Kategorie bloga
- 1000 - 1500 w pionie
116 - 1500 - 2500 w pionie
42 - 2500 - ... w pionie
6 - Beesową paczką
80 - Beskidy
3 - Bieszczady
2 - Chaszczing
3 - Dolomity 2014
9 - Góry Bardzkie
3 - Góry Bialskie
3 - Góry Bystrzyckie
4 - Góry Kaczawskie
1 - Góry Orlickie
4 - Góry Sowie
115 - Góry Stołowe i Broumovsko
17 - Góry Suche
53 - Góry Złote
4 - Izery
1 - Jesioniki
4 - Karkonosze
15 - Korona Gór Polski
13 - Masyw Ślęży
59 - Masyw Śnieżnika
5 - Rekonstrukcja ACL
11 - Rudawy Janowickie
4 - Single i Ścieżki
6 - Wschody Słońca na szczycie
6 - Zima na całego!
16
Archiwum bloga
- 2016, Luty
16 - 15 - 2016, Styczeń
1 - 4 - 2015, Grudzień
19 - 24 - 2015, Listopad
16 - 49 - 2015, Październik
15 - 39 - 2015, Wrzesień
20 - 144 - 2015, Sierpień
13 - 106 - 2015, Lipiec
2 - 17 - 2015, Czerwiec
2 - 33 - 2015, Maj
12 - 70 - 2015, Kwiecień
16 - 62 - 2015, Marzec
19 - 96 - 2015, Luty
13 - 37 - 2015, Styczeń
10 - 68 - 2014, Grudzień
8 - 65 - 2014, Listopad
15 - 110 - 2014, Październik
18 - 120 - 2014, Wrzesień
13 - 75 - 2014, Sierpień
18 - 42 - 2014, Lipiec
18 - 74 - 2014, Czerwiec
16 - 136 - 2014, Maj
21 - 141 - 2014, Kwiecień
17 - 205 - 2014, Marzec
19 - 175 - 2014, Luty
24 - 135 - 2014, Styczeń
12 - 94 - 2013, Grudzień
16 - 136 - 2013, Listopad
11 - 94 - 2013, Październik
22 - 188 - 2013, Wrzesień
19 - 92 - 2013, Sierpień
18 - 118 - 2013, Lipiec
15 - 66 - 2013, Czerwiec
16 - 43 - 2013, Maj
14 - 118 - 2013, Kwiecień
15 - 100 - 2013, Marzec
18 - 62 - 2013, Luty
11 - 32 - 2013, Styczeń
5 - 8 - 2012, Grudzień
8 - 4 - 2012, Listopad
19 - 43 - 2012, Październik
16 - 62 - 2012, Wrzesień
19 - 100 - 2012, Sierpień
18 - 56 - 2012, Lipiec
14 - 57 - 2012, Czerwiec
14 - 70 - 2012, Maj
20 - 138 - 2012, Kwiecień
19 - 166 - 2012, Marzec
16 - 123 - 2012, Luty
16 - 139 - 2012, Styczeń
20 - 138 - 2011, Grudzień
23 - 47 - 2011, Listopad
1 - 1
Wpisy archiwalne w kategorii
Beesową paczką
Dystans całkowity: | 5877.12 km (w terenie 1985.00 km; 33.78%) |
Czas w ruchu: | 344:08 |
Średnia prędkość: | 16.08 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.20 km/h |
Suma podjazdów: | 118968 m |
Liczba aktywności: | 80 |
Średnio na aktywność: | 73.46 km i 4h 46m |
Więcej statystyk |
- DST 49.50km
- Teren 25.00km
- Czas 03:54
- VAVG 12.69km/h
- Podjazdy 1488m
- Sprzęt KROSSowy
Wtorek, 22 lipca 2014 | Komentarze 4
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Dolomity 2014
Uczestnicy
Ja nie wiem jak to się stało, bo niby każde z nas lepiej lub JESZCZE lepiej zna się na mapie. Jednakże po długich i zaciekłych dysputach dnia poprzedniego zupełnie nieświadomie za cel wycieczki bezplecakowej czwartodniowej wybraliśmy trasę, której znaczną część dzień wcześniej z Bogdanem i Ryjówką zjeżdżaliśmy. Początkowo miny z tego powodu mieliśmy ciut nietęgie, choć mnie jednak ciekawość zżerała jak to wszystko się prezentować będzie przy ładnej pogodzie. Bo ku wielkiej naszej uciesze takowa nas przywitała dnia czwartego :-)
Wczorajszy podjazd, a dzisiejszy zjazd przerażał nas, bo mając świadomość czekających nas nachyleń inaczej się do górki podchodzi. Co się jednak okazuje być przerażającym i karkołomnym zjazdem/ścianą wcale takie być nie musi w drugą stronę. Podjazd poszedł wyjątkowo sprawnie i gładko. Szybko pokonaliśmy asfalt i dotarliśmy do Rifugio Ra Stua (1668 m n.p.m.).
Spod schroniska na górę prowadziła już droga szutrowa o coraz bardziej zacnym nachyleniu. Podjazd ten był ciężki i szalenie satysfakcjonujący.
Oczom naszym ukazują się widoki, które dzień wcześniej prawie w stu procentach przykrywały chmury. Coraz bardziej cieszymy się, że nie zmieniliśmy jednak zdania co do celu dzisiejszej wycieczki. Jest pięknie i z minuty na minutę coraz piękniej...
(fot. Janek)
Jedziemy i jedziemy, otacza nas coraz bardziej niezwykły krajobraz. Zupełnie kosmiczny i do tej pory niespotykany. Nagle w oddali dostrzegamy cel naszej dzisiejszej wspinaczki - skitrany wśród skał niczym kameleon Rifugio Biella (2327 m n.p.m.). Kolejny rekord wysokości w moim wykonaniu.
Z Ryjóweczką z radości nad pszenicznym przepysznym piwem postanawiamy odtańczyć taniec szczęścia, prosząc przy okazji o co najmniej podobnie sprzyjającą pogodę na dzień jutrzejszy.
Ze specjalnymi pozdrowieniami dla Morsowego!
Jest przeuroczo, ale powoli zaczyna doskwierać delikatny chłodek. Zbieramy się zatem i podążamy do Rifugio Sennes, w którym gościliśmy dzień wcześniej z Ryjkiem i Cerberem. Znów spotykamy tę samą Polkę, która poleca nam podjechać kawałek do Munt de Sennes, gdzie czekać nas mają jakieś atrakcyjne buty drewniane i inne cuda. Atrakcjami okazały się być bajecznie zielone łąki, krowy pozujące przed obiektywem i atakujący Bogdana w trasie helikopter. A buty? Nieszczególnie...
(fot. Janek)
Powrót pod Rif. Sennes i dalsza pogadanka z Panią Polką, która kieruje nas w stronę gdzie znaleźć powinniśmy świstaki. Ponoć jest ich cała banda. I pozują do zdjęć nie gorzej od krów. Lecę zatem na złamanie karku i od razu dostrzegam jednego Skrzata.
(fot. Cerber)
Rozstać się z tym maleństwem nie mogłam bardzo długo. Kiedyż to kolejny raz dane mi będzie pogapić się na świstaka? A nawet dwa! ... Ale czas nagli, chłopaki zaczynają się powoli niecierpliwić. Na siodła siad i w drogę jazda! Po chwili dojeżdżamy do wymarłej zeszłego dnia wioski. Zdecydowanie odmiennie prezentuje się w dniu dzisiejszym :)
(fot. Ryjek)
(fot. Cerber)
Dalsza droga to już w sporej części nowość, z główną atrakcją w postaci stromego serpentynowego szutrowego zjazdu leśnego. Pysznie smakował! Spod Rifugio Ra Stua próbujemy ominąć asfalt i zjeżdżać terenem. Wychodzi nam to tylko trochę. Ostatecznie dość szybko docieramy do krzyżówki i powrót do Cortiny uskuteczniamy rowerówką równoległą do asfaltu, wzdłuż rzeki.
(fot. Janek)
(fot. Janek)
Cały ten dzień to istne szaleństwo. Ogrom piękna atakujący moje oczy lekko mnie poraził i do wieczora powolutku dochodziłam do siebie zbierając siły na dzień następny :)
ALLA FINE DEL QUARTO GIORNO
- DST 36.73km
- Teren 15.00km
- Czas 02:41
- VAVG 13.69km/h
- Podjazdy 1159m
- Sprzęt KROSSowy
Poniedziałek, 21 lipca 2014 | Komentarze 8
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Dolomity 2014
Uczestnicy
Koniec drugiego dnia miał przynieść załamanie pogody. Przyniósł. Nadszedł poranek. Wyglądamy przez okna – pada.... pada uparcie i bez przerwy. Ale cóż czynić? Zostawać w San Vigilio na trzecią już noc nikt nie chciał, mimo iż było tam świetnie. Po dłuuuuugich dywagacjach nad świeżymi śniadaniowymi bułkami, podzieliliśmy się na dwie grupy:
→ grupa nr 1 składająca się z Tomka i Janka, to osoby, które nie są tu po to by jeździć na rowerach w deszczu; wybrali autobus;
→ grupa nr 2 to ja, Bogdan i Ryjek, czyli Ci którzy nie są tu po to by jeździć autobusami; wybrali rower.
Po uskutecznieniu pakowania i dość długiego pośniadaniowego leżakowania wybywamy w deszcz, pożegnawszy się uprzednio z kręcącymi głowami z dezaprobatą członkami grupy nr 1 :-)
Pierwszy cel pośredni to Rifugio Pederu, do którego docieramy w rzęsistym deszczu. Popełniamy mały błąd taktyczny i uskuteczniamy pod daszkiem ciut za długą przerwę. Wychładzamy się, lekko denerwujemy, morale podupadło. Decyzja – wchodzimy do środka na kawę. PYSZNA kawa była, co nie?
Nastawienie poranne prawdziwie bojowe!
Droga do Rif. Pederu mokra, mroczna i niepokojąca...
Sporo czasu zajęło nam w schronisku Pederu kontemplowanie mapy. Mimo deszczu i strachu przed tym co spotka nas kilkaset metrów wyżej Cerber obstaje nad jedną opcją, Ryjek wybiera inną, która jemu wydaje się być rozsądniejszą w tych warunkach pogodowych. Ja się zdecydować nie potrafię, bo to i tak wróżenie z fusów. Skąd możemy wiedzieć na co w rzeczywistości przełoży się szlaczek na mapie? Ostatecznie wybieramy szlak, który tnie poziomice z taką zapalczywością, że nie spodziewamy sie niczego innego niż pionowej ściany. I co? I prawie to prawda :)
Mimo najbardziej dziko wijących się serpentyn, nachylenia dochodzą do 40%. I znów pokłony dla Bogdana, który pokazał klasę i zaszokował nas nielicho podjeżdżając niepodjeżdżalne. Też tak kiedyś będę :P
(fot. Cerber)
(fot. Ryjek) Jedno z najpiękniejszych według mnie zdjęć z całej dziewięciodniowej wyprawy.
Podjazd trwał i trwał. Jego nachylenie przez jakieś 2 kilometry nie schodziło chyba niżej niż 20%, co i rusz przekraczając 30. Nie wiem, może się mylę. To chłopaki dysponują nowoczesnymi urządzeniami informującymi ich o takich ciekawostkach. Tak czy siak - wspomnienie najstromszego kilometra Przełęczy Karkonoskiej przywołało u mnie uśmiech na twarzy, bo w porównaniu z tym cudem Karkonoska to ino hopka jest :-)
W końcu przestaje na chwilę padać, chmury ustępują na kilka minut, dając nadzieję na poprawę pogody w najbliższym czasie. Taaaa... Jasne.....
(fot. Ryjek)
Jeszcze ciut podjazdu i docieramy do wymarłej wioski. Klimat jak z horroru S. Kinga. Coś pięknego! Dla takich chwil warto nie bać się deszczu i zaryzykować przeprawę przez góry. Dotarliśmy do Schroniska Fodara.
(fot. Ryjek)
Nie nie nie. To jeszcze nie koniec. Jeszcze tylko 150 metrów w pionie i osiągamy najwyższy punkt tego dnia (przy okazji kolejny raz pobijam rekord wysokości) - Rifugio Sennes 2126 m n.p.m.
Po drodze przejeżdżamy przez piękną dolinkę, która głównie (choć nie tylko) Ryjkowi zapiera dech w piersi.
Jesteśmy przemoknięci do suchej nitki. Całe szczęście jest to dzień transferu więc na plecach wieziemy cały nasz dobytek. Na zjazd będzie można przywdziać suche ciuchy i nie przemarznąć do szpiku kości...
Rifugio Sennes ma bardzo fajny klimat. Tak na szlaku jak i w środku schroniska dość pusto. Pogoda odstraszyła zdecydowaną większość najtwardszych zawodników (choć ku uciesze obu stron na dojeździe do Sennes minęliśmy grupkę innych wariatów na rowerach pozdrawiając się wzajemnie z szerokimi uśmiechami)
Po napojeniu się, "napełnieniu brzuchów" batonikami, "ogrzaniu" się i przebraniu (albo raczej ubraniu na siebie prawie wszystkiego co się miało w plecaku) nadszedł czas zjazdu. Po wyjściu ze schroniska łapię chłopaków na podrywie. Okazuje się, że w schronisku pracuje Polka, bardzo uszczęśliwiona obecnością rodaków. Chwila rozmowy w deszczu to i tak dla nas już sporo. Niestety szybko musimy się żegnać i gnać w dół.
(fot. Ryjek)
Z minuty na minutę leje coraz bardziej. Widoki na zjeździe klimatyczne, chce się podziwiać, ale zatrzymanie się na dłużej niż kilkanaście sekund momentalnie wychładza organizm. Ech.... Pędzimy przed siebie.
(fot. Ryjek)
Ryjek walczy (i wygrywa!) z autami tarasującymi nam przejazd. Wszyscy razem walczymy z zimnem i deszczem (nie wygrywamy, ale walczymy dzielnie i zawzięcie). Asfaltowa końcówka dojazdu do Cortiny to już ino deszcz spod kół, ten z nieba się w końcu uspokoił i Cortina d`Ampezzo przywitała nas może nie Słońcem, ale możliwością zsunięcia przemokniętego kaptura z głowy.
I przywitali nas Tomek z Jankiem, którzy ku naszej wielkiej uciesze już znaleźli nocleg - chwała im za to!!!
I jakże wspaniale po takim dniu smakowało knajpiane piwo, w knajpianym ciepełku, w doborowym towarzystwie, którego nie jest w stanie złamać lichy opad deszczu na trasie :)
(fot. Janek)
LA FINE DEL TERZO GIORNO
- DST 33.71km
- Teren 20.00km
- Czas 03:00
- VAVG 11.24km/h
- Podjazdy 1458m
- Sprzęt KROSSowy
Niedziela, 20 lipca 2014 | Komentarze 3
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Dolomity 2014
Uczestnicy
Z tego co wiem to pierwotnie w planach nie było opcji zabawiania w San Vigilio dłużej niż jedna noc.
Kilka aspektów jednak złożyło się do kupy (z prognozami pogodowymi niewspółgrającymi z naszymi planami rowerowymi na pierwszym miejscu) i decyzja zapadła - dzień numer dwa to pętla San Vigilio - San Vigilio z głównym celem w postaci wspinaczki na szczyt Kronplatz o wysokości 2275 m n.p.m. Po wcześniejszym dniu, kiedy to po raz pierwszy w życiu wdrapałam się na wysokość powyżej 2000 m n.p.m., szczyt Kronplatz miał stanowić kolejny rekord. Od rana piękna pogoda zachęcała do zmagań z dość wymagającym podjazdem.
Asfaltowy początek podjazdu daje mocno w kość. Słońce praży z góry i z dołu. Po dotarciu do szutru i wjechaniu w las od razu robi się lżej na sercu, duszy i ciele. Po chwili dojeżdżamy do dolnej stacji wyciągu, gdzie czeka nas chwila przerwy na odciążenie plecaków. Tomek postanawia skorzystać z udogodnień techniki, reszta wybiera zdobycie szczytu przy pomocy siły własnych mięśni. Chwała Jankowi za to, że nie dołączył do Tomka!!! :-)
Po drodze natykamy się na krowi wodopój w postaci wanny wypełnionej wodą. Janek rzuca pomysłem. Ja podchwytuję. Jakże cudownie jest realizować pasję z ludźmi, z którymi przy okazji można puścić wodzę odrobinie szaleństwa i po prostu, zwyczajnie być sobą!
(fot. Ryjek)
(fot. Cerber)
Obłędnie zimna woda działa cuda przy temperaturze powietrza przekraczającej 30 stopni. Któż z nas przypuszczał, że za kilkanaście minut po Słońcu nie będzie już śladu, a temperatura poleci na łeb na szyję?! Że zapowiadane załamanie pogody nie będzie czekać na późne popołudnie, tylko postanowi dać przedsmak siebie już na szczycie...? Niewątpliwie zapłaciliśmy z Jankiem rozsądną cenę za te kilka chwil radości w zardzewiałej wannie. Oj telepało z zimna, telepało...
W drodze na szczyt.
Widoków z minuty na minutę coraz mniej. Przed samym szczytem, wabieni kuszącym krótkim zjazdem, odbijamy z Bogdanem na sekundę w bok.
I ostatecznie docieramy do szalenie NIEatrakcyjnego celu - Kronplatz. Tu następuje czas na sesję przy dzwonie, posiadówkę na leżakach w oczekiwaniu na Tomka (biedak naczekał się na otwarcie wyciągu) a ostatecznie skrycie się przed coraz bardziej obezwładniającym zimnem w środku przybytku kawiarnianego.
(fot. Ryjek)
Wyjście na zewnątrz zaskakuje nas deszczem. Nie jesteśmy na to przygotowani. Bez ciepłych ciuchów, część z nas bez kurtek przeciwdeszczowych, dwójka wciąż przemoczona prawie na wskroś. ZIMNO! Trochę panikujemy, trochę wkurzamy tym innych, trochę inni swoim wkurzeniem wkurzają nas. Ostatecznie wszyscy zaciskamy zęby, zbieramy się do kupy i lekko modyfikujemy pierwotny plan, by jak najspokojniej dotrzeć do domu.
Deszcz szybko się kończy. Humory wciąż nie do końca idealne, ale uśmiech powoli wraca na twarz. W tym momencie po raz pierwszy i ostatni na całym wypadzie czuję ból kolana. Jego pojawienie się było zrozumiałe i zasadne. Utrzymał się prawie do końca tej wycieczki, ale później już nie wrócił :-)
Dalej nawet nawiedza nas niemała ilość całkiem satysfakcjonującego terenu. JUPI!
(fot. Ryjek)
(fot. Ryjek)
(fot. Cerber)
Teren ten doprowadza nas do pięknej miejscówki, ciut obok szlaku. Dla takich chwil jak ta przy stodole warto sobie na chwilę zepsuć humor, bo poprawianie go w tak genialnych okolicznościach to czysta rozkosz!
(fot. Ryjek)
(fot. Ryjek)
Sporo czasu spędziliśmy rozkoszując się widokami po deszczu, ciesząc się swoim towarzystwem i tym, że jesteśmy w tym miejscu. W końcu nadszedł czas by ruszać dalej. Żadne z nas nie spodziewało się tego co nas za chwil kilka czeka...
(fot. Cerber)
Na początek coś czego wszyscy się spodziewali czyli kolejne mniej i bardziej hardkorowe zjazdy. A później coś co zjazdem być miało, a okazało się przeprawą przez piekło zwaną dalej szopingiem.
Napotkane po drodze pozostałości czegoś powinny były dać nam do zrozumienia, że nas tu nie chcą, że nie tędy droga, że Ryjek miał przed chwilą rację upierając się delikatnie, że zboczyliśmy z kursu. Dlaczegóż Ryjka nie posłuchaliśmy? Dlaczego czaszka na leśnej dróżce nie dała nam nic a nic do myślenia?!
Droga leśna się kończy, wracać nikomu się nie chce, nad głowami widzimy jakiś dom. Zatem rowery pod pachy/na plecy i w górę MARSZ!
Było ciężko, oj było. Buty się ślizgały (pozdrowienia dla Ryjka), chłopaki nie chcieli mnie traktować jak nieporadnej panienki (pozdrowienia dla Bogdana i Janka), za co im jestem wdzięczna, mimo iż z wysiłku prawie zeszłam na zawał serca ;-) Szoping czas rozpocząć!
(fot. Cerber)
I tak oto bujaliśmy się od szopy do szopy, zjazdem, który okazał się być wypruwającym żyły i doprowadzającym serce do palpitacji, podjazdem o nachyleniach zapierających mi dech w piersi. W tym miejscu Bogdan po raz pierwszy pokazał jaki ma power w nogach i podjechał całość bez zająknięcia. Brawo!
Dalej już właściwie dość prosta droga (z jednym małym bu-bu) z powrotem do San Vigilio, pod prysznic, na jedzenie. I na piwo.
I na wieczorne piwo i pogaduchy, które mimo zmęczenia skończyć się nie chciały :)
(fot. Janek)
LA FINE DEL SECONDO GIORNO
- DST 56.22km
- Teren 20.00km
- Czas 04:38
- VAVG 12.13km/h
- Podjazdy 2629m
- Sprzęt KROSSowy
Sobota, 19 lipca 2014 | Komentarze 3
Kategoria 2500 - ... w pionie, Beesową paczką, Dolomity 2014
Uczestnicy
Nadeszła od miesięcy wyczekiwana data.
19.07.2014.
Pierwszy dzień (miałam nadzieję, że...) ...Wyprawy Życia.
W piątek wieczorem ruszamy we czwórkę (ja, Ryjek, Janek i Bogdan) z Kotliny Kłodzkiej w stronę Włoch. W Innsbrucku spotykamy się z Tomkiem. Na miejsce (Bressanone/Brixen) docieramy w sobotę z samego rana. Zaznawszy w trasie ok. 30 minut "regeneracyjnego" snu mocno obawiam się pierwszego dnia jazdy. Plecak zapakowany na 9 dni waży 5 kg z hakiem. Bardzo ładnie choć pod koniec dnia i tak dał mi się lekko we znaki. Jem przy samochodzie bułkę, myję zęby. Szybkie przebieranko i w drogę!
Nie wyjechawszy jeszcze z miasta spotyka nas pierwsza szalenie miła niespodzianka. Na ulicy w Brixen mijamy się z Alouette i Jarkiem, objeżdżającymi trzytygodniowo Alpy. Podejrzewam, że gdybyśmy się wcześniej umówili to za nic w świecie nie udałoby nam się odnaleźć i zrealizować spotkania. A tu?! Szok.
Zaraz za Brixen rozpoczynamy asfaltowy podjazd do dolnej stacji wyciągu na Plose.
Na samym wstępie zauważam zaskoczona, że licznik się na mnie obraził. Na chwilę czy na zawsze? Sprawdzam czujnik, przyciskam co popadnie, zdejmuję i zakładam z powrotem. Niente. O-o! No to się popisałam... Zaraz sobie przypominam pierwsze tygodnie z Krossowym, przed założeniem w nim licznika. Ożywcze to było. I miłe całkiem nie gapić się co i rusz na licznikowe cyferki. Przyjmuję zatem fakt wyczerpanej baterii dość spokojnie.
Jeszcze w Polsce postanowiłam, że nie dam się wyciągom, że wszystkie podjazdy będę realizować na rowerze. Ryjek i Bogdan wtórowali mi radośnie, ale gdy przyszło co do czego, po dotarciu pod stację okazało się, że każde z nas ma miny lekko nietęgie. Nieprzespana noc, upał i prażące Słońce, plecaki do których plecy jeszcze nie przywykły, wszystko zebrane do kupy szepce do ucha: "Ulżyj sobie, wybierz wyciąg...". Non. Non. Non il punto. Nie po to przed chwilą przesiedziałam całą noc w samochodzie, by od razu pakować się do wyciągu. Dołączyć do mnie postanawia Bogdan i w ten oto radosny sposób olewamy jedyny wyciąg, który w ogóle na wstępie brany był pod uwagę! :-)
Ostatni rzut oka na Brixen w tle. Ponownie spotkamy się za 9 dni.
(fot. Janek)
Pierwsze spotkanie z Dolomitami. Ależ potężne wrażenie to na mnie zrobiło!!!
(zdj. Cerber)
Pod samo Plose z Bogdanem nie docieramy. Spotykamy się z chłopakami ciut niżej i już w piątkę kierujemy się coraz bliżej serca gór.
(fot. Ryjek)
(fot. Janek)
Paru małych przeszkód po drodze zabraknąć nie mogło...
Po kilku kilometrach niezwykle przyjemnych szutrówo-rzeko-polno-łąkowych ścieżek dojeżdżamy do asfaltu, który zaprowadzić nas ma na wysokość 2006 m n.p.m. na Passo delle Erbe, pod Rifugio Utia de Borz. Na tymże podjeździe po raz pierwszy w życiu doznaję tzw. zderzenia ze ścianą. Zjawisko raczej nękające maratończyków, nie rowerzystów, ale co z tego. Teoria teorią, a ja nagle, w środku podjazdu w przeciągu kilkunastu sekund opadam z sił tak nagle i tak bardzo, że nie mogę wykonać kolejnego zakręcenia korbą. SZIT! Staję, grzebię w plecaku, wyciągam marcepan, z którego czekolada leje mi się po rękach. Pochłaniam go jakbym nie jadła od 3 dni. Ależ był pyszny!!! Siły wracają tak szybko jak mnie opuściły. Bardzo niezwykłe to było doświadczenie. W końcu, na spokojnie, udaje mi się dojechać do chłopaków.
Z przełęczy roztacza się piękny widok na Alpy wysokie.
Spod schroniska wpierw szutrami a ostatecznie asfaltem docieramy do pierwszego miejsca noclegu: San Vigilio di Marebbe.
FINE DEL PRIMO GIORNO DI.
- DST 84.50km
- Teren 50.00km
- Czas 05:12
- VAVG 16.25km/h
- Podjazdy 1785m
- Sprzęt KROSSowy
Niedziela, 13 lipca 2014 | Komentarze 5
Kategoria 1500 - 2500 w pionie, Beesową paczką, Góry Złote, Góry Bialskie
Uczestnicy
Jedna próba nie doszła nawet do skutku, ze względu na fatalną pogodę. Druga próba do skutku doszła, ale pogoda nadal nie rozpieszczała i ostatecznie Borówkowa została ominięta.
Nareszcie nadszedł trzeci raz. Tydzień przed Alpami. Dobry sprawdzian dla mojego kolana. Sprawdzian zdany na 50%, bo choć trasę przejechać się udało to bez nielekkiego już pod koniec bólu się nie obeszło. Nie wróżyło to szczególnie dobrze przed Dolomitami...
Z Kłodzka autem zabiera mnie Ania. W genialnej atmosferze przesyconej opowieściami znad Gardy zmierzamy do Lądka. Tam spotykamy się z Zibim i dojeżdżającym na rowerze Bogdano. Pogoda - bajka! Nareszcie. Spokojnym tempem docieramy na Przełęcz Lądecką, z której rozpoczynamy terenową, zasadniczą, część wycieczki.
Jeszcze w Lądku.
Już na Przełęczy.
I w drodze na szczyt Borówkowej.
Na szczycie spotyka nas szalenie miła niespodzianka w postaci dwójki głodomorów: Ryjka i Feniksa. Jeszcze do godziny 10:00, kiedy to ruszaliśmy z Lądka, tlił się w nas promyk nadziei, że może jednak... że może zdecydują się dołączyć. Po ruszeniu w trasę ten ostatni promyk zgasł. Jak się jednak okazało nie tyle zgasł, co powędrował na szczyt Borówkowej, rozpalił chłopakom ognisko i pomógł przygotować nam jadło. Brawo Promyku!!!
I nareszcie dane mi jest zobaczyć na żywo wieżę, a co najważniejsze - wdrapać się na jej szczyt i radować oczy genialnymi widokami. Słyszałam ja o tych widokach, ale ten kto nie zobaczy ten nic nie wie...
Po zejściu na dół do reszty ekipy nadszedł czas na podziwianie Zbychowego nowego Nervowego nabytku, a ostatecznie trzeba było zakosztować legendarnego już zjazdu ze szczytu czerwonym szlakiem pieszym. Okazuje się, że nie taki diabeł straszny jak go mi rysowali, aczkolwiek zjazd jest zacny i do polecenia każdemu miłośnikowi mtb (poniższe zdjęcia podwędzone Zibiemu)
Dalej czeka nas dojazd do i piwna posiadówka w Travnej.
Dalej... dalej były ruiny jedne i drugie. Ruiny czego? zamków? W każdym razie bardzo urocze ruiny z jeszcze bardziej uroczymi dojazdami do nich i zjazdami z nich :-)
Od szczytu Borówkowej właściwie jedziemy we dwójkę ze Zbychem. Bogdano gdzieś nam się po drodze zgubił... Ania z Ryjkiem i Feniksem wybrali "szybszy" dojazd do czeskiego schroniska Paprsek. Jak się okazało ostatniej trójce tak się spodobała trasa dojazdowa, że do schroniska postanowili się nie pakować w ogóle :-D Bogdano, ku wielkiej naszej uciesze, odnalazł się w Paprseku właśnie :)
Po napełnieniu brzuchów czekał nas powrót do Lądka, gdzie odłączył od nas Bogdano, wracający na rowerze do Kłodzka, a po chwili dołączyła Ania z chłopakami. Szczęśliwie udało się dotrzeć na czas do Kłodzka na szynobus i wrócić do domu (opcja powrotu na rowerze odpadała ze względu na kolano niestety).
Dzięki Wam za tę wycieczkę. Było intensywnie. Było śmiesznie. I pięknie. Zbychu - wspaniały z Ciebie przewodnik i napędzacz :D
- DST 66.93km
- Teren 30.00km
- Czas 03:36
- VAVG 18.59km/h
- VMAX 48.91km/h
- Podjazdy 1000m
- Sprzęt KROSSowy
Niedziela, 6 lipca 2014 | Komentarze 13
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Góry Sowie
Uczestnicy
II Sowiogórski Maraton Rowerowy.
Długo się broniłam wszystkimi kończynami ciała przed startem w jakichkolwiek zawodach będąc przekonaną, że taka forma rowerowej aktywności absolutnie mi nie podejdzie.
Skoro jednak dałam się w końcu namówić to nie chciałam podejmować innej decyzji jak MEGA. Tak też się stało.
Trasa mega - 52 km, 1700 metrów przewyższeń. Zapowiadało się soczyście.
Wyróżnić muszę 3 etapy wyścigu:
1) początkowe kilka kilometrów to istny szał. Pędzę razem z pozostałymi 20 000 uczestników (no dobra trochę ich było mniej, ale dla mnie nawet te 250 osób to szokująca ilość!); zaczyna się pierwszy - najbradziej morderczy - podjazd;
2) za szybko, za mocno. Wiedziałam, że nie powinnam gonić tych przede mną, bo nie wiem kto to jest. Nie wiem czy to nie ludzie połykający takie trasy na śniadanie, ziewający przy tym z nudy. Nie wiem, nie znam ich. Ale cisnę i przypłacam to bardzo porządnym kryzysem na około 15-20 kilometrze trasy. Nic mi się nie chce. Nie chce mi się ani jechać ani nie jechać. Stwierdzam, że decyzja o starcie była jedną z najgorszych w moim życiu. Czuję się fatalnie emocjonalnie, choć fizycznie wciąż bardzo przyzwoicie.
3) Koniec kryzysu psychicznego niestety rozpoczyna początek kryzysu fizycznego. Odzywa się prawe kolano, przeciążone na życiówce. Dość szybko dochodzę do wniosku, że kontynuowanie mega nie będzie rozsądne, zwłaszcza tak krótko przed rowerowym urlopem. Zjeżdżam na mini.
Czas - 1:58 na dystansie 32 km.
Nie będę pisać co by było, gdybym nie została przez to zdyskwalifikowana. Napiszę jedynie, że jestem bardzo zadowolona ze swojego wyniku i z tego jak się zaprezentowałam.
Po przespaniu się, ochłonięciu, wiem już dobrze, że to na pewno nie był mój ostatni maraton, bo muszę oficjalnie pokazać na co mnie stać :-P
Przygotowania do startu.
I gdzieś tam ja i reszta ekipy.
Wjazd na metę (źródło zdjęcia)
Nie mogę przemilczeć tego zdjęcia :-D Proszę sobie wybrazić jak się czułam przy chłopakach z Czasu Na Rower.
Przy okazji wielkie gratulacje dla Tomka za czas na mega poniżej 3 godzin!
Reszta ekipy - Ania RZĄDZI na podium w kategorii K4. Brawo!!!
Bogdan najlepszy z ekipy KKZK jadącej dystans mega. Gratulacje! (źródło zdjęcia)
Wnioski na przyszłość - nie rwać na złamanie karku na początku trasy. Po podjęciu decyzji o rezygnacji z mega jechałam tempem wycieczkowym a i tak wynik wyszedł mi bardzo zadowalający. Jakby to rozłożyć na tempo średnio-mocne to i tak wynik by był lepszy, a kolano by nie ucierpiało.
Druga sprawa - dopóki nie nauczę się jak jeździć maratony to jeśli będę zmuszona przed startem decydować o wyborze dystansu - zawsze wybierać mini!
Dzięki Wam wszystkim za towarzystwo. Gratuluję sukcesów!!!
- DST 32.46km
- Teren 20.00km
- Czas 02:24
- VAVG 13.53km/h
- VMAX 50.40km/h
- Podjazdy 850m
- Sprzęt KROSSowy
Sobota, 28 czerwca 2014 | Komentarze 1
Kategoria Góry Stołowe i Broumovsko, Beesową paczką
- DST 83.51km
- Teren 30.00km
- Czas 04:35
- VAVG 18.22km/h
- VMAX 49.20km/h
- Podjazdy 1440m
- Sprzęt KROSSowy
Niedziela, 22 czerwca 2014 | Komentarze 3
Uczestnicy
Po Śnieżnickich wojażach niedziela miała być dniem wypoczynku i spokojnego powrotu do domu. I tak też się stało. Ku uciesze ogółu okazało się, że Ani kolano i ręka powróciły do idealnej sprawności i wraz z Bogdanem zdecydowali się podprowadzić mnie niemały kawałek w stronę domu.
Powrót z Kudowy już standardowy :-) czyli przez Broumovsko.
Z Cerberem z początku uskuteczniamy podjazd na Skalniaka zielonym szlakiem, na tym odcinku dając sobie mocno w kość. Coraz lepiej mi się jeździ na niskiej kadencji. Jendocześnie ostatnie moje ćwiczenia na ciężkich przełożeniach skutkują znacznym wzrostem siły i wytrzymałości. Fajnie :)
W Karłowie łączymy się z Anią i przez Pasterskie Łąki i Machowski Krzyż kierujemy się w stronę Bożanowskiego Szpiczaka. Na szczycie pogoda Szpiczakowa, czyli wychodzi piękne Słońce i pozwala się cieszyć krótką przerwą.
Skalniakowe klimaty (fot. Cerber)
(fot. Cerber)
Na niebieskim wokół Szczelińca Małego (fot. Cerber)
Bogu dociera z impetem do Machowskiego Krzyża :)
Trzecia hopka i tym razem mnie pokonała, ale zezłościło mnie to nie na żarty. W tył zwrot i jeszcze jedno podejście. Udane. Zaczynam się uczyć podejmowania kilku prób zanim zdecyduję się na kapitulację. Do tej pory jak coś nie wyszło raz to od razu rezygnowałam. A tu okazuje się, że jak nie za pierwszym to może za trzecim się uda. Satysfakcja wcale nie jest przez to mniejsza.
Ania dociera do Bożanowskiego Szpiczaka.
I sielanka na szczycie.
Zjazd ze Szpiczaka i kierunek - telewizory. Dla Ani jest to pierwsze spotkanie z tym czeskim szlakiem rowerowym. Nie ma tego dnia parcia na zjazdy. I dobrze, bo przy ewentualnej wywrotce/podpórce mogłaby doprawić dopiero co wyleczone kolano. Przyjdzie już niedługo czas na pokonywanie tych najgorszych kawałków w siodle (albo raczej za siodłem).
Pierwszy cięższy kawałek zjazdu.... ja się podpieram, Bogu osuwa na kamienie. He?!?!?! Co to będzie dalej??? Ale to ino złe dobrego początki, bo pozostała część już poszła wyśmienicie. Najgorszy kawałek zjazdu nawet został nagrany przez Reżyser/Scenarzystę i Producenta w jednym - Ankaję :*
W najbliższy weekend pobawimy się w cięcie tego filmu i może coś ładnego z tego wyjść :)
Po dotarciu do wiochy wbijamy na stary asfalt, którym dojeżdżamy do Ameriki.
Było dotarcie "na" to teraz następuje zjazd "ze" szczytu. Przepadam za tym odcinkiem Pański Krzyż-szczyt Szpiczaka. Przepiękne otoczenie, wspaniałe podłoże, ani zbyt trudne, ale i nie banalne do jazdy. Ach to Broumovsko! :)
Bogu uradowany, bo wie, że za chwilę zacznie się to co tygrysy lubią najbardziej.
Po pokonaniu "najgorszego" kawałka odjeżdżam ciut i czekam na resztę. Nagle słyszę hałas. Coś pędzi. Szykuję aparat/telefon. Nie wiem jakim cudem udało mi się Go w ogóle uchwycić, bo przemknął obok z taką prędkością, że mnie podmuch prawie zwalił z rowerem na ziemię :D
Jak to baby - muszą co jakiś czas stanąć i pogadać :D
Aneczka na zjeździe.
Już w drodze do Ameriki.
A w Americe następuje nauka zakładania kasku :-P
Tak?
Nie. Chyba jednak tak ;)
Tym razem rezygnujemy z Amerikańskiego podjazdu i zjazdu z dzikim uskokiem. Raz - nie ma co forsować kolana. Dwa - nie ma co przejadać się tym kawałkiem, bo zbyt atrakcyjny jest by go za często kosztować. Trzy - obiad i browary nie są odpowiednim wstępem do rozprawiania się z tą sztajfą, gdzie nachylenie dochodzi miejscami do 30kilku% i wyciska z człowieka wszystkie siły.
Decydujemy się zatem na spokojny terenowy dojazd, który kończy naszą wspólną część trasy przy czeskiej drodze nr 303. Ania i Bogdan cisną w lewo do góry, w stronę Polic, ja lecę w prawo na Broumov.
Na powrocie nie dość, że wiatr miałam w plecy to jeszcze jakieś nowe moce we mnie wstąpiły i cisnęłam jak szalona.
Na koniec dnia niebo pięknie się przetarło, wyszło Słońce, temperatura podskoczyła o jakieś 10 stopni. Dobrze, że choć końcówki tras mieliśmy prawie letnie.
Rzut oka na Broumov.
- DST 78.59km
- Teren 60.00km
- Czas 05:21
- VAVG 14.69km/h
- VMAX 72.30km/h
- Podjazdy 2300m
- Sprzęt KROSSowy
Sobota, 21 czerwca 2014 | Komentarze 7
Kategoria 1500 - 2500 w pionie, Beesową paczką, Masyw Śnieżnika
Uczestnicy
Na koniec czwartkowego szału po Rychlebskich Ścieżkach umawiamy się na sobotę. Ostateczne szlify trasy należą do Bogdana, który spisuje się - jak zwykle - wyśmienicie w roli Planisty :) Grupa Śnieżnikowa wspaniała, choć skromna, bo w ilości osób czterech. Ankaja rozsądnie rezygnuje z wypadu w celu dopieszczenia kolana po czwartkowej glebie. Sama będąc świeżo po kolanowych kłopotach przyklaskuję Jej decyzji.
Miejsce spotkania: Międzygórze, godzina 10:00.
Zbychu dociera na miejsce z nowym nabytkiem: pięknym, czarnym Nerwusem, rozmiar M, dla odmiany od Cerberowego cuda :D Teraz tylko czekam aż Ania zakupi 27,5" Canyona i wtedy już zupełnie się nie będę umiała połapać w tych Waszych rowerach:)
Startujemy, pogoda nie zapowiada lata, mimo że mamy właśnie najdłuższy dzień roku. Krótki dojazd asfaltem, wbicie w teren i spokojna wspinaczka w stronę Schroniska pod Śnieżnikiem. Przy samym Schronisku wjeżdżamy w chmury i już zupełnie zapominam jaką porę roku aktualnie mamy na stanie. Krótka przerwa w schronisku i zaczynamy podjazd/podejście. Ależ wyśmienicie mi się podjeżdżało cały kawałek przez las. Raz musiałam zmienić ścieżkę na korzenną, bo przejazd po kamieniach okazał się być niemożliwy. Poza tym - zero problemów. I jak pięknie przyglądało się i słuchało chłopaków w kółko roztkliwiających się nad swoimi Nerwami i nad tym jak wspaniale sobie radzą na tym nietrywialnym technicznie podjeździe. A radziły sobie rzeczywiście świetnie. Ale co tam rowery, gdy dosiadają ich tak wytrawni Jeźdźcy :-) Po odcinku leśnym następuje część prowadzona, którą wykorzystujemy na podziwanie widoków (któż by pomyślał, że przy takiej pogodzie dane nam zostaną takie krajobrazy?!). Ostatnia część też już jest spokojnie do podjechania.
Nerwusy dwa. (fot. Anamaj)
W drodze na szczyt Śnieżnika.
Pod schroniskiem śnieżnickim. (fot. Cerber)
Ania na dojeździe pod schronisko.
Dopóki da się jechać to jedziemy. Każdego pokonuje miejsce, gdzie stanął Bogdan. Potem już piechotka... (fot. Zibi)
Bogu walczy do upadłego.
Na szczycie zimno potwornie. GDZIE TO LATO???!!! Ile tam było? 5, 7 stopni? Nie powstrzymuje nas to jednak przed odciążeniem plecaków :) (fot. Zibi)
Jest się czym radować. Są piękne widoki. Jest fanatstyczne towarzystwo. Śnieżnik zdobyty. (fot. Anamaj)
(fot. Cerber)
(fot. Cerber)
Jak się podjechało/podeszło to musi nastąpić przepiękny zjazd. Mniami! Najlepiej smakuje mi ta część, która była podjeżdżalna czyli kawałek korzenny. Niebo się nawet na chwilę przeciera i przepuszcza trochę Słońca. (fot. Cerber)
Zjeżdżamy niskoooo po to by czym prędzej rozpocząć drugi tego dnia podjazd - podjazd na Kralicki Śnieżnik i jego cudowny trawers. Na górze niestety bardzo nieprzyjemnie wieje ujmując tym ciut piękna tej trasie.
Ania na trawersie Kralickiego Śnieżnika.
I pięknie się prezentujący sam szlak.
Na trasie (fot. Anamaj)
Później super-szybki zjazd do Dolni Morawy, gdzie pałaszujemy niewielki (całe szczęście!) obiad i uzupełniamy elektrolity w organizmie. Od razu po obiedzie czeka nas ostry, dwukilometrowy podjazd asfaltowy. Bogdan ostrzega, że będzie ciężko. Czy ktoś się domyślał, że aż tak?
Później już ma być lżej, czyli jakieś małe hopki i dotarcie do wozów. No pewnie... Ni stad ni zowąd Bogu wyprowadza nas znów na wysokość ponad 1000 mnpm. Niezła mi hopka. Dziękuję bardzo. Ale dzięki tej niespodzince okazuje się, że pierwotny plan wycieczki (ponad 2300 metrów w pionie) zostanie zrealizowany. Czyli o to Ci chodziło, Bogdanie, prawda? :D
Dalej już rzeczywiście jest właściwie sam zjazd, a na samym końcu ostry asfalt, na którym udaje mi się rozpędzić do całkiem przyzwoitej prędkości ponad 70 km/h.
Już w Dolni Moravie mało prawdopodobnym wydaje się to, że uda mi się zdążyć na ostatni powrotny szynobus. Po bonusowej hopce nadzieja umiera ostatecznie. Z pomocą nadchodzą - nie po raz pierwszy - Kudowiania, u których będę musiała wykupić już chyba jakiś karnet. Dziękuję!!
Dzięki całej ekipie za super towarzystwo mimo nieszczególnie przychylnej pogody tego dnia.
- DST 51.47km
- Teren 45.00km
- Czas 03:47
- VAVG 13.60km/h
- VMAX 41.30km/h
- Podjazdy 1300m
- Sprzęt KROSSowy
Czwartek, 19 czerwca 2014 | Komentarze 6
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Single i Ścieżki, Beesową paczką
Uczestnicy
Na Rychlebskich Ścieżkach byłam raz, dwa lata temu, na staruszku Zaskarze, z umiejętnościami technicznymi niemowlaka. Jednak pamiętałam, że mimo wszystko bardzo mi się te traile podobały, znacznie bardziej niż single pod Smrkem. Skoro zatem te drugie już w tym roku objechałam to czas najwyższy był by i z Rychlebskimi się znów zmierzyć. Sprawdzić się po upływie tych dwóch lat.
Dodatkowo nad uchem od długiego już czasu słyszałam mężowskie poszeptywania z czasem coraz głośniejsze i bardziej natarczywe: :-) ... Rychlebskie, Rychlebksie Ścieżki ...
Jasne, że siłą mnie tam nikt ciągnąć nie musi. Rzucam hasło. Na hasło odpowiada BeeSowa czwórka: Ania i Ania, Zbychu i Bogu. Prócz mnie i Kuby do ekipy dołącza również mój kochany brat Ambeu.
Nie wiem jak to możliwe, co za dobry duch na nas spłynął, ale na miejsce spotkania świdnicka trójka nie dość, że dojeżdża przed czasem, to na dodatek jako pierwsza. Wiem, że część, która tego nie zobaczyła nie uwierzy, ale serio serio tak się stało. Mimo nieszczególnie przychylnych prognoz Słońce od rana pięknie praży zapowiadając świetną pogodę na ten dzień. Chwilę po godzinie 10:00 jesteśmy gotowi do startu z Cernej Vody. Wpierw asfaltem pod stodołowe centrum RS, później na dojazdówkę do zielonego ukochanego mojego Dr. Wiessnera. Podjazd się dłuży uroczo, jedzie się wspaniale, temperatura na takie harce idealna. Mimo, że dziewczyny początkowo lękają się mostków to ostatecznie radzą sobie z nimi wyśmienicie, nie dając się pokonać lękom. Po jakimś czasie docieramy do pięknej sztajfy, która rozpoczyna walkę z czarnym Walesem.
Przeprawa przez strumyk rozpoczynający podjazd Dr. Wiessnerem. (fot. Cerber)
I sam Doktor. (fot. Anamaj)
(fot. Cerber)
Końcówka Doktora. (fot. Cerber)
No i Wales... Wales, który dwa lata temu prowadziłam przez jakieś 50% czasu (jak nie więcej). Wales, który wspominałam mimo wszystko z niejakim rozrzewnieniem będąc przekonaną, że nie dam rady przejechać tego nigdy w życiu. Do ideału nadal mi daleko, zdecydowanie mój Krossowy to nie sprzęt na takie trasy. Ale grubo ponad 90% trasy przejechane, przejechane bez gleb, bez uszkodzeń na ciele i duchu, z nieszczególnie wielką przyjemnością i radością, ale sporą dozą satysfakcji. A to też ma wielkie znaczenie, bo na pewno działa rozwojowo, a więc narzekać za bardzo nie mam na co.
Zwłaszcza, że zaraz za Walesem rozpoczęło się pierwsze tego dnia spotkanie z Superflow. Zeszłym rezem ta szybka trasa zjazdowa była gotowa w połowie, była nóweczką, gładziutką, bez rys i uszkodzeń, które teraz powstały wprowadzając w idealny Superflowowy wizerunek trochę pazura i zadziora. Porządne prędkości przeplatane były co jakiś czas skokami adrenaliny kiedy to docierało się do tych rysek i trzeba było czym prędzej je pokonać czując na plecach oddech goniących mnie Współtowarzyszy (nie wspominając o krzyku Zbychowych hamulców:))
Na czarnym, dojeżdżając do punktu widokowego. (fot. Cerber)
Chwila wytchnienia na szczycie, zbierając siły na zjazd Walesem. (fot. Cerber)
(fot. Zibi)
Ktoś mi dziś w komentarzu zarzucił, że na ciężkich zjazdach nie ma fotek, czyli mnie tam albo nie było, albo kłamliwie przechwalam się, że jechałam a rzeczywiście wcale tak być nie musiało. Niby mnie to nie ruszyło, ale mały wkurwik pozostał. Uprzejmie informuję - zazwyczaj nie robimy zdjęć na ciężkich zjazdach. Jeśli je realizujemy to jedziemy a nie zatrzymujemy się co 10 metrów by pyknąć fotkę, bo gdyby tak było to by się nie zjeżdżało a muliło próbujc co i rusz wystartować po kolejnej pauzie na zdjęcie. To tak gwoli wyjaśnienia, choć tego typu blog rządzi się swoimi prawami - albo wierzysz w to co ktoś Ci napisze, albo nie. Krótka piłka. No to po małym upuszczeniu powietrza kontynuuję :)
Tym razem niestety nie udaje nam się dokończyć Superflowa. Gdzieś, w którymś momencie źle skręcamy. Jedziemy jedziemy, dojazdówka szutrowa dłuży się coś w nieskończoność. Bogu wyciąga mapę, ja mówię, że jesteśmy tu, Bogu, że gdzie indziej, ostatecznie choć żadne z nas okazuje się nie mieć racji, to Bogdan jest bliższy prawdy. Zahaczamy o końcówkę czarnego Velryba, który prezentuje się z dołu obłędnie. We trójkę (ja, Cerber i Ambeu) pakujemy rowery pod pachy i pod prąd z buta ciśniemy kawałek by rozkoszować się krótką jazdą Velrybą (Velrybem?:)
Żeńska część ekipy gdzieś na trasie:) (fot. Zibi)
Lea na Velrybie. (fot. Anamaj)
I efekty Kubowej zabawy z GoPro. Finish nie Walesa a Velryby.
Dalej, skoro już nam się wszystko pomieszało, kierujemy się na zielony Tajemny. Chyba gdzieś tu zaliczam pierwszą tego dnia glebę, lądując - ku uciesze chłopaków - w przeuroczym błocku. Tym razem nózie dostają trochę w kość.
Ambeuek na Tajemnym. (fot. Cerber)
Teraz sama już zaczynam mieć wątpliwości czy kolejności tras nie pomyliłam. Ale jakie to ma teraz znaczenie?? Ważne, że jest super. Docieramy do knajpy na obiad i piwko, by po chwili znów powtórzyć dojazd do Superflowa (omijając już Walesa). Tym razem relizujemy już calutki zjazd, a warto bo końcówka również przysparza wiele radochy. Pędząc za chłopakami wypierdzielam się po raz drugi. Ocieram trochę paszczę i łokieć. W nagrodę po zjeździe od napotkanego rowerzysty zmartwionego moim stanem odtrzymuję lekarstwo w postaci Holby wyciągniętej z Jego plecaka (dzięki!:). Tak to ja się mogę leczyć z przyjemnością :-P
Gdzieś na trasie. (fot. Anamaj)
Pożagnanie na parkingu. (fot Cerber)
Wielkie dzięki dla wszystkich za super zabawę. Jak zawsze - konie kraść!!!