avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Beesową paczką

Dystans całkowity:5877.12 km (w terenie 1985.00 km; 33.78%)
Czas w ruchu:344:08
Średnia prędkość:16.08 km/h
Maksymalna prędkość:78.20 km/h
Suma podjazdów:118968 m
Liczba aktywności:80
Średnio na aktywność:73.46 km i 4h 46m
Więcej statystyk
  • DST 51.91km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:04
  • VAVG 16.93km/h
  • VMAX 55.90km/h
  • Podjazdy 930m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 15 czerwca 2014 | Komentarze 4

Uczestnicy


Mina mi zrzedła nie na żarty po sobotniej trasie, skróconej ze względu na ból kolana.
Po powrocie do Kudowy wysłuchaliśmy opowieści o tym jak wspaniale przebiegła wycieczka drugiej grupy. Ledwie zdążyłam wziąć prysznic a już do kolana znów miałam przypięte prądowe macki drażniące mnie przyjemnie i przynoszące - miałam taką nadzieję - ulgę. Wieczór, jak zwykle, upłynął w sielankowej atmosferze, na pogaduchach i zerkaniu na mecz Urugwaj-Kostaryka. Rano Kuba musi zmyć się do domu. Ja zostaję i dołączam do rodzinki K. na wycieczce okraszonej genialnymi widokami.

Na podjeździe do Imki znów kolano daje o sobie znać. Bardzo cicho, bardzo delikatnie. Zaczynam się zastanawiać czy jeszcze boli, czy może już sobie tylko to wkręcam. Nie szarżuję jednak i spokojnie podjeżdżamy terenem, ciut na około. Na Imce znów łączymy się z Anią i Wiktorem i wspólnie już uskuteczniamy dojazd do Karłowa, gdzie na górze czeka nagroda w postaci lodów.


W nagordę za zrealizowanie podjazdu Kudowa-Karłów.


Chwilę później zaczynamy mknąć asfaltem, co wykorzystuję na cyknięcie paru fotek w ruchu.



Po chwili docieramy gdzieś-tam i lecimy w stronę punktu widokowego na Basztach Radkowskich. Na niebieskim szlaku prowadzącym do Baszt Ania wciela się w rolę fotografa i z wielkim poświęceniem obfoca wszystkich na około :)








I sam wspaniały Fotograf!

Na Basztach jest cudownie, widoki przepiękne. Aż się nie chce odchodzić z tego miejsca.










Opuszczamy punkt widokowy, Ania pokazuje, że śmierć Jej niestarszna i zjeżdża cały niebieski kawałek idealnie :)

Powoli kierujemy się w stronę kolejnego punktu widokowego - Ochoty Magdaleny. Widoki z niego jeszcze piękniejsze niż z Baszt, ale trafić w to miejsce graniczy z cudem. Udaje nam się jednak nie ominąć ukrytego zjazdu ze szlaku (co dzień wcześniej większej ekipie nie wyszło:)





Dalsza część trasy to mistrzostwo świata! Orientuję się, że kolano od jakiegoś już czasu łaskawie milczy. Nie czuję nic prócz komfortu podczas jazdy i - co za tym idzie - wielkiej potrzeby mocniejszego dociśnięcia. Wiem, że to nierozsądne, wiem dobrze, ale powstrzymać się nie umiem. Dostajemy z Bogdanem od Aneczki zezwolenie na mocniejsze przyciśnięcie do Pasterki. I rzeczywiście nie mamy na tym kawałku dla siebie litości. Coś pięknego!!! W Pasterce czas na zasłużonego Opata, Słońce wychodzi, ja otrzymuję do przetestowania Nerwusa. Trochę to nie mój rozmiar, ale radochę z jazdy i tak mam wielką :D


Lea i Bogdanowy wNerwiony 29ner.


W Pasterce.

Z Pasterki szybki podjazd asfaltem do parkingu, jeszcze szybsza przeprawa przez niebieski pieszy wokół Szczelińca Małego "pod prąd" (w tym miejscu olbrzymie BRAWA dla Wiktora, który cisnął jak czołowy zawodnik mtb, niepomny na kamole, korzenie i inne przeszkody. Pięknie się na to patrzyło!), i jeszcze jeszcze szybszy asfaltowy przejazd Karłów-Lisia Przełęcz-Kudowa.





W domu jeszcze dostaję pierogi. Ania z Bogdanem są tak kochani, że odprowadzają mnie na dworzec PKP. Ciężko mi idzie pożegnanie się z nimi. Kolejny wspaniały weekend za mną. Wielkie dzięki za gościnę, za towarzystwo i - co najważniejsze - za ULECZENIE mnie :*


  • DST 50.98km
  • Teren 22.00km
  • Czas 03:09
  • VAVG 16.18km/h
  • VMAX 48.40km/h
  • Podjazdy 1160m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 1 czerwca 2014 | Komentarze 7

Uczestnicy


Po sobotnich ślężańskich wojażach w planie mieliśmy odwiedziny w Górach Suchych. Co by goście nie musieli wracać się na rowerach do Świdnicy postanowiliśmy na punkt startu dojechać samochodem. I tak, w okolicach godziny 11:00, zaczęliśmy wspinaczkę czerwonym szlakiem pieszym/zielonym TdG na Przełęcz pod Wawrzyniakiem, z której za sekund kilka czekał nas wjazd na singiel trawersujący Rybnicki Grzbiet.
Wiem, że jest to podjazd do zrealizowania w całości, ale za nic w świecie nie wiem jak tego dokonać. Bogdanowy Garmin powiedział mu w pewnym momencie, że nachylenie przekracza 35% (serio?!); w terenie, po grząskim, korzennym podłożu. No nie wiem jak to zrobić. Ale się dowiem! Już 2 lata temu postanowiłam sobie, że będę się starać do skutku i tego zamierzenia będę się trzymać.


Spokojniejsza końcówka podjazdu. (fot. Cerber)

Po krótkim i mocnym podjeździe, docieramy do singla, który ma być jedną z największych atrakcji dzisiejszego dnia. Do pewnego momentu tak właśnie jest, jedziemy spokojnie ciesząc się okolicznościami przyrody i własnym towarzystwem.


Singiel na Rybnickim Grzbiecie. (fot. Cerber)


Singiel na Rybnickim Grzbiecie. (fot. Cerber)


Singiel na Rybnickim Grzbiecie. (fot. Ankaj)

Postój przy Kazikowej Skale niepokojąco się nam wydłuża. Zawracam spojrzeć co z Anią. Nie będę się rozwodzić nad tym co biedna przeżywała. Sama szczerze opisała to u siebie, a ja tak na dobrą sprawę mogę się tego jedynie domyślać. Napiszę co najważniejsze - mam dla Ciebie Aniu olbrzymi podziw za to jak pięknie poradziłaś sobie z kryzysem, jak szybko postanowiłaś pokonać irracjonalny lęk, który wziął Cię tak znienacka. Silna i twarda z Ciebie babka. Bo nieważne jest ile razy upadasz, ważne byś tyle samo razy powstała, otrzepała się, wyciągnęła lekcję i dalej walczyła. Zrobiłaś to po mistrzowsku. Gratuluję!


Aneczka po kryzysie nie odpuszcza :-)      (fot. Cerber)

Mija chwil kilka, kończy się singlowa część przejazdu, a rozpoczyna szybki szutrowy zjazd do szosy. W sercu mam lęk - po wczorajszym kłopocie z zaciskiem i dzisiejszym na podjeździe, gdy znów był puścił i przyprawił mnie o palpitację serca nad przepaścią, nie jest łatwo znów zaufać niezawodności sprzętu, który przecież zawodzi jak każdy inny (pamiętać o przełożeniu zacisku z Zaskara do Krossa!!!).
Przecinamy szosę i dalej kierujemy się zielonym TdG w stronę Skalnych Bram. Podjazd to zacny, z trzema nielekkimi hopkami w międzyczasie.


(fot. Cerber)


Ciut niewyraźny B. zaraz po drugim mocnym podjeździe na dojeździe do Skalnych Bram.


Aneczka na samej końcówce dojazdu pod Skalną Bramę.

Docieramy do mojego ulubionego punktu widokowego, uzupełniamy kalorie i mikroelementy, gawędzimy, marzniemy, zastanawiamy się - będzie padać czy nie będzie? prognozy mówią jedno, rzut okiem na niebo przeczy zapowiedziom. Wierzymy oczom, czekając niecierpliwie aż Słońce wylezie zza chmur i zmieni temperaturę z powrotem z 15 na 25 st C. Bogdan oddaje się polowaniu, Ania zapuszcza w stronę czerwonego pieszego, którym w planie mamy wracać.


Ulubiony widok na Góry Sowie.


Efekty polowania (fot. Cerber)

Po posiadówce kierujemy się w stronę Turzyny. Miła to droga; trochę przez las, trochę odkrytym słonecznym terenem. Turystów na szlaku brak, dziwne bo aura sprzyja górskim spacerom/przejażdżkom. Ale to mają do siebie Góry Suche, że tłumy walą na Adnrzejówkę i jej okolice są zazwyczaj okupowane, reszta jest pusta i spokojna. Bajka!



Na szczycie Turzyny.

Będąc na szczycie dostrzegamy na niebie rój paralotniarzy. Z kilku momentalnie robi się kilkunastu. Kolorowych, fruwających nam dosłownie nad samymi głowami. Przez chwilę zastanawiam się jakim cudem nie wpadają na drzewa, wygląda to niejednokrotnie jakby omijali przeszkody niezgodnie z zasadami aerodynamiki. Ale co ja wiem? Dzięki mojej nieznajomości tematu tym atrakcyjniej się to wszystko dla mnie prezentuje. Ciężko oderwać od nich oczy, ale Andrzejówka wzywa.


Aneczka podziwia rojowisko na niebie.


Ino kilku z całego lotnego stada (fot. Cerber)

Na zjeździe z Turzyny Bogdanowi nawala sprzęt. Prawdopodobnie dostaje w tylną przerzutkę z kamienia. Wybrania się przed poważniejszymi obrażeniami, ale wygląda na to, że wózek i/lub hak są skrzywione. Da się na tym jechać, ale na pewno bez szarżowania zbędnego (jasne!;))


Szacowanie szkód.

Mija chwila i docieramy cali i zdrowi do kolejnego punktu postojowego - Schroniska Andrzejówka.


W tle Waligóra (po prawej) i Ruprechticky Szpiczak (po lewej).




(fot. Cerber)

W tym momencie Ania postanawia skrócić sobie drogę i do auta zjechać asfaltem. Sugeruje byśmy z Bogdanem jednak pocisnęli na czerwony pieszy, który po Rybnickim Grzbiecie był moją drugą perełką tego dnia. Szacuję, że nie powinno nam dotarcie do auta zająć więcej niż 30-40 minut. Prawie udaje mi się wtrafić, ale o tym za chwilę :) Tym razem Turzynę bierzemy bokiem, jadąc po jej zboczu żółtym szlakiem. W trymiga (z jęzorami na brodzie) docieramy do Skalnej Bramy, skąd zaczyna się czerwony. Wpierw przerażający dla mnie niedługi singiel nad przepaścią, później krótki konkretny kamienny zjazd, który tym razem mi nie wychodzi. Dalej w dół po korzenio-gałęziach. Trochę łącznika z zielonym TdG i na końcu przemiłe kilka metrów zabawy po korzeniach. No lubię ten cały kawałek nieziemsko!!! Już jest po wszystkim, już widzę szosę, którą za sekundy trzy dotrzemy do auta, obracam się, zerkam na Bogdana, widzę po minie, że coś przeskrobał... Dzięki temu bez cienia wątpliwości mogę uznać ten wypad za stuprocentowo udany - flak! Kto by postawił na bogdanowego snejka w przednim kole ten zgarnąłby całą pulę :-D Telefon do Ani, przestroga, że będziemy kilka minut spóźnieni, 10 minut i po flaku. Jak dobrze, że po moim dętkowym niefarcie zeszłego dnia tym razem już uzbroiłam się w nową ścieżutką dęteczkę prosto ze sklepu!


Gdzieś na końcówce żółtego okrążającego szczyt Turzyny.

Dziękuję Wam za ten dzień i za cały weekend. Cudownie było Was gościć!
Na pewno nie odpuszczę Górom Suchym i w tym roku i zaplanuję piękną i satysfakcjonującą - mam nadzieję - dla wszystkich objazdówkę tych gór pod koniec lata lub wczesną jesienią. Już teraz zapraszam serdecznie ;)


  • DST 84.52km
  • Teren 45.00km
  • Czas 05:38
  • VAVG 15.00km/h
  • VMAX 46.50km/h
  • Podjazdy 1606m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 31 maja 2014 | Komentarze 14

Uczestnicy


Kross z nowym hakiem rzucony na wodę najgłębszą z możliwych, czyli beesowy objazd Wzgórz Oleszeńskich, Masywu Raduni i Ślęży. Bez litości. Bez kompromisów. Ale może od początku...

... ze Świdnicy wyruszają na rowerach 2 osoby: Cerber i Lea. Niedługo po nich samochodem na Przełęcz Tąpadła pociska Aneczka i Kubik.
Pierwsza dwójka pędzi jakby się za nimi paliło. Z terenową końcówką dojazdu na szczyt przełęczy docieramy po 52 minutach, co daje szaloną średnią 24 km/h. Tego jeszcze u mnie nie było. Całkiem nam odbiło! Ale dojazd rzeczywiście idzie wyśmienicie co pozwala mieć nadzieję, że i cała trasa nie wykończy nas za bardzo.


Dojazd na Przełęcz Tąpadła.

Na szczycie już czeka na nas Tuńczyk. Za chwilę dołącza Ptaszyna (pozdrawiam). Czekamy. Mija chwila. Kręcąc się po parkingu dostrzegam granatowe auto. Rejestracja DKL. Na górze 2 rowery. Jak to? Kto to? Przecie miało ich nie być. Wgapiam się uparcie w okno i wciąż oczom nie dowierzam. W końcu dociera do mnie i serce zalewa mi fala radości - Ania i Ryjek!!! Jeszcze dzień wcześniej uparcie twierdzący, że nic z tego, że tym razem będziemy musieli się obejść bez Nich. Nie dało się zrobić mi lepszej niespodzianki tego dnia! Mija kolejna chwila i dociera kolejny samochód z drugimi połówkami. Ostatni docierają Ambeu (ukochany brat, Stwórca Haka!) i Wicek. Dziesięć osób. Pięknie, zważywszy na to, że przez chwilę wydawało nam się, że stanie na piątce.


Wesoła gromadka na Przełęczy.

Skoro wszyscy zebrali się do kupy, nadszedł czas wyruszenia. Pierwszy cel dzisiejszego dnia - ósemowy objazd Wzgórz Oleszeńskich. Wbijamy na zielony pieszy, który doprowadza nas do Przełęczy Słupickiej, dalej - chyba jakąś beszlakową drogą - dojeżdżamy do Przełęczy Sulistrowickiej, gdzie dostaję telefon o pierwszym tego dnia flaku. Okazuje się, że Wicek potrzebuje pomocy, której udzielić mu postanowili Ambeu z Ptaszyną. Umawiamy się, że w takim razie reszta robi pętelkę: bezszlakowo Przeł. Sulistrowicka-Świątniki + niebieskim pieszym z powrotem Świątniki-Przeł. Sulistrowicka, i na przełęczy sie spotykamy za chwil kilka. Siódemka śmiałków postanowiła zmierzyć się z błotem, bagnem, pokrzywami i innymi niespodziankami niebieskiego szlaku oleszeńskiego (kupa zabawy!) i po ok. 40 minutach powrócić na P. Sulistrowicką. Nikt na nas nie czeka... Telefon do Ambeua - walczą z kolejnym flakiem... Tym razem u Ptaszyny. Jadę im kawałek na pomoc, która okazuje się być mocno nierealna, gdy wychodzi na jaw, że moja zapasowa dętka została już kiedyś pogryziona przez węża i do niczego się nie nadaje. Mocno mnie to zawstydza więc czym prędzej wycofuję się z pola bitwy... Nadal zatem pozostajemy w siódemkę, trójka walczy z łatkami. Ciśniemy dalej niebieskim w stronę Raduni, zaliczając po drodze kilka niedługich ale mocno sztywnych hopek. Na Raduni, na łące, czas na chwilę zasłużonego wypoczynku i oczekiwania na "flakową trójkę". Ostatecznie z trójki zostaje dwójka (kiedyś Ptaszyna jeszcze powalczymy gdzieś na szlaku wspólnie!).


Kawałek asfaltowego dojazdu ze Świątnik do niebieskiego szlaku.


Początek niebieskiego szlaku biegnącego ze Świątnik, przez Wzgórza Oleszeńskie, aż na szczyt Raduni i dalej na Przeł. Tąpadła. (zdj. Cerber)


Nie wszystko dało się podjechać.


Na szlaku okazuje się (nie po raz pierwszy), że mój zacisk tylnego koła szwankuje i nie trzyma. Średnio to przyjemna świadomość. Dociskam go porządnie, licząc na to, że już więcej mi koła nie puści. Nie wiem jaka siła powstrzymuje mnie przed zakupem nowego... (zdj. Cerber)

I w tym miejscu zaczyna się pierwsza perełka tego dnia, czyli zjazd niebieskim pieszym z Raduni. Dawno mnie tu nie było, zastanawiam się zatem czy nie będę mieć w sobie za dużo strachu by to zjechać. Okazuje się, że jest wręcz przeciwnie. Zaliczam po drodze jedną małą kontrolowaną glebę na bok, gdyż po raz drugi już źle obieram linię w tym samym co kiedyś miejscu i pakuję się prosto na zjazd ścianą, po którym już nie idzie wyhamować :/ No nic tam. Trzeci raz już nie popełnię tego błędu. Reszta idzie idealnie, bez zatrzymania, bez podparcia, do końca. Wyrabiam na zakręcie prawie 180 st, omijam drzewo, które zawsze do tej pory mnie zatrzymywało. Radochę z tego zjazdu mam za każdym razem tak samo wielką. Na dole czekam chwilę na pozostałą czwórkę śmiałków (żałując, że nie mam aparatu, bo fotki by wyszły piękne), którzy nie zlękli się i postanowili skosztować zjazdu. Za chwilę spotykamy się z pozostałą piątką i już wspólnie kontyuujemy zjazd na Przeł. Tąpadła.
Stąd żółtą autostradą trzykilometrowy podjazd na szczyt Ślęży i tu chwila wytchnienia.


Lea na początku zjazdu z Raduni. (zdj. Ryjek)


Ambeu na samym końcu zjazdu niebieskim z Raduni. (zdj. Cerber)

UŚMIECHNIĘTA sesja na szczycie Ślęży:

Bogdanowy pierwszy rowerowy raz na Ślęży :)


Ania na szczycie.


Rozbrajający Ryjkowy uśmiech :-)


Wicek postanawia nie być od Ryjka gorszy :D


Ambeuek !


I większa wesoła gromadka. (zdj. Cerber)


Na wieży widokowej, na którą wejść już nie idzie - brak pierwszych schodków. Nie smucimy się tym za bardzo i pamiątkową fotkę i tak robimy. Widoczków nie ma, ale też jest zajebiście! (zdj. Cerber)

Ze szczytu Ślęży następuje zjazd czerwonym pieszym w stronę Wieżycy. Jakże ja nie lubię tego zjazdu. Wspominałam już gdzieś kiedyś o tym?! ....


Ambeu szaleje na zjeździe. (zdj. Cerber)

Docieramy do rozwidlenia szlaków, wybieramy żółty na Wieżycę. I tu wielka radość tego dnia - pierwszy raz udaje mi się podjechać w całości hopkę na szczyt Wieżycy. Zawsze gdzieś na tych kamyczkach padałam. Ufff! Zadanie wykonane :)

Na Wieżycy znów następuje rozkład na dwie podgrupy: czwórka pędzi prosto w dół żółtym, szóstka wybiera drogę okrężną, po drodze przecienając nasz zjazd i bawiąc się w paparazzi:) Niestety nie udało mi się załapać na grupowe zdjęcie ze zjazdu :/ Może ze zdjęć Ryjka albo Ani coś mi się później uda zakosić :)


Na szczycie Wieżycy.


Zjazd żółtym ze szczytu. (zdj. Ankaj)


Lea na zjeździe z Wieżycy. (zdj. Ryjek)

Po dojechaniu do Schroniska pod Wieżycą wygrzewamy się w promieniach Słońca, zawilgacamy nasze wyschnięte na trasie gardła i napełniamy wyposzczone brzuchy. Po chwili wypoczynku opuszczają nas Wicek z Ambeuem, wybierając szybszą alternatywę powrotu do domu. Olbrzymie dzięki chłopaki za wspaniałe towarzystwo!!!
My jeszcze chwilę siedzimy, ale też w końcu z małymi problemami podnosimy się na nogi, pakujemy na siodła i wjeżdżamy w czarny pieszy, z zachodniej strony okrążający Ślężę.
Dość szybko Bogdan łapie flaka, jeszcze szybciej sobie z nim radzi.


Bo bez tego nie ma porządnej wycieczki! ;) (zdj. Ankaj)


Jedziemy zatem dalej. Ryjek dochodzi do tak zawrotnych prędkości, że ociera się o efekty relatywistyczne. Einstein byłby z Ciebie dumny!

Koniec końców lądujemy z powrotem na Przełęczy Tąpadła. Jest nam ze sobą tak dobrze, że jeszcze przez chwilę postanawiamy przycupnąć nad niepustym stolikiem i nacieszyć się swoim towarzystwem. Czas jednak ucieka nieubłaganie. Z Cerberem mamy do pokonania jeszcze ok. 25 km powrotu do Świdnicy, z czego część terenem.


Aneczka na parkingu.

W promieniach wczesnowieczornego Słońca żegnamy się ze sobą i każdy zmierza w swoją stronę.
Wraz z Bogdanem wybieramy żółty pieszy z Przeł. Tąpadła do Jędrzejowic. Na trasie czekają nas piękne widoki na objeżdżane przed chwilą Masywy:







W Jędrzejowicach miła niespodzianka, której prawie nie zauważam - na trasie mijamy się z Lutrą i jego kolegą. Serwus Jacku!


Przed Boleścinem dane nam jest podziwiać wspaniały zachód Słońca, które się chowa za samą Świdnicą.
Do domu docieramy chwilę przed zmrokiem.

Bardzo dziękuję wszystkim obecnym tego dnia na tym wypadzie. Cudownie było jeździć z Wami po "moich" śmieciach. Mam nadzieję, że błoto (którego i tak chyba znacznie więcej się spodziewaliśmy, co?), flaki, pokrzywy i inne nieprzyjemności dodały tylko kolejnych barw do tego kolorowego i pięknego dnia :)

Mapka, jak i kilka fotek, podwędzone standardowo Cerberowi. Dzięki :)
Masyw Ślęży i Raduni BeeSem - mapka

  • DST 6.00km
  • Czas 00:27
  • VAVG 13.33km/h
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 30 maja 2014 | Komentarze 5

Kategoria Beesową paczką

Uczestnicy


Dokonało się!
Kross dostał hak (nie ma słów, którymi mogę wyrazić wdzięczność dla mojego brata za doprowadzenie proscesu odtwórczo-produkcyjnego do szczęśliwego zakończenia!!!).
W piątek późnym popołudniem zjeżdżają Kudowianie. Razem z B. stawiamy szybko Krossa na nogi i ok. 18:00 jesteśmy gotowi do objazdu miejsc nostalgicznych (bardziej lub mniej:) wspomnieniowo dla Aneczki.
Przerwę na ulewę zacnie wykorzystujemy w Baroc Cafe, by po chwili wrócić do domu i za wczasu przyjąć odpowiednią ilość mikroelementów przed sobotnim Masywem.


  • DST 123.32km
  • Teren 35.00km
  • Czas 06:27
  • VAVG 19.12km/h
  • VMAX 60.80km/h
  • Podjazdy 2000m
  • Sprzęt ZaSkarb

Środa, 28 maja 2014 | Komentarze 7

Uczestnicy


Budzę się rano, wyglądam przez okno, krzywię się z niesmakiem i z powrotem kładę głowę na poduszce. Nie ma mowy bym w taką pogodę gdziekolwiek się ruszyła. Siąpi deszcz, szarobure chmury wiszą nisko nad miastem tworząc bardzo nieoptymistyczny obraz. Jest mżyście, mgliście i nieprzyjemnie.
Po jakimś czasie dochodzą do mnie wieści z zachodu Kotliny Kłodzkiej. Niemożliwe! Niebieskie niebo? Białe owieczki na niebie?
Daję sobie jeszcze parę minut na przemyślenie kwestii wyjazdu w tak niemrawą pogodę. Aj! Decyzja nie podejmuje się sama, bo co jak co, ale wyjazd z domu w deszcz to nie jest to co kocham najbardziej. Ale z drugiej strony słyszę jak Broumovskie Steny przywołują mnie do siebie. A ja Broumovsko uwielbiam tak szalenie. Ostatecznie idę za głosem Lutry: "Ahoj Przygodo!" i chwilę po godzinie 9 wyjeżdżam z ciepłego i suchego domu w deszcz; no może już nie deszcz, a mżawkę. Najgorzej było wyjść, później już kręci się całkiem dobrze, a od Głuszycy, gdy po raz pierwszy wychodzi Słońce - wręcz rewelacyjnie. Te 50 km dojazdu do Radkowa zlatuje mi w mgnieniu oka.


Mokry podjazd na Przełęcz pod Czarnochem (Janovičky).


Chwilę później, na zjeździe po stronie czeskiej, wita mnie piękne Słońce i niebieskie niebo.


Jednakże kolejną chwilę później, za Broumovem, rzut oka na Broumovskie Steny wywołuje gęsią skórkę. Wygląda to wszystko równie pięknie jak przerażająco. W co ja się pakuję?! - pytam po cichu samą siebie...


W Bozanovie.


Chwilę przed dotarciem do Radkowa.

W Radkowie jestem pierwsza, postanawiam skierować się Bogdanowi na spotkanie. Jadę, skręcam na Kudowę, na Drogę Stu Zakrętów, mijam Zalew Radkowski i chwilę później dostrzegam pędzącego w moją stronę Cerbera.



Przyglądam mu się uważnie - dziwnie się świeci. Staje, schodzi z roweru, a razem z nim na asfalt spada pół litra wody. O-ho! Działo się :) I rzeczywiście. W okolicach Karłowa pozwolił się zlać ścianie deszczu. Ałć! Nie zazdroszczę, ale mina Bogdana ściadczy o tym, że mała ulewa to nie jest coś co jest w stanie go złamać. Chwila na wykręcanie mokrych ciuchów i czas ruszać przed siebie.


Suszarka.

Kierujemy się nad Zalew Radkowski, a następnie niebieskim rowerowym zmierzamy w stronę Machowskiego Krzyża. Podjazd z tej strony to dla mnie nowość. Bardzo przyjemny, miejscami dość wymagający. Kamienie mokre, między kamieniemi grząskie błoto więc jest zabawa i pierwsze podprowadzania roweru :)



Z Machowskiego Krzyża, hopkami kierujemy się na Pański Krzyż i Bożanowski Szpiczak. Podjazd pod Szpiczaka tym razem nie jest już tak trywialny jak ostatnio. Co i rusz ślizgamy się na mokrych korzeniach. Udaje się jednak dotrzeć do celu w całości i - co najpiękniejsze - w promieniach Słońca, które wychodzi na chwilę i (jak się zaraz okazuje) zwiastuje nadejście kolejnego delikatnego opadu deszczu.




Chwila odpoczynku i opalania się na Bozanovskim Spicaku.



Deszcz, całe szczęście, pozwala sobie tylko na kropienie. Nie zatrzymuje nas zatem na długo, wskakujemy na siodła i zmierzamy w stronę najlepszego - telewizorów. Jest w nas sporo obawy przed tym zjazdem. Do głowy przychodzą nawet myśli o rezygnacji z tego kawałka, zważywszy na lichą pogodę i warunki na trasie. Ostatecznie wygrywa szaleństwo i zapada szybka decycja o kontynuowaniu trasy pierwotnie przewidzianej. Decyzja bardzo dobra, bo zjazdy pokonują się same. Na najgorszym kawałku telewizorów Bogdan jedzie parę metrów przede mną. Uśmiecham się uradowana, gdy dociera do mnie okrzyk jego radości - przejechał :D A ja co?! Staję. O nie nie nie. Tak się nie bawimy. Rower pod pachę, szybki marsz na górę i kolejne podejście. Podejście udane - zjechane! Tym razem przy świadku :D Git!





Jak zwykle, na końcu zjazdu, nie mogę przestać się uśmiechać. Niebywałe jakie emocje wyzwala we mnie ten zjazd!
Jedziemy dalej, pseudo-asfaltowy dojazd do Ameriki, chwila odpoczynku i podejmowania decyzji co dalej. Rezygnujemy z kolejnej dawki adrenaliny na podjeździe i zjeździe Amerika-Suchy Dul. Cofamy się kawałek i uskuteczniamy kolejny podjazd. Wyjeżdżamy gdzieś między Machowskim a Pańskim Krzyżem. Stąd pierwszy raz "pod prąd" pokonuję trzy hopki i z Machowskiego Krzyża dojazd do Pasterki.


Nawet na trasie udało nam się na chwilę wjechać w chmury.



Z Pasterki już szybko asflatem do Karłowa i na Lisią Przełęcz. Stąd szybki, szałowy, szutrowy zjazd do Szczytnej. Czas goni. Na koniec postanawiamy uwiecznić nasze maseczki błotne :P





Szybkie pożegnanie i rozjazd w przeciwne strony: Bogu jedzie do domu, ja pakuję się na 8kę i pędzę na złamanie karku do Kłodzka, co by zdążyć na ostatni szynobus do Świdnicy. Zaraz za Szczytną zaczyna kropić, niedługo później padać, na końcu lać. Nie chcę tracić cennego czasu na postój i zakładanie przeciwdeszczówki; daję się zatem przemoczyć do suchej nitki. Nieszczególnie miły był to szynobusowy powrót do domu, ale najważniejsze, że zdążyłam na czas!
Niezależnie od wszystkiego, deszczu, błota i zimna nie żałuję ani trochę podjętej rano decyzji. Jazda po Górach Stołowych i Broumovsko zrekompensowała mi z naddatkiej wszystkie nieprzyjemności.

Olbrzymie dzięki B. za wspaniałe towarzystwo i Przewodnictwo! I oczywiście zdjęcia ;-)

Mapka będzie, ale później.


  • DST 133.26km
  • Teren 50.00km
  • Czas 06:43
  • VAVG 19.84km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Podjazdy 2000m
  • Sprzęt ZaSkarb

Sobota, 24 maja 2014 | Komentarze 14

Uczestnicy


Za kim to te Bardzkie chodziły najdłużej i najbardziej uciążliwie? Za Aneczką i Kubą. Za Anią z powodu zeszłorocznych traum, z którymi dzielnie postanowiła się rozmówić. Za Kubą tak o - z potrzeby tych gór poznania.
Mnie tam nigdy jakoś nie ciągnęło. Nie znałam, ale i wielkiej potrzeby poznania ich nie odczuwałam.
Teraz już wiem, że Gór Bardzkich do grona ulubionych zaliczyć nie mogę. Zwyczajnie mi nie podeszły. Choć wycieczka była genialna!

Na miejsce spotkania - Kłodzko, docieram rowerem, pokonując 62 km i 670 metrów w pionie. Postanawiam wziąć na dojeździe góry bokiem, co prawie mi się udaje, bo na końcu niespodzianie pakuję się na Przełęcz Wilczą i tym samym zaliczam pierwsze spotkanie - co prawda asfaltowe - z Górami Bardzkimi. Na podjeździe zlewa mnie pierwszy tego dnia deszcz. Kolejny dopada mnie podczas kręcenia po Kłodzku w celu odnalezienia się i dotarcia na dworzec PKP. Dojeżdżam jako ostatnia, spóźniona 10 minut (przepraszam). Ale nie smucę się mym spóźnieniem, bo widok czekającej na mnie zgrai 14 osób przywołuje na moje usta szeroki uśmiech. Podczas witania i poznawania nowych osób (pozdrowienia dla Serka:) w pewnym momencie zwątpiłam kto już był a kogo nie było :-) SZALEŃSTWO! Piętnastoosobowej grupy to my nigdy nie mieliśmy.



Widok na G. Sowie z dojazdu. Na żywo wyglądało to jakby płonęły, a nie parowały.


Przed Srebrną Górą. Zdarzyło się parę razy, że Słońce na chwilę wyszło zza chmur, ale generalnie pogoda była lekko nieprzychylna.


Z Kłodzka uskuteczniamy chwilę asfaltowego dojazdu, by dość szybko wbić się w pierwszy terenowy podjazd. Przy tak licznej grupie na podjazdach trochę się wszystko rozciągało. Chwile oczekiwania na ogonek wykorzystywane były zacnie na pogawędki i śmiechy (pozdrowienia dla Janka:)))




Gdzieś na zjeździe Bogu zalicza flaka, rozpoczynając tym samym flaczanego pecha tego wypadu.



Na samą Kalwarię na szczycie Bardzkiej Góry nie decydujemy się podjeżdżać/podchodzić. Wybieramy całkiem smaczny (dlaczego tak krótki?!) zjazd niebieskim (czy zielonym?) szlakiem pieszym do Barda, przejeżdżając obok ujęcia wody. Na tym odcinku Tomek zalicza nieszczególnie przyjemną glebę, obciera się dość porządnie, a co najgorsze - również obija. Przez to obicie nie zdecyduje się niestety na przejechanie z nami całej trasy. Jednakże na pętelkę Bardo-Bardzkie-Bardo przystaje z uśmiechem na ustach :-) Tomi - życzę jak najszybszego powrotu do pełni sił!


Walka z flakiem po glebie.


Żeńskie 20% grupy :D


Pierwszy zjazd do Barda to chwila na popij i w przypadku takich jednych Ryjków, również mały popas :)

A potem? Potem pojechaliśmy w G. Bardzkie, gdzie na podjeździe zaczęło siąpić, coraz mocniej i coraz mocniej. Przyszedł czas by się schować pod drzewem w oczekiwaniu na pozostałą część grupy. Po chwili postoju deszcz ustał co pozwoliło w spokoju (no powiedzmy...:) kontynuować trasę.



I jedziemy i jedziemy. Za bardzo nie wiem gdzie jestem, poszczególne drogi trochę mi się zlewają w jedność. Choćby po to by trochę sobie poukładać w głowie te szlaki to tam wrócę jeszcze chociaż raz.




Po drodze mamy i owieczki i barany... znaczy Gregera ;-)

Mija kolejna chwila, zjazd i Serek łapie flaka. Czyli postój. Spoko, szybko pójdzie... E-he. Na przyszłość chłopaki - proszę wozić ze sobą SPRAWNE dętki na wymianę :-P Dopiero trzecia dętka okazała się zdatną do użytku i pozwoliła Serkowi kontynuować wycieczkę. Ile w międzyczasie macania opony było to się nie doliczę. Pierwsza dętka - dziura przy wentylu. Druga próbowana dętka nie chce się pompować - dziura przy wentylu. To MUSI być problem z oponą! Macanie mówi co innego - opona czysta (z tą czystością trochę przesadziłam:) i nieruszona. Grunt, że wszystko się dobrze skończyło a ja w końcu mogę być z siebie dumna, bo okzauje się, że całkiem nienajgorzej jestem przygotowana na awaryjne sytuacje (cicho sza na temat haka!).
Co ciekawe to podczas naszego postoju doczekać się nie mogliśmy na trzy brakujące osoby - Anię, Feniksa i Gregera. Okazało się, że i oni walczyli ciut wyżej z Feniksowym kapciem. Co za dzień!


Walka.

W dalszej kolejności był zjazd do Barda na popas. Następnie wspinaczna na Przełęcz Łaszczową, podczas której piątka śmiałków zaliczyła małą wtopę w kwestii znajomości szlaku i po 15 minutach oczekiwania na pozostałą część grupy zreflektowała się, że to chyba z nimi (nami) jest jakiś kłopot i to na nas gdzieś ktoś czeka. W tył zwrot, zmiana kursu i dojazd na przełęcz.



O czym nie wspomniałam to, że w Bardzie odłączają się od nas - niezależnie od siebie - Greger i Tomek.
Na Przełęczy Łaszczowej trasę postanawiają sobie skrócić Kuba z Michałem.
Reszta jedzie dalej.


W trakcie tego 'dalej' napotykamy uroczy widoczek na m.in. Borówkową i Jawornik Wielki.

I w końcu pędząc szeroką szutrówą na złamanie karku dojeżdżamy do asfaltu i drogę powrotną do Kłodzka uskuteczniamy już ino szosą.
Na sam koniec trasy pogoda postanawia nam podziękować za brak strachu i nie zrezygnowanie z wyprawy mimo nieprzychylnych prognoz i uśmiecha się do nas znad Kłodzka. Dość złowrogi jest to uśmiech, ale jakże piękny!





Podczas powrotu Serek pokazuje jak mocną ma nogę i pędzi tak, że cudem udaje się utrzymać mu koło :D Ależ w Tobie mocy!
Przed samym Kłodzkiem dosięga nas ten uśmiech pogodowy i z lekka przemacza. Na dworzec docieram trochę przed czasem i doświadczam - nie po raz pierwszy - dobrych serc kudowianych. Ania z Bogdanem i Arturem nie pozostawiają mnie na pastwę losu, tylko decydują się potowarzyszyć mi w oczekiwaniu na pociąg. Dziękuję raz jeszcze :*

Dzięki wszystkim za wspaniale spędzony dzień. Mimo, że to nie są "moje" szlaki to dla mnie najistotniejsze było wyśmienite towarzystwo, kupa śmiechu, trochę zjazdowego szaleństwa i cała ta genialna otoczka wspólnych wypadów.
Wielkie podziękowania dla Ryjka za Przewodnictwo :*
I oczywiście ukłony w stronę Bogdana, po raz kolejny, za zakoszone zdj. nr 8, 9, 10, 14, 16, 17 :)
Do szybkiego następnego razu!

Mapka od Serka. Bez mojego dojazdu ze Świdnicy.
http://ridewithgps.com/trips/2698660

  • DST 112.22km
  • Teren 41.00km
  • Czas 06:22
  • VAVG 17.63km/h
  • VMAX 51.60km/h
  • Podjazdy 2358m
  • Sprzęt ZaSkarb

Środa, 21 maja 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Jest kilka takich sytuacji kiedy w zupełności obejść się mogę bez używania zdań złożonych. Tak na dobrą sprawę wystarczą same rzeczowniki.
Cyborg rzuca hasłowo: środa, rower, Sowie.
No i czegóż tu nie rozumieć?? Jasność przekazu dociera do mnie z prędkością światła. Pracę udaje mi się tak zorganizować by środę zwolnić sobie zupełnie. I w taki oto sposób przed południem, pięknego letniego majowego dnia spotykamy się na Przełęczy Jugowskiej by ciutkę popracować nad Bogdanową techniką jazdy :-P

Na miejsce spotkania docieram przez Przełęcz Sokolą.


Z podjazdu na Przeł. Jugowską rozpościera się kapitalny widok na góry, z Jugowem (zdaje się) w dolinie.

Wiem, że będę sporo przed czasem więc nie spieszę się szczególnie. Po dotarciu do celu na miejsce odoczynku i słonecznego wylegiwania się obieram sobie wielki powalony pień drzewa (mój kręgosłup do teraz ma do mnie z tego powodu olbrzymie pretensje!). Czas upływa w tak pięknych okolicznościach przyrody, że nawet udaje mi się na chwilę przysnąć. Ze snu wyrywa mnie dotarcie na miejsce mojego współtowarzysza. Szybka reorganizacja. Pozostawienie w samochodzie zbędnych gratów, zamiana ich na graty znacznie mniej zbędne :) i POSZLI!

Pierwszy punkt programu to ósemka: na rozruch niebieski rowerowy na Bielawską Polanę - z Polany czerwony pieszy na Przeł. Woliborską - z Przełęczy niebieski rowerowy z powrotem na Bielawską Polanę - z Polany czerwonym pieszym przez Kalenicę na Przeł. Jugowską. Słońce świeci obłędnie, po nieszczególnie przychylnej pogodowo pierwszej połowie maja cudownie jest zaznać tego letniego ciepełka.


Katorżniczy podjazd nie-do-podjechania z Bielawskiej Polany na Popielaka.


Do kolekcji figur woskowych :D     Na P. Woliborskiej.


Uzupełnianie płynów gdzieś na niebieskim pieszym. Niby to nie było nic takiego, ale nie na żarty wymęczył mnie ten podjazd. Bogdan absolutnie nie miał dla mnie litości (za co jestem oczywiście wdzięczna:)) i nie pozwalał na ociąganie się i marudzenie.


Podjazd z Bielawskiej Polany na Kalenicę do łatwych nie należy. Zresztą atakowanie tej górki z obu stron jest nie lada wyzwaniem. Niestety i tym razem nie podołałam całości podjazdu, choć poszło najlepiej dotychczas. Obeszło się bez podprowadzania roweru, niestety podpórek nie udało mi się uniknąć.

Z radością muszę stwierdzić, że część dzisiejszej trasy była dla Bogdana nowością. Udało się niektóre zaliczone już wcześniej zjazdy zamienić mu na podjazdy, tudzież na odwrót. A Sowim trzeba oddać to, że można się tu na szlakach pobawić i pokombinować. Bo nie są to trasy na tyle trudne by musiały być jednokierunkowe. Fajne zjazdy mogą być ambitnymi i ciężkimi technicznie podjazdami; i odwrotnie. Hulaj dusza - piekła nie ma! :-)


Na Kalenicy czas na zasłużony wypoczynek, posilanie/popijanie, pogaduchy, ekscytację pięknymi widokami z wieży. Czyli po prostu okołorowerowe radości, dla których człowiek wylewa litry potu by się wdrapać na szczyt.



W dalszej kolejności następuje zjazd na Jugowską, z której mamy przed sobą całkiem ambitne zadanie - czerwony pieszy na szczyt Wielkiej Sowy, przez Kozią Równię i Kozie Siodło. Szalenie lubię ten podjazd. Jest na tyle nietrywialny by dawać mnóstwo satysfakcji z pokonywania go, ale i realny do podjechania w całości idealnie (do tej pory wykonane raz, w zeszłym roku) co dodatkowo mobilizuje do dawania z siebie wszystkiego co się ukrywa za pazuchą.


W drodze na W. Sowę.

Na szczycie niemiła niespodzianka - ogniska brak. U nas w plecakach zapałek brak. Sklep wieżowy zamknięty. Kiełbasy w plecaku krzyczą do nas by je zjeść. Słuchamy, jemy, ja przypłacam tę dycyzję zgagą. Zjeść jednak coś trzeba było, bo nie samą jazdą człowiek żyje. Dopiero po zjechaniu na Przeł. Walimską oczom naszym ukazuje się pięknie rozbuchane ognisko. No gdybyśmy tylko potrafili to przewidzieć... :)
Na samą Walimską zjeżdżamy niebieskim pieszym. Pierwszy raz w życiu zjeżdżam tędy po rzece. Podejrzewam, że jeszcze kilka dni temu musiał tędy płynąć naprawdę wartki strumień. I teraz nie mamy na co narzekać - jest zabawa, jest woda i błocko na twarzy i dupsku!! Jest bardzo dobrze :D


Z wrażenia nad ekskluzywnym posiłkiem zapominamy na szczycie Sowy pyknąć fotkę. Na dojeździe do Małej Sowy próbujemy naprawić błąd. Wprawne oko dostrzeże w oddali, na prawo od Bogdana, białą wielkosowią wieżę ;)


Ach, te góry!


Widok na Sokoła, na którego w planie wspinaczka była, ale jakoś nie doszła do skutku. Następnym razem nie odpuszczę, bo podjazd to zacny.

Z Walimskiej nie-tak-do-końca-spokojny i relaksacyjny fioletowy do Schroniska Sowa. Tu bardzo krótka narada nad mapą co dalej. Decyzja szybko się podejmuje, bo zielony pieszy w stronę Sokolca kusi. Więc nie dajemy mu się długo prosić i ciśniemy w dół. W tym miejscu muszę się pożalić i napomknąć, że mój ostatni nabytek, czyli soczewki kontaktowe, doprowadzały mnie momentami na zjazdach (zwłaszcza tych szybszych) do szewskiej pasji. Problem z nawilżeniem/natlenieniem oka i dyskomfort nieprzeciętny; podwójne widzenie. Grrrr! Na technicznym ostrym zjeździe takie niespodzianki nie należą do szczególnie przyjemnych. Ok. Pomarudziłam.
Z zielonego pieszego pakujemy się od razu na czarny rowerowy, który doprowadza nas na Kozie Siodło i nielicho zaskakuje swoim niezmiennym nachyleniem wciąż powyżej 10%.
Dzięki obraniu tego podjazdu NARESZCIE dowiadujemy się co to za cudo widać na zjeździe zielonym pieszym (w centrum poniższej fotki. Coś jak wieżyczka/wiatrak..?)




Okazuje się, ku ogólnej uciesze, że to nic innego jak ścianka wspinaczkowa! W życiu bym na to nie postawiła złamanego grosza :)

Z Koziego Siodła zjeżdżamy już czerwonym pieszym z powrotem na Jugowską, do Bogdanowego samochodu. I tutaj plan musiał ulec malutkiej modyfikacji, ale czas gonił, niepewność zarysowanego przeze mnie planu ciut niepokoiła więc wybraliśmy drogę najkrótszą z możliwych.


Na końcówce.

Co tu dużo gadać? Było wyśmienicie. Towarzysz, pogoda, góry. Wszystko dopisało idealnie :)
Dzięki Ci Bogu za wsparcie i mobilizację. Za próbę odgięcia mojego zęba na blacie i ostateczne jego złamanie :D - sorki, ale nie mogłam o tym nie wspomnieć ;-)
I oczywiście dziękuję za fotki, które w zatrważającej większości bezczelnie zakosiłam!




  • DST 87.68km
  • Teren 70.00km
  • Czas 07:00
  • VAVG 12.53km/h
  • VMAX 45.90km/h
  • Podjazdy 2432m
  • Sprzęt ZaSkarb

Niedziela, 11 maja 2014 | Komentarze 14

Uczestnicy


Nachodzą człowieka od czasu do czasu takie wycieczki, których za nic w świecie nie udaje mu się poprawnie opisać. Bo i tak jakby się nie nastarał i nie napocił to nawet w części nie uda mu się przekazać jak wspaniale się bawił. I to właśnie był jeden z takich wypadów.
Sobotnią wrocławską imprezkę urodzinową mojego małego słodkiego bratanka zakończyliśmy około godziny 18:00, spakowaliśmy się z Kubikiem do auta i pomknęliśmy na złamanie karku do Kudowy. Wiedzieliśmy, że Ania z Bogdanem w nieskończoność z pizzą nie będą na nas czekać :)
Wieczór kudowiany upływa w cudownej atmosferze. Mnie już pod koniec oczy zaczynają się kleić, czuję pobudkę o 5tej, czuję uciążliwą jazdę po Wrocławiu. Zadziwiam Bogdana odmawiając chęci przyjęcia ostatniego proponowanego mi piwa, dając tym samym do zrozumienia, zupełnie nieumyślnie, że czas pakować się do wyrek. Zatem pełni nadziei odnośnie niedzielnej pogody kładziemy się spać.

Ja, jak to ja, muszę obudzić się za wcześnie, inaczej nie byłabym sobą. O 6tej zerkam za okno. Pada. Pierwsza myśl – jaką decyzję podejmuje Tomi, docierający do nas z Wrocławia. Jak się okazało za chwil kilka, podjął On decyzję jedyną prawidłową i najlepszą z możliwych i ok. 9:00 stawił się w Kudowie wraz ze swoim Specem :-) I bardzo dobrze, bo pogoda z minuty na minutę staje się coraz znośniejsza, aż w końcu – w chwili wyjazdu – można o niej powiedzieć już nawet ładna.

Następuje podział na dwie grupy.
→ Grupa nr 1, pod dzielnym przewodnictwem Aneczki, składa się dodatkowo z dwóch drabów – Kuby i Artura. Piękny opis Ankajowej trasy znajduje się na Jej blogu.
→ Grupa nr 2, którą perfekcyjnie dowodzi Cyborg;) składa się również z dwóch drabów, ale prócz Przewodnika i Tomiego, w tejże grupie znajduję się również ja.

Początkowo w planie mamy na dzień dobry przejazd przez Skalniaka, z czego rezygnujemy na rzecz niebieskiego szlaku pieszego biegnącego z Rozdroża pod Lelkową do Szosy Stu Zakrętów. Na pierwszym terenowym podjeździe na Rozdroże chłopaki coś sapią, że nie ta forma, że ciężko będzie z taką kondycją zrealizować całą zaplanowaną na dziś trasę... Ponoć kokieteria to domena kobiet, ale okazuje się tym razem, że i faceci potrafią się czasem podrażnić ze słuchaczem, by po chwili już pokazać mu na co ich tak naprawdę stać :D


Z pozdrowieniami dla Wodza z niebieskiego szlaku Rozdroże pod Lelkową-Droga 100 Zakrętów.

Z radością docieramy do Karłowa i pod samo wejście na Szczeliniec Wielki. Pakujemy się na pyszny niebieski pieszy okrążający Szczeliniec Mały, skręcamy na Pasterskie Łąki, które i tym razem urzekają mnie swym urokiem. Po chwili jesteśmy już pod Pasterką. Podczas kręcenia pod Schronisko zaczynają się delikatne namowy Wodza by może stanąć, może uzupełnić minerały...? Nic z tego, nie teraz, Wódz jest nieubłagany. Wyrokuje, że najbliższy pobór płynów będzie dopiero w Americe i basta! Skruszeni pochylamy głowy, przyjmując dzielnie delikatne skarcenie za naszą chwilową chęć małej niesubordynacji. Bo w sumie bardziej niż piwa to chce nam się tego co Wódz najlepszego ma dla nas w zanadrzu. Jedziemy zatem dalej. 


Pod Szczelińcem Wielkim.


Niebieski wokół Szczelińca Małego.


Pasterskie Łąki.

Machowski Krzyż, Pański Krzyż, wszystko idzie całkiem sprawnie. Następuje podjazd pod Bożanowskiego Szpiczaka, którego chyba żadne z nas nie odczuwa. A na szczycie radowanie oczu i serc pięknymi widokami, wspaniałymi humorami i wzajemnym towarzystwem.
Zjeżdżamy z powrotem na Pański Krzyż. Ja zaczynam coraz intensywniej rozmyślać o tym co nas zaraz czeka, czyli pięknych telewizorach na zielonym szlaku rowerowym schodzącym do Martinkovic. Wraz z tą świadomością zaczynają nawiedzać mnie wspomnienia majówkowych gleb. Wiem, że nie mogę sobie pozwolić na te myśli, bo nic z tych zjazdów dziś nie będzie. Wiem, że jeśli się nie przemogę tu i teraz, to następny raz może być nie wiem kiedy...
Dojeżdżamy do celu, jeden zjazd, drugi, osławiony kawałek z największymi telewizorami niestety dziś mnie pokonuje, ale to na pewno przez to, że się Bogdan gapił i mnie rozproszył :P Wszystko idzie wspaniale. Po złych myślach nie ma śladu. Teraz już wiem, że wszystko dzisiejszego dnia może się udać zrealizować. Czy tak będzie? - zobaczymy. Ale nastrój i nastawienie mam wspaniałe więc po prostu uffff... :-)


Bożanowski Szpiczak.


Moja męska obstawa na Bożanowskim:)


Brawo Tomi za pokonanie tego kawałka (najbardziej problematycznego ustrojstwa akurat zabrakło na fotce) w całości!

W końcu docieramy do Ameriki. Tu czas na wypoczynek, chwytanie tych paru fotonów, którym uda się przebić przez ciężkie chmury zasłaniające powoli niebo. Śmiechu kupa. W międzyczasie Przewodnika grupy nr 2 łapie telefonicznie Przewodnik grupy nr 1. Ludzie się tam gubią na potęgę, zaliczają po kilka razy te same pętle wokół Szpiczaka i inne cuda. Absolutnie bez zgody Aneczki, która na wszystkie sposoby stara się trzymać chłopaków w kupie, ale ci jakoś nie chcą Jej iść na rękę :D


Amerika.

A nam powoli zaczyna się robić zimno, czas ucieka przez palce. Wstajemy, pakujemy tyłki na siodła, ja – mimo chłodu, ale świadoma tego co mnie zaraz czeka – zdejmuję softshella. I ruszamy. Czyli przed nami podjazd-morderca. Podjazd, który wyciska z każdego szesnaste poty, doprowadza do palpitacji serca... i niestety również tym razem staję. Każde z nas staje mniej więcej na środku podjazdu. Matko jedyna! Tyle podjeżdżaliśmy, ściany podjeżdżaliśmy, a tu wymiękamy. Ale nie nie nie. Podejrzewam, że nie tylko ja jeszcze policzę się z tym podjazdem i dokopię mu w końcu porządnie!
Ja wiem co mnie teraz czeka, Bogu wie co go czeka. Tylko Tomi jest tu pierwszy raz i zjazd zna ino z teorii. Fajny był, co T.?! :D
I tym razem z końcowym uskokiem żadne z nas sobie nie radzi. Wiem, że się to da zjechać, jestem tego pewna, że nawet na Zaskarze mogłabym dać radę. Tylko jak przekonać się w ostatniej chwili, że ryzykowanie życiem się opłaci, że warto? No dobra, dramatyzuję. Ale ostatnia chwila, kiedy dojeżdżasz, jesteś na tym głazie, widzisz przed sobą to co widzisz i zastanawiasz się – JAK, DO CHOLERY, NO JAK!?! I tu stajesz, bo blokuje Cię strach. Strach do pokonania. W odpowiednim momencie się uda!


Uradowana na końcu podjazdu.


Ostatni kamol, który kiedyś pokonamy!!


Godziny mego oczekiwania mijają. W międzyczasie zdążyłam się wykąpać w przydrożnej kałuży, przespać na przydrzewnym mchu, upolować, wypatrosić i uwędzić jakiegoś starego łosia. W końcu, po dłuuuugim czasie faceci skończyli obgadywać "którędy, pod jakim kątem, kiedy i z kim" i usadzili dupska z powrotem na siodłach, by walczyć z kolejnymi zjazdami nie-do-zjechania tylko w teorii :P

Dalej wciąż jest sporo fajnego zjazdu, podjazdu, potem korzennego odcinka, pysznego odcinka, na którym jestem pierwszy raz i który prowadzi nas do dzikiej chatki w środku lasu, tuż przed Suchym Dulem. Gdzieś po drodze zlewa nas trochę deszcz, ale krótko, więc niewiele sobie z niego robimy.


Na korzonkach.


Relaks pod chatką.

A potem? Potem trochę wiem gdzie jestem, a trochę nie. W końcu docieramy asfaltowym podjazdem z powrotem do Pańskiego Krzyża skąd znów Bogu ma dla nas smakowity kąsek w postaci technicznego zjazdu. W pewnym momencie czuję jak zaczyna odcinać mi prąd. Małe śniadanie i mały banan na trasie to o wiele za mało dla takiego łasucha jak ja. Więc niepomna na otaczające nas obłędne okoliczności przyrody...i niepowtarzalnej, wyglądam jedynie Pasterki i obiadu.
Docieramy, pytamy czy była już tu ekipa nr 1. Była. Szkoda, że nie udało nam się zgrać w czasie, by wspólnie pochłonąć obiad i mikroelementy płynne.
I bardzo bardzo mniej więcej teraz to co było dalej. A była Ostra Góra z genialnym zjazdem. Była Sawanna Afrykańska, która ujęła mnie za serce niebywale. Był gdzieś po drodze dłuuuugi podjazd po raz kolejny na Lisią Przełęcz, który szedł opornie, ale z Wami nie był tak straszny jak byłby w pojedynkę. Był kawałek nie ujęty na mapce, podczas przejazdu którego trafiliśmy na obłędny punkt widokowy na skałkach. No i był zjazd czerwonym pieszym do samej Kudowy, gdzie czekała na nas już druga grupa; czysta, pachnąca i uradowana swoją trasą.


Gdzieś. Mimo zmęczenia uśmiech nie chce mi schodzić z twarzy :)


Punkt widokowy zdecydowanie piękniejszy od samych widoków.


Na Sawannie.

Cóż mogę rzec? Najzwyklejsze dziękuję musi wystarczyć. Było najlepiej jak to możliwe!


  • DST 97.50km
  • Teren 25.00km
  • Czas 06:00
  • VAVG 16.25km/h
  • VMAX 65.80km/h
  • Podjazdy 2315m

Piątek, 2 maja 2014 | Komentarze 12

Uczestnicy


Pierwszodniowe zerwanie haka nie bolało ze względu na straty w sprzęcie, co przez konieczność pożegnania się z rowerowaniem przez kolejne trzy dni w ogólności.
Z pomocą przyszła Super-Ania ze swoim KTMem. Z założenia miała Kochana drugi dzień spędzać pieszo więc wyszła z propozycją bym dosiadała Jej Lycana. Z ledwością powstrzymałam łzy wzruszenia i tylko modliłam się w myślach, by i tego cuda nie skasować gdzieś na trasie...
Poranne drugomajowe spojrzenia przez okno nie napawały optymizmem. Pogoda mocno się przetransformowała i z lata w ciągu nocy przeszła w chłodną jesień. Deszczu jednak ni widu ni słychu więc z wypadu nikt rezygnować nie zamierza. A cel tego dnia konkretny, bo to przecie w oddali czeka na nas elektrownia szczytowo-pompowa Dlouhé Stráně. Dwa sezony wcześniej, podczas jazdy z Toompem, poległam na trasie i nie zdobyłam szczytu, dlatego też motywacja dla mnie była podwójna. Nie poddać się fizycznie (jak pod chatką) i psychicznie (jak podczas załamania pogody). Wyjeżdżając z rana na trasę nie spodziewałam się jeszcze jaką dla mnie, jak i całej reszty ekipy, w tej materii Wszechświat szykuje niespodziankę...

Początek trasy tego dnia to asfaltowy dojazd 44-ką do Bělá pod Pradědem. Chwila jeszcze asfaltu do góry, docieramy do Drátovnej (600 mnpm), następuje skręt w lewo w nieznaną chyba nikomu drogę, mającą nas zaprowadzić na Červenohorské sedlo (1013 mnpm)


Od samego początku towarzyszą nam gęste mgły, nadając dojazdowi na Sedlo niezwykły, mistyczny charakter. Dopóki nie pada, to taka pogoda należy do jednych z moich najulubieńszych. Wiem wiem - nic nie widać, okulary parują, wilgoć oblepia ubrania, zimno i ponuro. Ale gdyby Słońce świeciło przez cały czas to i wrażenia pogodowe byłyby niezmienne. A zmiany to przecież fajna sprawa i jakże barwne później dzięki temu wspomnienia :)






Na krótkim postoju Pod Velkým Klinem (970 mnpm) widać, że humory wszystkim dopisują :D Zastanawiam się, która z osób chciała biednemu fotografowi-Ryjkowi spuścić w tym momencie największe manto :) Myślę, że miny mamy nietęgie ze wzlędu na świadomość nieuchronnie zbliżającego się końca podjazdu na Sedlo.

Na fullu podjeżdża mi się genialnie. Bardziej wyprostowana pozycja niż na Krossie na tym etapie jazdy daje dużo satysfakcji. Moje uczucie do fulla ulegnie natomiast zmianie o 180 stopni podczas terenowego zjazdu. O ironio!

Po dotarciu na szczyt przełęczy Ryjóweczka przywołuje na mą twarz szeroki uśmiech oznajmiając, że na tym etapie podróży nie pozostaje nic innego jak przyczaić się w jakiejś knajpce. Oczywiście w celu ogrzania się.


Nie mnie jedną raduje ta informacja :)

W knajpie jest uroczo, swojsko, przedpotopowo. Czas oczywiście przyspiesza i nim się obejrzymy nadchodzi chwila powrotu na rowery. Wszystko jest pięknie dopóki nie wyjdziemy na zewnątrz. Tam dopadają nas odgłosy burzy. Niedalekiej. Lekko zatrważającej. Nie wiem jakim cudem, ale zostaje podjęta decyzja kontynuowania trasy. Przyznaję, że zaskoczyło mnie to nielicho, bo zanim jeszcze zdążyliśmy opuścić parking przedknajpiany ciuchy nasze zaczął rosić coraz bardziej rzęsisty opad. No ale kim ja jestem by oponować?! :) Ciśniemy zaplanowaną trasą, powoli, naokoło, szuterkiem zmierzając w stronę Kout nad Desnou. Mimo opadu (który całe szczęście wciąż pozostawał na znośnym poziomie deszczu, nie zmieniając się w ulewę) dane nam jest podziwiać fantastyczne widoki: Pradziad z szalejącą nad nim burzą, Dlouhe Strane z przetaczającymi się nad nim ciężkimi chmurami, Kouty w dolinie - cudownie i błogo oświetlone Słońcem, dające nadzieję na ładną pogodę w dalszej części dnia.










A tu już pod Petrovką. Następuje podział na podgrupy - Renatka z Grzesiem wybierają Pradziada, reszta - niepomna na pogodę - postanawia kontynuować zaplanowaną trasę. Żegnamy się z rodzeństwem i uskutecznimy zjazd leśnym asfaltem w stronę Kout.


Renia i Grześ na szczycie najwyższej góry Jesioników Wysokich.




Po drodze ze Zbyszkiem zatrzymujemy się na chwil kilka podziwiać podeszczowe widoki.

Pogoda ustabilizowała się na satysfakcjonującym, bezulewowym poziomie. Dobrze. Bardzo dobrze. Jest szansa, że jednak się uda...? E-he. "Nie tym razem:)" - śmieje się ktoś na górze, odkręca kurek i spuszcza nam na głowy hektolitry zimnego deszczu z gradem. Ma to miejsce.. na którym? Trzecim? Czwartym kilometrze podjazdu na szczyt elektrowni? Trochę za późno wyciągam przeciwdeszczówkę i przypłacam to przemoczeniem softshella. Po przyodzianiu tak nieprzemakalnej jak i nieoddychającej żółci rozradowana jadę przed siebie. Po prawej mijam Ryjka walczącego ze swoją kurtką. Przekonana, że reszta dzielnie pruje pod górę, czynię to samo. Mija krótka chwila, na poboczu dostrzegam porzucone rowery, a pod tyci drzewkami przemoknięte, przyczajone, mokre kury w liczbie osób 5.


Dołączam do nich, po kilku minutach przybiega również Ryjeczek, złorzecząc na swoje nagie drzewko ochronne, kuląc się pod krzakiem i uskuteczniając antydeszczową medytację. Tak stoimy, złość i rozczarowanie przykrywając uśmiechami i dowcipami. Mnie trochę szlag trafia - drugi raz? w tym samym miejscu? taka sama przeszkoda? Mijają minuty, w butach jeziora, kurtki coraz gorzej radzą sobie z ulewą, a ta wciąż przybiera na sile.
Ryjek powstaje mężnie, wyskakuje spod ochronnych drzewek wprost na deszczo-grad i z uśmiechem na ustach zarządza - "KOUTY! OBIAD!! PIWO!!!".
raz
dwa
trzy...


...i po pokonaniu kilku kilometrów zjazdu już jesteśmy w knajpie, przemoczeni do suchej nitki, ale uradowani obecnością dachu.

W takich okolicznościach przyrody wstydu w nas za grosz. Ściągamy buty, zdejmujemy skarpety, kiedy wychodzi Słońce wynosimy wszystko przed knajpę w nadziei, że te kilka minut choć odrobinę przesuszy nasze 'onuce'.
Pogoda robi się coraz bardziej genialna, po ciemnych chmurach ślad ginie, Słońce pięknie świeci już kolejne dekaminuty. Koniec knajpianej sielanki, czas zacząć rozważania, kto co gdzie i z kim. Baaaaardzo opornie nam to idzie. Morale mocno podupadły. Chciałoby się, ale się nie chce. Przydługi postój na dworze również nie jest niczym ekscytującym kiedy wszystko na człowieku mokre. Ryjek waha się najdłużej i ostatecznie, jako Przewodnik Stada odpowiedzialny za swoją trzódkę, postanawia przyłączyć się do grupy skracającej trasę - Ani, Zbyszka i Feniksa - i przez Premyslavskie Sedlo, Branną i Ostruzną wrócić do Jesenika.


Uśmiechnięta Ania podczas powrotu do Jesenika

Ja + dwójka Bogdanowa kontynujemy trasę i wracamy na podjazd na szczyt elektrowni. Tym razem bez niespodzianek. Całkiem żwawym tempem docieramy na górę. Po drodze znów zaczyna padać, ale ani trochę uciążliwie. Satysfakcja z dotarcia na szczyt jest co najmniej podwójna!


Przy dolnym zbiorniku wodnym.


Pozostałości gradowo-śnieżnych opadów.


Na szczycie elektrowni.


Na fotce, po prawej stronie, widać przewalające się przez góry chmury. To w nie wjedziemy później podczas zjazdu do Jesenika.






Ninja przygotowuje się do zjazdu :)

Zjazd uskuteczniamy do Kout, wybierając z Cerberem terenowy wariant - dla mnie kolejny nietrafiony wybór.


Zjeżdżając wzdłuż stoku za późno zauważam konkretny rów, nie podbijam kierownicy (za co później zgarniam, zasłużenie, mały ochrzan) i zaliczam nieprzyjemny lot nad kierą. Upadek boli. Boli niefart tych dwóch dni. No nic. W końcu docieramy do Kout, za chwilę dołącza do nas Bogdano, który wybrał asfaltową dłuższą alternatywę zjazdu. Teraz już tylko przed nami jakieś 10 km podjazdu szosą na Červenohorské sedlo, który idzie bardzo sprawnie. Z przełęczy okropny zjazd do Jesenika - b. gęsta mgła, mżawka, temperatura nieprzekraczająca 5 st C - katorga! Ale jakże pysznie smakował w końcu prysznic :D

Dziękuję Wam za ten wspaniały dzień. Dzięki Ryjku za organizację trasy. I Tobie Bogdano za przewodnictwo w jej drugiej części.
Będzie co wspominać!
Ani K. drogiej największe podziękowania się należą - bez Ciebie nic z tego by mnie nie spotkało.


  • DST 43.96km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:29
  • VAVG 12.62km/h
  • VMAX 59.90km/h
  • Podjazdy 1400m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 1 maja 2014 | Komentarze 23

Uczestnicy


Majówkowego spotkania z najulubieńszą ekipą DZIEŃ PIERWSZY.
Miejsce spotkania - Lądek Zdr. Oczywiście świdnicka trójka dociera jako ostatnia, chwilę po czasie. Idzie przywyknąć. Pakujemy się w auta, w ilości sztuk 7, i taką radosną karawaną prujemy (zwłaszcza Ania, z tego co wieści ciągnikowe głoszą:P ) na podbój Jesioników Wysokich.
Mimo spowodowanej przez nas obsuwy czasowej na miejsce docieramy o czasie, pogoda dopisuje - Słońce, ciepło, całkiem przejrzyście, miło obserwować odsłonięte części ciał moich współtowarzyszy radujących się promieniami słonecznymi ;)
Następuje podział na 3 grupy:
- grupa nr 1 w składzie Alinka, Beatka i Gosia wyrusza pieszo na podbój Szeraka;
- grupa nr 2 w składzie Aneczka, Wiktor i Kubik wsiadają na rowery i pędzą na Obří skály swoją drogą (jak się później okazało - niezwykle urokliwą i wyciągającą z mojego Męże na powierzchnię ziemi dżentelmeńskie zapędy:)
- i grupa nr 3, czyli nasza dziewiątka: Ryjek, Feniks, Bogdan 1 i Bogdan 2, Ania, Zbychu, Renatka, Grześ i Lea ruszają wpierw na Obří skály a następnie na Szeraka.

Opis trasy? Spróbujemy...

Z parkingu ruszamy szosową 44-ką do Adolfowic.
W Adolfowicach skręcamy w prawo by asfaltowo-szutrowymi drogami dotrzeć oststecznie do celu nr 1 - Olbrzymich Skał.


Całe szczęście po drodze udało się uniknąć batów od rozzłoszczonego czeskiego leśnika, który liczył chyba (złorzecząc nam coś po czesku), że wyciągniemy z plecaków skrzydła i przelecimy nad rozstawionym na całej szerokości drogi leśnym sprzętem.


Uradowane ponad 1000 mnpm :)


I same Obri Skaly.




Docierający na miejsce Zibi z Bodziem, którym przyszło chwilę wcześniej walczyć z niesubordynacją Zbychowego napędu.


Mojej ulubionej grupówki, podwędzonej Zbyszkowi, zabraknąć nie może.

Jest miło, jest cudownie i ślicznie, ale jakoś tak chłodnawo gdy Słońce się chowa za tymi ciężkimi chmurami. Ku memu zdziwieniu okazuje się, że następuje 'w tył zwrot', powrót do krzyżówki w okolicach Pod Strmym i kolejna zabawa w podjazdy, czyli początek uskuteczniania celu nr 2 - Szekara.


Podczas 'w tył zwrotu' część z nas decyduje się "skrócić" sobie drogę pyszniutkim żółtym pieszym. Na dole, ku wielkiej mej radości spotykamy drugą grupę rowerową, z Kubikiem, Anią i Wiktorem na czele:)




Gdzieś na trasie Feniks postanawia dać nam chwilę wytchnienia i łaskawie łapie flaka. Siadamy, odpoczywamy i podziwiamy w spokoju jak Feniks uwija się w pocie czoła przy pracy, z przyjemnością obfotografowując go przy tym z każdej strony:) Na drugim biegunie Zbychu, który wciąż nie może doprowadzić do ładu łańcucha.

Podmokły terenowy kawałek zaraz przed Bystrym Potokiem o dziwo niezwykle przypada mi do gustu, choć reszta uparcie na niego narzeka. Ech, nie zawsze to popłaca, ale ewidentnie mam w sobie coś z masochistki rowerowej.

Spod Bystrego Potoku czeka nas już ciągły, kilkukilometrowy, szutrowy podjazd na Seraka. Podjazd obfitujący w deszcz i mały grad siekący nieosłonięte części ciała dość nieoczekiwanie. Przed sobą wciąż w oddali mam majaczące mi sylwetki dwóch Bogdanów, których mimo uporu, nie udaje mi się dogonić. Predatorzy!



Na szczycie znów wychodzi Słońce i to nie jedno a aż cztery. Do tego oddalonego od nas o 8 minut świetlnych z hakiem dołączają trzy piesze Gwiazdy.


Widoki z Szeraka rzeczywiście zapierają dech w piersi, choć jakość zdjęć z mojego telefonu komórkowego pozostawia co-nie-co do życzenia.



Po spędzeniu jakiś 5 godzin w oczekiwaniu na piwa, po wypiciu ich w 5 sekund, bo czas goni :D próbujemy znaleźć właściwy szczyt Seraka, bo widać, że jeszcze jest coś wyżej. Bogdan upiera się, że się da, Ryjek, że się nie da. Ostetcznie sama nie wiem na czym stanęło - dało się czy się nie dało? :p Tak czy siak - Serak zdobyty!

Nadchodzi chwila podjęcia nienajlepszej decyzji i wyciągania konsekwencji mojego rowerowego uporu, czasem mocno nietrafionego. Ryjówka wspomina o czerwonym pieszym, technicznym, najeżonym kamordolami, nieprzejezdnym. Bogdano wtóruje mu w ocenie stanu tego szlaku. A na mnie głupią działa to jak czerwona płachta na byka. Zabieram ze sobą Bodzia, bo i u Niego powyższy opis szlaku przełącza jakiś tajemny włącznik w mózgu i HEJA, jedziemy. Reszta towarzystwa wybiera stromy, dziki zjazd wzdłuż wyciągu.
Aaaaach, bez zbędnych szczegółów: to jedna z tych sytuacji, w których Ryjek z najczystszym sumieniem mógłby powiedzieć "a nie mówiłem?!". Nieszczególnie przyjemna gleba na kamolce po nie wypięciu się i kilkaset metrów później urwany przez badyl hak w Krossie niech wystarczą za opis spotkanego mnie niefartu. No cóż. Zdarza się.
Reszta trasy czerwonym to zejście z braku chęci ryzykowania zmieleniem przerzutki i połamaniem szprych (dziękuję Bodzio za niepozostawienie mnie na pastwę czarnych myśli i towarzystwo w spacerku)
Po dotarciu do reszty ekipy, dorywamy rozkuwacz Bogdano i pozbywamy się napędowego balastu (dziękuję Bogdano za pomoc).








A tu reszta załogi, pędząca wzdłuż wyciągu.

Pytanie kolejne - co teraz?! Bo oczywiście zapasowego haka u mnie brak.
Skuwać łańcuch i próbować udawać, że to jeszcze rower, czy może nie robić nic i przedefiniować go na hulajnogę? Zapada decyzja nr 2. W tym miejscu oaza optymizmu i najlepszych myśli - Zbychu - stwierdza, że te pozostałe kilkanaście kilometrów do parkingu i bez napędu uda się przejechać. I co? I ma rację, skubany!!! Powrót to w zdecydowanej większości konkretne zjazdy. W tych kilku miejscach gdzie siły oporu były za duże by się przetoczyć przez "przeszkodę" miałam wsparcie w chłopakach: Zbyszku i Bogdanie, którzy łaskawie pchali mnie do celu. Dzięki stokrotne!!

Nauczka na przyszłość - przykręcić lekko kurek zapędom samobójczym i czasem posłuchać się bardziej doświadczonych rowerzystów!

Niezależnie od wszystkiego dzień był BARDZO udany. Jak zawsze z Wami!

Dziękuję Ryjóweczce za zorganizowanie tak wspaniałej trasy. Podziękowania należą się też całej ekipie za wyborne towarzystwo i wyrozumiałość gdy przyszło ostatecznie do jej skrócenia :) Jeszcze jedno dziękuję za wszystkie podwędzone zdjęcia.

>>> Na tę chwilę wciąż jestem na etapie poszukiwań haka, bo jak się okazuje jest to model mocno nietypowy <<<