stronę Orlicy. To na podjeździe na najwyższy szczyt polskich Gór Orlickich pierwszy raz zaczyna we mnie kiełkować niepokój o kolano, ale jeszcze nie panikuję. Może wszystko jeszcze będzie ok i uda się zrealizować całą trasę....


Zjazd z V.D.


(fot. Cerber)


I znów pogoda staje się mocno kwietniowa, ale po raz kolejny nam się udaje. Bo padać zaczyna na samym szczycie Orlicy, pozwalając nam schronić się w budce i dając czas na pochłonięcie paruset kkalorii makaronowo/batonowo/bananowych :)


Pod szczytem Orlicy (1083 mnpm) - Vrchmezi (1073 mnpm)  (fot. Cerber)

Z Orlicy pyszny zjazd czerwonym pieszym, dotarcie do niezwykle uroczego punktu widokowego, dalej... nie pamiętam... ale w końcu docieramy pod Grodziec, gdzie radujemy oczy pięknymi krajobrazami i trochę po raz kolejny dostajemy po głowach deszczem (tym razem już nie było gdzie się schować)


Punkt widokowy niedaleko Orlicy.  (fot. Cerber)


Już w okolicach Grodźca.



(fot. Cerber)

W tym miejscu jasne dla nas staje się, że trasy nie uda się dokończyć. Przerwy wynikające z kapryśności pogody jeszcze dałoby się odrobić, gdyby kolano nie dawało coraz głośniej o sobie znać. Zdajemy sobie jednak oboje sprawę z tego, że takich bolesnych znaków nie należy bagatelizować. Kolano nie chciało przyjąć moich przeprosin i gdzieś od trzydziestego kilometra trasy zaczęło pobolewać, z kilometra na kilometr coraz bardziej, wymuszając coraz wolniejszą jazdę, coraz więcej postojów i modłów by tylko dać radę cało i zdrowo dotrzeć do domu. Współtowarzysz doli i niedoli wykazał się olbrzymią wyrozumiałością i empatią. Nie naciskał by kontynuować trasę, nie marudził gdy potrzebowałam stanąć i odsapnąć. Dzięki Bogu za wsparcie! Przede wszystkim emocjonalnie ciężko się samemu radzi z tym, że nie działa jak należy to co działać powinno bez zastrzeżeń. Bo ból fizyczny wcale nie był wielki. Ale mocno niepokojący.  Nie jestem przyzwyczajona do tego, że ciało odmawia mi posłuszeństwa.

Spod Grodźca zatem kierujemy się na Sawanne Afrykańską (MIÓD!!!) i dalej na Lisią Przełęcz i do Karłowa (dobrze piszę?)


Na Sawannie.


(fot. Cerber)


(fot. Cerber)

W Karłowie przerwa na uzupełnienie mikroelemetów i spałaszowanie kolejnej porcji makaronu. Niebieski wokół Szczelińca Małego, skręt na łąki, dojazd do asfaltu i nim zjazd do Imki, krótki podjazd asfaltem, by choć na koniec dnia jeszcze zarzucić sobie z odrobiny porządnego terenu, czyli zjazd czerwonym pieszym do Kudowy - i tym razem smakował wybornie ;)


Pożegnanie z trasą z czerwonego szlaku.

Jeszcze raz podziękowania dla Towarzysza, Przewodnika i Kompana!
Przeolbrzymie dzięki dla Ani za "torturowanie" mnie prądami na każdym kroku. Jak się zaraz okazało bardzo to były skuteczne tortury. Przy okazji również niezwykle przyjemne :D


  • DST 26.65km
  • Czas 01:11
  • VAVG 22.52km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Podjazdy 190m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 11 czerwca 2014 | Komentarze 5


Po trzech dniach przerwy kolano przestało doskwierać. Postanowiłam zatem zrobić delikatną próbę. Próbę zakończoną klęską kiedy to okazało się dość szybko, że kolano tak szybko nie pozwala mi wrócić na rower.
Po powrocie do domu postanowiłam, że dam mu odpocząć jeszcze ciut dłużej.


  • DST 252.43km
  • Teren 8.00km
  • Czas 12:31
  • VAVG 20.17km/h
  • VMAX 60.20km/h
  • HRmax 129 ( 67%)
  • HRavg 177 ( 92%)
  • Podjazdy 4071m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 7 czerwca 2014 | Komentarze 48


Początkowym planem było powtórzenie standardowej trasy Piotera50 na Przełęcz Karkonoską, z powrotem do domu przez Czechy. Wiedziałam, że będę chciała w tym roku pokusić się o pobicie zeszłorocznego rekordu dystansu, ale od niepamiętnych czasów wszystkie weekendy miałam zajęte. Bo albo były to spotkania z ekipą, z których na pewno nie miałam chęci rezygnować na rzecz samotnego szlajania się; albo pogoda była na tyle kiepska, że nikt nic nie proponował. Tak oto nadszedł ten weekend - w zapowiedziach słoneczny, ciepły, z lekkim wiatrem, bez żadnych innych planów. Koniecznie musiałam to wykorzystać!
Na kilka dni przed zaplanowaną realizacją przyszło mi do głowy by zaszaleś jeszcze bardziej i zrobić znacznie ważniejszy rekord od tego dystansowego, a mianowicie nie tylko pobić nieprzekraczalną dla mnie do tej pory granicę 3000 metrów przewyższeń na trasie, a zrobić szał i przebić 4 klocki. A co?!
Z domu wyruszyłam o 5:30, po 1,5 km skapnęłam się, że zapomniałam zabrać ze sobą mapy. No nie, bez przesady. Zawracam, wrzucam do plecaka 2 mapy i wracam na trasę. Dojazd do Podgórzyna uskuteczniam przez Świebodzice, Kamienną Górę, Przełęcz Kowarską, Kowary.


Za Świebodzicami, w oddali, majaczą Karkonosze, przywołując mnie do siebie. Patrząc na to jak pięknie je widać z tej odległości serce mi się raduje na samą myśl o tym co za widoki mnie czekają na trasie!


Kamienna Góra.


Za Kowarami, w pełnej krasie. Szałowe to były widoki. Na Równi pod Śnieżką skrzył w Słońcu Dom Śląski, wszystkie kontury ostre jak brzytwa. Po raz kolejny napiszę, że muszę w końcu zaopatrzyć się w nowy aparat fotograficzny! Ma ktoś może kafelka na zbyciu?


Zalew Sosnówka.

W Podgórzynie z ciekawości notuję czas i sprawdzam ile zajmie mi pokonanie tych 12 najcięższych szosowo kilometrów w Polsce (profil podjazdu od Genetyka). Zajęło 1 h 11 min. Sporo z tego mogłabym urwać, gdyż zdecydowanie na luzie jechałam, zwłaszcza spokojniejszy odcinek z Podgórzyna do Chybotka. Dociskam do Odrodzenia na 11:00 uradowana tak, że ta radość mi się z uszu wylewa. Pogoda piękna, widoki obłędne, prawie wszystko jest tak jak być powinno. Rozkoszuję się tym co mnie otacza, popijam piwko, zajadam makaron.


Widok z podjazdu. Gdzieś w okolicach Przesieki. Wszystkie fotki robione na podjazdach cykane były w ruchu, więc przepraszam za poruszenia, prześwietlenia, itp...


To rozdroże, 4000 metrów przed szczytem, początek najgorszego chyba kilometra podjazdu, zawsze mnie obezwładnia na chwilę. Tym razem ta część podjazdu poszła mi wyjątkowo sprawnie.


Za chwilę będę u celu! Jak się okazuje to w tym miejscu, na Przełęcz Karkonoskiej, pierwszy raz minęłam się z Sebkiem i Marcinem, którzy uskuteczniali kilkudniową objazdówkę po Sudetach.


Ta-dam! Cel nr 1 zdobyty :D


Nagroda się zatem należy.


Piękne widoki z tarasu Odrodzeniowego.



W końcu nie ma co zwlekać na sielance za długo. Pakuję się i zjeżdżam w stronę Czech - do Vrchlabi przez Szpindlerowy Młyn. Pierwszy ciężki podjazd tego dnia za mną. Teraz podążam w stronę drugiego. Na ok. 140 kilometrze zaczyna mi delikatnie doskwierać kolano. Niestety problem ten utrzymał się (a raczej mocno pogłębił) do samego końca wyprawy. Na tym etapie - etapie dojazdu do Peca pod Śnieżką - przeżywam dość konkretny kryzys. Pierwszy z dwóch tego dnia.


Zapora na Łabie, Spindleruv Mlyn.


Cerna Hora w tle. Tego dnia nad szczytem Cernej Hory latała taka chmara paralotniarzy, że nawet nie podejmowałam próby liczenia. Na oko, w najbardziej tłocznym momencie, musiało ich być ok. 40 sztuk. Aż dziw brał, że to to nie wlatuje na siebie nawzajem ;)

Po dojechaniu do Peca nie mogę sobie odpuścić naszej wiosennej knajpy. Uzupełniam mikroelementy, uzupełniam kalorie, wodę w bidonie. Staram się doprowadzić do ładu psychicznego, bo podczas tej przerwy kryzys zamiast słabnąć pogłębia się. Otrzymuję porządnego kopa z kosmosu, który nie pozostawia mi wyboru. Czy mi się uda czy nie - próbę podjąć trzeba. Pakuję się zatem w końcu na rower i wyruszam w stronę Rychtrovej Boudy, Vyrovki i - ostatecznie - Modrego Sedla (profil podjazdu od Genetyka). Na samym początku źle wybieram drogę, błędnie podjeżdżam chwilę nie w tym kierunku, szybko orientuję się w omyłce, zawracam i trafiam na właściwy szlak.
Plan - od Peca do kapliczki podjechać bez wypięcia. Nie do końca wierzyłam, że się uda, zwłaszcza część między Rychtrovą Boudą a Vyrovką przerażała mnie nie na żarty. Ale udało się! Ze 160 km w nogach, z Karkonoską za sobą. Udało się. Po dotarciu do kapliczki trochę się rozklejam, z ulgi, zmęczenia, radości. Nic nie mogę na to poradzić, ale łzy same mi lecą z oczu. Trwa to tylko chwilkę, ale zaskakuje mnie nielicho.
Cieszę się niesamowicie z tego co zrobiłam. Dwa najcięższe szosowe podjazdy - polska Karkonoska i czeskie Modre Sedlo - zaliczone w 100% idealnie, jednego dnia. Tego się nie spodziewałam :D


Rychtrova Bouda. Na całym podjeździe miałam w pamięci naszą wiosenną wyprawę i tenże podjazd. Bardzo miło mi te myśli wypełniały głowę podczas walki z najgorszymi nachyleniami.


Vyrovka. Fajnie wyszło na fotce nachylenie, choć najgorszy kawałek już miałam za sobą.


Ostatni podjazd pod kapliczkę. Dla czekających na człowieka widoków warto wylać te litry potu.


I nareszcie u celu!!!




Lucni Bouda.

Za Lucni Boudą czas na przeprawę przez kostkę brukową. Katastrofa. Ręce okrutnie na tym ucierpiały.
Nie umiałam sobie odpuścić podjazdu nad staw przy Samotni (choć to raczej Samotnia jest przy stawie a nie odwrotnie...). Do samego schroniska już nie zjeżdżałam, bo czas powoli zaczynał mnie gonić, a absolutnie nie chciałam wracać po zmroku.


Mały Staw.


Świątynia Wang.

Dalej to już prosta droga - z Karpacza do Kowar i powrót tą samą drogą, którą przyjechałam.
Cała trasa zajęła mi 15 godzin, z czego 12,5 h na siodle.
Fajna to była wycieczka. Fajne będą z niej wspomnienia i duma, która mnie rozpiera, że udało mi się tego dokonać.


Dodam jeszcze jedną bardzo ważną rzecz - poranna wymiana smsów z Birdasem to był strzał w 10! Okazało się bowiem, że nie jestem jedyną, która nie śpi w sobotę o godzinie 4 nad ranem, nie chlejąc jednocześnie (choć za Marcina ręczyć nie mogę:)). Dzięki Birdas, za to, że miałam do kogo "otworzyć paszczę" o poranku. Szkoda, że nie udało nam się zgrać i spotkać. Następnym razem już nie odpuszczę :D





  • DST 32.91km
  • Czas 01:18
  • VAVG 25.32km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • HRmax 160 ( 83%)
  • HRavg 127 ( 66%)
  • Podjazdy 340m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 5 czerwca 2014 | Komentarze 3




  • DST 180.41km
  • Teren 3.00km
  • Czas 07:57
  • VAVG 22.69km/h
  • VMAX 63.20km/h
  • HRmax 180 ( 94%)
  • HRavg 132 ( 69%)
  • Podjazdy 2659m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 4 czerwca 2014 | Komentarze 20


I znów poranne spojrzenie przez okno nie zachęca by ruszyć tyłek z domu. Mży. Ale wierzę całym sercem, że się zaraz poprawi. Wstaję zatem, ogarniam się, jem, pakuję, sprzątam. Przed 7 wyruszam z domu, gdyż o 18:00 czeka mnie dziś jeszcze godzina pracy. Chłodnawo o poranku, przez jakiś czas nawet nie ściągam softshella, mimo że pod nim również mam koszulkę z długim rękawem. Mało to czerwcowe temperatury, ale czy gorsze od upałów, zwłaszcza gdy w perspektywie prawie cały dzień ma być spędzony na rowerze? Jest ok, nie narzekam.


W oddali Ślęża, z którą żegnam się na kilka godzin.

Droga na Przełęcz Okraj taka sama jak zwykle, czyli przez Świebodzice i Kamienną Górę. Idzie wszystko bardzo sprawnie. Na szczycie przełęczy melduję się o godzinie 10:20, ze średnią 20,8 km/h, co jest całkiem fajnym wynikiem zważywszy, że jadę góralem na pancernych, terenowych oponach 2.1.


Standardowy widoczek z podjazdu na Okraj.


Na Przeł. Okraj. Kierunek - Czechy.


Z dedykacją dla Morsa i Oelki :)

Nie zabawiam tu długo, zjeżdżam kawałek i pakuję się na podjazd pod Schronisko Jelenka. Nie jest to najlżejszy kawałek chleba, ale za to króciutki. Po odbiciu z szosy w prawo na Jelenkę czekają na nas raptem niecałe 3 km podjazdu, z czego ino dwa kawałki dają nieźle popalić. Fajny to podjazd. Na górze zasłużony Primator i pałaszowanie połowy makaronu. Słońce czasem nawet wychodzi zza chmury i przygrzewa uroczo.


Po prostu Jelenka.




Czyżby daleko w oddali, dokładnie pośrodku zdjęcia, Czarna Góra majaczyła?

Wybija 11:15. Stwierdzam, że nie ma co się za długo opierdzielać. Przede mną jeszcze ponad 100 km i niejeden podjazd do pokonania. Ubieram się jakby zima mnie miała nawiedzić i zjeżdżam w dół. Szybko stwierdzam, że zdecydowanie przesadziłam zakładając długie spodnie, ściągam je zatem i realizuję dłuuuugi i przyjemny zjazd z Przełęczy Okraj aż do krzyżówki z drogą nr 296, skręt w lewo na Trutnov. Drogowskaz mówi mi, że do Trutnova mam 18 km i to by się zgadzało. Gdzieś po drodze czeka mnie jakiś mały objazd, ale ani trochę nie przeszkadza mi on w trasie i nie dekoncentruje mnie nawigacyjnie (ja jak to ja - wszystko realizuję albo na czuja, albo w oparciu o mapę papierową w skali 1:150 000:). Nawet podczas przejazdu przez centrum miasta udaje mi się nie zgubić. Jestem coraz bardziej zadowolona z mojej intuicji.
Z Trutnova jadę na Porici, Petrikovice i Chvalec. W tym ostatnim skręcam w lewo na serpentynowy podjazd w stronę Adrspachu. Raz go zjeżdżałam - wczesną wiosną tego roku. Patrząc z perspektywy zjazdu byłam przekonana, że czeka mnie mordęga i wleczenie jęzorem po asflacie. A tu niespodzianka. Najprzyjemniejszy to był podjazd dzisiejszego dnia. Słońce przebijało się przez drzewa, okoliczności przyrody wokół obłędne. No czegóż chcieć więcej?!


Piękny twór skalny przy przejeździe kolejowym niedaleko za Trutnovem.


Adrspassko-teplicke Skaly


Zamek w Adrspachu.


Od razu włączają mi się przemiłe wspomnienia z zeszłorocznego Ryjkowego Broumovska.

Dalej droga prowadzi mnie na Zdonov i granicę przekaczam na przejściu Zdonov-Łączna. Stąd już mam rzut beretem do Mieroszowa. Plan zakładam przejazd przez Unisław Śl., ale drogowskaz na Sokołowsko nie pozostawił mi wyboru - wpakowałam się jeszcze na dobitkę na sztywny, terenowy podjazd zielonym szlakiem pieszym pod Andrzejówkę. Czasowo wciąż stałam na rozsądnym poziomie więc pokusiłam się o zakup Kvasnicaka opatowego i dokończyłam drugą połowę makaronu. Pycha!


Ruiny sanatorium gruźliczego w Sokołowsku.


Ucałowania dla Feniksa :*

Szybki zjazd aslfaltem do Głuszycy daje mi popalić - wpierw uciekam przed, a później gonię dostawczaka, utrzymując bardzo mocne tempo. Grrr...
Na koniec jeszcze serwuję sobie objazd Jeziora Bystrzyckiego i chwilę po godzinie 17:00 melduję się w domu.


Tama na Jeziorze Bystrzyckim.

Zapomniałam już jak to jest robić takie trasy w samotności.




  • DST 50.98km
  • Teren 22.00km
  • Czas 03:09
  • VAVG 16.18km/h
  • VMAX 48.40km/h
  • Podjazdy 1160m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 1 czerwca 2014 | Komentarze 7

Uczestnicy


Po sobotnich ślężańskich wojażach w planie mieliśmy odwiedziny w Górach Suchych. Co by goście nie musieli wracać się na rowerach do Świdnicy postanowiliśmy na punkt startu dojechać samochodem. I tak, w okolicach godziny 11:00, zaczęliśmy wspinaczkę czerwonym szlakiem pieszym/zielonym TdG na Przełęcz pod Wawrzyniakiem, z której za sekund kilka czekał nas wjazd na singiel trawersujący Rybnicki Grzbiet.
Wiem, że jest to podjazd do zrealizowania w całości, ale za nic w świecie nie wiem jak tego dokonać. Bogdanowy Garmin powiedział mu w pewnym momencie, że nachylenie przekracza 35% (serio?!); w terenie, po grząskim, korzennym podłożu. No nie wiem jak to zrobić. Ale się dowiem! Już 2 lata temu postanowiłam sobie, że będę się starać do skutku i tego zamierzenia będę się trzymać.


Spokojniejsza końcówka podjazdu. (fot. Cerber)

Po krótkim i mocnym podjeździe, docieramy do singla, który ma być jedną z największych atrakcji dzisiejszego dnia. Do pewnego momentu tak właśnie jest, jedziemy spokojnie ciesząc się okolicznościami przyrody i własnym towarzystwem.


Singiel na Rybnickim Grzbiecie. (fot. Cerber)


Singiel na Rybnickim Grzbiecie. (fot. Cerber)


Singiel na Rybnickim Grzbiecie. (fot. Ankaj)

Postój przy Kazikowej Skale niepokojąco się nam wydłuża. Zawracam spojrzeć co z Anią. Nie będę się rozwodzić nad tym co biedna przeżywała. Sama szczerze opisała to u siebie, a ja tak na dobrą sprawę mogę się tego jedynie domyślać. Napiszę co najważniejsze - mam dla Ciebie Aniu olbrzymi podziw za to jak pięknie poradziłaś sobie z kryzysem, jak szybko postanowiłaś pokonać irracjonalny lęk, który wziął Cię tak znienacka. Silna i twarda z Ciebie babka. Bo nieważne jest ile razy upadasz, ważne byś tyle samo razy powstała, otrzepała się, wyciągnęła lekcję i dalej walczyła. Zrobiłaś to po mistrzowsku. Gratuluję!


Aneczka po kryzysie nie odpuszcza :-)      (fot. Cerber)

Mija chwil kilka, kończy się singlowa część przejazdu, a rozpoczyna szybki szutrowy zjazd do szosy. W sercu mam lęk - po wczorajszym kłopocie z zaciskiem i dzisiejszym na podjeździe, gdy znów był puścił i przyprawił mnie o palpitację serca nad przepaścią, nie jest łatwo znów zaufać niezawodności sprzętu, który przecież zawodzi jak każdy inny (pamiętać o przełożeniu zacisku z Zaskara do Krossa!!!).
Przecinamy szosę i dalej kierujemy się zielonym TdG w stronę Skalnych Bram. Podjazd to zacny, z trzema nielekkimi hopkami w międzyczasie.


(fot. Cerber)


Ciut niewyraźny B. zaraz po drugim mocnym podjeździe na dojeździe do Skalnych Bram.


Aneczka na samej końcówce dojazdu pod Skalną Bramę.

Docieramy do mojego ulubionego punktu widokowego, uzupełniamy kalorie i mikroelementy, gawędzimy, marzniemy, zastanawiamy się - będzie padać czy nie będzie? prognozy mówią jedno, rzut okiem na niebo przeczy zapowiedziom. Wierzymy oczom, czekając niecierpliwie aż Słońce wylezie zza chmur i zmieni temperaturę z powrotem z 15 na 25 st C. Bogdan oddaje się polowaniu, Ania zapuszcza w stronę czerwonego pieszego, którym w planie mamy wracać.


Ulubiony widok na Góry Sowie.


Efekty polowania (fot. Cerber)

Po posiadówce kierujemy się w stronę Turzyny. Miła to droga; trochę przez las, trochę odkrytym słonecznym terenem. Turystów na szlaku brak, dziwne bo aura sprzyja górskim spacerom/przejażdżkom. Ale to mają do siebie Góry Suche, że tłumy walą na Adnrzejówkę i jej okolice są zazwyczaj okupowane, reszta jest pusta i spokojna. Bajka!



Na szczycie Turzyny.

Będąc na szczycie dostrzegamy na niebie rój paralotniarzy. Z kilku momentalnie robi się kilkunastu. Kolorowych, fruwających nam dosłownie nad samymi głowami. Przez chwilę zastanawiam się jakim cudem nie wpadają na drzewa, wygląda to niejednokrotnie jakby omijali przeszkody niezgodnie z zasadami aerodynamiki. Ale co ja wiem? Dzięki mojej nieznajomości tematu tym atrakcyjniej się to wszystko dla mnie prezentuje. Ciężko oderwać od nich oczy, ale Andrzejówka wzywa.


Aneczka podziwia rojowisko na niebie.


Ino kilku z całego lotnego stada (fot. Cerber)

Na zjeździe z Turzyny Bogdanowi nawala sprzęt. Prawdopodobnie dostaje w tylną przerzutkę z kamienia. Wybrania się przed poważniejszymi obrażeniami, ale wygląda na to, że wózek i/lub hak są skrzywione. Da się na tym jechać, ale na pewno bez szarżowania zbędnego (jasne!;))


Szacowanie szkód.

Mija chwila i docieramy cali i zdrowi do kolejnego punktu postojowego - Schroniska Andrzejówka.


W tle Waligóra (po prawej) i Ruprechticky Szpiczak (po lewej).




(fot. Cerber)

W tym momencie Ania postanawia skrócić sobie drogę i do auta zjechać asfaltem. Sugeruje byśmy z Bogdanem jednak pocisnęli na czerwony pieszy, który po Rybnickim Grzbiecie był moją drugą perełką tego dnia. Szacuję, że nie powinno nam dotarcie do auta zająć więcej niż 30-40 minut. Prawie udaje mi się wtrafić, ale o tym za chwilę :) Tym razem Turzynę bierzemy bokiem, jadąc po jej zboczu żółtym szlakiem. W trymiga (z jęzorami na brodzie) docieramy do Skalnej Bramy, skąd zaczyna się czerwony. Wpierw przerażający dla mnie niedługi singiel nad przepaścią, później krótki konkretny kamienny zjazd, który tym razem mi nie wychodzi. Dalej w dół po korzenio-gałęziach. Trochę łącznika z zielonym TdG i na końcu przemiłe kilka metrów zabawy po korzeniach. No lubię ten cały kawałek nieziemsko!!! Już jest po wszystkim, już widzę szosę, którą za sekundy trzy dotrzemy do auta, obracam się, zerkam na Bogdana, widzę po minie, że coś przeskrobał... Dzięki temu bez cienia wątpliwości mogę uznać ten wypad za stuprocentowo udany - flak! Kto by postawił na bogdanowego snejka w przednim kole ten zgarnąłby całą pulę :-D Telefon do Ani, przestroga, że będziemy kilka minut spóźnieni, 10 minut i po flaku. Jak dobrze, że po moim dętkowym niefarcie zeszłego dnia tym razem już uzbroiłam się w nową ścieżutką dęteczkę prosto ze sklepu!


Gdzieś na końcówce żółtego okrążającego szczyt Turzyny.

Dziękuję Wam za ten dzień i za cały weekend. Cudownie było Was gościć!
Na pewno nie odpuszczę Górom Suchym i w tym roku i zaplanuję piękną i satysfakcjonującą - mam nadzieję - dla wszystkich objazdówkę tych gór pod koniec lata lub wczesną jesienią. Już teraz zapraszam serdecznie ;)