avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Beesową paczką

Dystans całkowity:5877.12 km (w terenie 1985.00 km; 33.78%)
Czas w ruchu:344:08
Średnia prędkość:16.08 km/h
Maksymalna prędkość:78.20 km/h
Suma podjazdów:118968 m
Liczba aktywności:80
Średnio na aktywność:73.46 km i 4h 46m
Więcej statystyk
  • DST 42.19km
  • Teren 35.00km
  • Czas 03:30
  • VAVG 12.05km/h
  • VMAX 49.80km/h
  • Podjazdy 1200m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 11 listopada 2014 | Komentarze 7

Uczestnicy


Od długiego już czasu Kuba zapowiadał, że pragnie w końcu objechać Broumovsko, z głównym celem w postaci telewizorów i amerikańskiego uskoku. Patrząc na to co wyprawia na rowerze, odkąd dosiada Gianta Trance, wiedziałam, że łyknie te zjazdy bez zmrużenia oka. Nie zawiódł mnie :-)
Ale może krótko od początku.
Sto lat co najmniej upłynęło od ostatniej wspólnej jazdy z Kudowianami.
Umawiamy się zatem z Anią i Bogdanem na wolny wtorek 11 listopada.
Wszyscy o czasie (prawie:-)) stawiają się w wyznaczonym miejscu, w bojowych nastrojach, z uśmiechami na ustach i niespodziankami w bagażniku :-D


Pierwsze około 4 kilometry to rozgrzewkowy dojazd do Ameriki, spod której czeka nas wspinaczka na górę. Nadziei w nas za grosz na realizację tej ścianki. Bo ślisko, bo liście, bo listopad i zmęczenie. Idzie jednak bardzo sprawnie. Nie idealnie ale satysfakcjonująco. Na końcówce sezonu to mi w zupełności do szczęścia starcza :-)


Z Bogdanem wiemy czego oczekiwać na zjeździe. Ania i Kuba to nowicjusze w tym temacie, choć nasłuchali się o tym za wsze czasy :-) Bogdan ujeżdżający tego dnia sztywniaka z malutkimi kołami dla malutkich ludzi (grrr!!!) odgraża się, że najcięższych broumovskich zjazdów tego dnia raczej nie uda mu się zrobić. Taaaa. To tak jak z tym jeszcze tylko jedna hopka i już jesteśmy w Pasterce. :-P Zjeżdża wszystko bez żadnych kłopotów. Drugi na uskoku jest Kuba, który łyka go tak jak na Kubę przystało - w pięknym stylu i bez żadnych problemów. Obaj zjeżdżają uskok z prawej strony. Ja, jako jedyna, decyduję się na lewą. Tak jak za pierwszym razem. Zjeżdżam uradowana. I znów - po pokonaniu dziada - już nie wydaje się taki groźny jak wcześniej.
Ostatnia do uskoku podchodzi Ania. Zapału w niej ogrom, ale niestety (albo stety) nie tym razem. I dobrze. Nie ma co na siłę się pchać, bo jak człowiek zacznie takie zjazdy pokonywać wbrew obawom i podpowiedziom intuicji to o glebę nie trudno. Jest taki jeden Kuba co to przy pierwszym podejściu zjechał, ale na Nim chyba nie ma co się wzorować, bo to wariat i psychopata rowerowy (brawo za to i podziw niebywały!!!) :-)

(fot. Cerber)


(fot. Cerber)

Tu Kuba zjeżdża po raz drugi, bo oczywiście musiał sprawdzić czy łatwiejszy/wygodniejszy jest zjazd z prawej czy z lewej strony :-)




CZAD!! Pierwsza broumovska perełka za nami.

Teraz zmierzamy powoli w stronę Suchego Dolu, zaliczając pyszne korzonki.


Gdzieś w tych okolicach chłopaki naśmiewają się ze mnie, moich pięknych prób podbijania przedniego koła i totalnej nieumiejętności wykorzystania tego w terenie, kiedy rzeczywiście jest to przydatne. Spokojnie... I na to przyjdzie czas :-)
Z Suchego, w promieniach Słońca, zmierzamy w stronę Pańskiego Krzyża.


Jeszcze nie jest to czas na Bożanowski, Bogdan ma dla nas kolejny zjazd. Pędzimy zatem we trójkę grzecznie za przewodnikiem. A może inaczej - na zjazdach chłopaki pędzą, że nie idzie ich dogonić. Z Anią dajemy z siebie wszystko co najlepsze, ale to wciąż zdecydowanie za mało. Ech... Przyjdzie przyszła wiosna/lato i wtedy im pokażemy, nie?!
No dobra. Jesteśmy w górach więc zjazd jest po to by potem podjechać. I vice versa. Odpowiada mi to. Lubię podjeżdżać. Gdzieś to już kiedyś pisałam. Jak podjadę to czuję, że w pełni zasłużyłam na to by zjechać. A, że broumovskie zjazdy są nadzwyczajnie zacne to podjazdy, nawet te ciężkie, jakoś nie bolą szczególnie mocno.


I kolejne bogdanowe jeszcze tylko jedna hopka... Więc podjeżdżamy te hopki, jedna za drugą, aż w końcu lądujemy w wyczekiwanej Pasterce. Uwielbiam to schronisko. W środku ciepło, uroczo, opatowo, serowo i kiełbasianie. Nieubłaganie jednak zbliża się czas by ruszyć z powrotem w trasę, bo nieszczególnie uśmiecha nam się jazda w terenie po zmroku. Jakoś niezbyt wyśmienicie przygotowani jesteśmy na taką ewentualność. Zbieramy się zatem i ruszamy przed siebie, prosto w Lato!

TAKI szczęśliwy jest Kuba na myśl o kolejnych hopkach, że aż głowa mu płonie.




Przejeżdżamy kwiatek, docieramy do Machowskiego Krzyża, pokonujemy hopki i kierujemy się na Bożanowski Szpiczak.



(fot. Cerber)



Teraz już przed nami właściwie pozostały jeno telewizory. Nie zabawiamy zatem na szczycie Szpiczaka za długo. Pakujemy się na siodła i pędzimy w stronę zjazdu. Hopka za hopką, wszystko wszystkim wchodzi wyśmienicie. W końcu dojeżdżamy do najbardziej problematycznego kawałka tego zjazdu. Bogdan przodem, potem Emi. Czekamy chwilę na pozostałą dwójkę.
Kuba jedzie jako pierwszy. Nie zaskoczył nas - zjechał całość bez zająknięcia. Brawo!
Teraz Aneczka, która podchodziła wcześniej do tego zjazdu dwa czy trzy razy (nie mylę się?). Jedzie. Jedzie.. Jedzie... I ZJEŻDŻA!!!!!!! Jak Bogdan powiedział - niejeden facet wymiękłby na tym zjeździe. Zresztą - niejeden wymiękł. Pokonywanie tych kamoli to powód do dumy. Brawo Aniu!!!

W oczekiwaniu na zjazd.

(fot. Cerber)

I na owym:




Teraz czeka nas już ino niecałe 10 km dojazdu do parkingu. Trochę pod górkę, trochę z górki. Żadnych ekscesów. Do aut docieramy z nastaniem szarówki.
Było ekstra!!! Dzięki po stokroć. Do szybkiego następnego!
Oby tym razem udało się zeksplorować jakieś smakowite szlaki Strefy :-)


  • DST 16.71km
  • Teren 10.00km
  • Czas 01:32
  • VAVG 10.90km/h
  • VMAX 57.90km/h
  • Podjazdy 688m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 28 września 2014 | Komentarze 16

Uczestnicy


Coś czuję, że stanie się to moim nowym hobby - zbieranie górskich wschodów Słońca.
Doznania związane z samą krótką chwilą wzejścia, a wpierw z przydługą chwilą wyczekiwania są nie do porównania z niczym innym.
Po zeszłotygodniowej Śnieżce nadszedł czas na kolejną próbę; może tym razem pogoda dopisze....?
Ani i Zbyszka nie trzeba długo namawiać ;-) W sobotę wiczorem zabierają mnie z Kłodzka i wspólnie pędzimy do Świdnicy spróbować zakosztować choć chwili snu przed pobudką o barbarzyńskiej 1:00. Zibi wieczornie wyraża zaniepokojenie w kwestii tak wczesnego budzenia, ale cóż począć. Słońce jest kapryśne i tym razem może już nie opóźnić swego wzejścia. Udaje się wyjechać prawie o czasie.
Droga docelowa koszmarna - część trasy w gęstej mgle skutecznie utrudniającej nocne poruszanie się. Do Szklarskiej Poręby docieramy sporo po planowanym czasie, ale wciąż z jego nadwyżką. Coś zimno. Jak na dole jest 5 stopni to co będzie na szczycie (dla przypomnienia - w zeszłą niedzielę Karpacz opuszczaliśmy o 4:05 z temperaturą w okolicach 15 st. C, a na szczycie chciało nas zamienić w lodowe bryłki)??? Nic tam. Czas ruszać. Kolano niestety od pierwszych zakręceń korby odzywa się do mnie, nie pozwalając na długo o sobie zapomnieć.


O dziwo podczas samego podjazdu na Szrenicę kolano milczy. Wciąż nie potrafię obczaić co mu nie pasuje, bo skoro na terenowych kilkukilometrowych ostrych podjazdach potrafi milczeć, a wrzeszczy na kilkumetrowych zejściach.... Tak - zgadzam się z Tobą Staruszko - zbliża się czas wizyty u specjalisty :-/
No dobra - trochę przegięłam z tym "podjazdem". Absolutnie wczoraj nie było mowy bym zrealizowała cały ten podjazd w siodle. Zmęczenie po sobocie, zmęczenie sezonem w ogólności i strach o kolano skutecznie mnie od tego odwiodły. Na pewno (o ile zdrowie pozwoli) w przyszłym sezonie ponownie tu zawitam i pokonam drania, ale wczoraj - klops pierwszorzędny!

Dojazd na Halę Szrenicką:


Na szczycie meldujemy się o godzinie 6:15, czyli idealnie - już niebo zabarwia się cudownie, ale do samego wschodu zostało ciut ponad pół godziny. Idealna ilość czasu na rozprawienie się z grzanym piwkiem termosowym :-D Temperatura: ciut poniżej zera, ale odczucia znacznie lepsze niż na Śnieżce, bo praktycznie bezwietrznie.
Teraz nie pozostaje nam nic jak radowanie się tym pięknym czasem wyczekiwania (prawda Zbychu? ;-)))

6:18


6:32


6:43


6:47 - zaczyna się:




6:48


6:49


6:55




I moi drodzy współtowarzysze tego niezapomnianego wschodu:




I opatulona w 100 warstw odzienia ja:


Po wschodzie przychodzi czas na ogrzanie się w schronisku. Kuchnia póki co nie pracuje ale wstępu do środka nikt nie broni. Na stołach pozostałości po ostrej balandze. Udaje nam się znaleźć stolik nie zastawiony po brzegi pustymi (lub nie) butelkami z pięknym widokiem na wschód. Grzejemy się, rozmawiamy, wspominamy styczniowe Jeseniki, kiedy to żadnemu z nas nie chciało się dupy ruszyć na wschód Słońca na szczycie Pradziada, który mieliśmy na wyciągnięcie ręki..., sen trochę morzy, ale nie dajemy za wygraną. Ok 9:00 zbieramy się do kupy i szybko zjeżdżamy do Szklarskiej (wśród smrodu palonych hamulców. Nikt się nie przyznał czyje to były, ale obstawiam tego przede mną :-p ).
W Szklarskiej czas by w końcu coś zjeść. Słońce grzeje tak mocno, że raz za razem zrzucamy z siebie kolejne warstwy - cudownie!
Kolejny cel - Izery. Do ostatniej chwili waham się. Z jednej (tej gorszej) strony - kolano boli nawet jak siedzę i nic nie robię - to raz, i zwyczajnie leniwie nie chce mi się - to dwa; z drugiej strony wiem, że jak nie pojadę to będę żałować i wściekać się na siebie, że może by nic mi nie było, może kolano by się odobraziło. Ale chyba powoli staję się dużą dziewczynką potrafiącą czasem przedłożyć rozsądek nad absurdalny dziecięcy upór - puszczam towarzyszy wolno i sama zostaję w Szklarskiej, spacerując, rozmyślając, wylegując się na Słońcu, słuchając Kuby opowiadającego telefonicznie o jego alpejskich przeżyciach... Samotny czas mija powoli, ale nie tak znów najgorzej.


Chwilę po 14:00 zadowoleni Izerowicze wracają na miejsce i zabieramy się do domów.

Główny cel wycieczki zrealizowany - wschód Słońca na Szrenicy (1362 mnpm) za mną. Wschód piękny, w pięknych okolicznościach, w doborowym towarzystwie!
Tak - zdecydowanie mam nadzieję, że to nie ostatni mój wschód w tym roku ... :-)
Dzięki wielkie dla moich współtowarzyszy! Oby do jak najszybszego następnego razu!


  • DST 126.09km
  • Teren 22.00km
  • Czas 06:41
  • VAVG 18.87km/h
  • VMAX 54.76km/h
  • Podjazdy 2100m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 27 września 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


Nosiło mnie ostatnimi czasy. Nosiło nielicho. Czekałam na ten weekend zatem bardzo niecierpliwie.
Dodatkowo - po zeszłoniedzielnej wspinaczce na Śnieżkę - znów poczułam chęć dorzucenia kolejnego kawałka układanki do Korony Gór Polski. Póki co nie muszę zbyt daleko odjeżdżać by pakować do worka nowe szczyty, bo Sudety mają mi jeszcze sporo do zaoferowania w tym temacie. Tym razem obrałam kierunek na Kotlinę Kłodzką, a dokładniej Góry Bystrzyckie z ich najwyższym szczytem - Jagodną.
Pobudka rano, zaspany rzut oka za okno - pada. Przekładam zatem godzinę wyjazdu z 7 na 8 i wracam głową na poduszkę. Po jakimś czasie ślimaczo i niechętnie zwlekam się z łóżka, widoki zaokienne wciąż nie napawają optymizmem; ostatecznie jednak przestaje padać i o 8:30 jestem gotowa by ruszyć w trasę, do Polanicy Zdrój, gdziem umówiona z Feniksem i Ryjówką.
Na Przełęczy Sokolej dostaję wiadomość mniej więcej takiej treści - W Kłodzku pada deszcz i skutecznie zatrzymuje nasze kłodzkie tyłki w ciepłych domach. Uważaj na siebie. Jak mogę się złościć? Na Sokolej również nie wygląda to zachęcająco:


nie dziwię się zatem chłopakom, że im się nie chce. No ale jak już mam 30 km za sobą, w tym pierwszy konkretny podjazd to nie będę się już wycofywać. Niechaj się dzieje rowerowa jesień!
Brnę zatem dalej przed siebie. W Sokolcu pierwszy raz obieram kierunek na Ludwikowice Kłodzkie i Nową Rudę. W tej ostatniej jestem wczoraj pierwszy raz w życiu. Nawigacyjnie - z piękną papierową mapą i pomocnymi panami tubylcami - radzę sobie wyśmienicie, choć w pewnym momencie dałabym sobie uciąć rękę, że coś popieprzyłam, to jednak ostatecznie okazuje się, że intuicja mnie nie zawiodła również i tym razem i wyprowadziła tam gdzie należy.
Od Nowej Rudy coraz więcej Słońca - miła wróżba na dalszą część dnia. Docieram do pierwszej Ścinawki - deszcz. I pada, pada, pada czas jakiś, aż do końca Ścinawki Średniej, po wyjechaniu z której oczom mym ukazuje się:


tak nagle, że aż staję zdębiała. Jeszcze minutę wcześniej pada mi na głowę deszcz i niebo zasnuwają ciemne chmury. Nie wiem jak to się stało, chyba dokonał się jakiś tajemny przeskok czasoprzestrzenny w moim wykonaniu. Absolutnie nie narzekam. Kąciki ust wędrują mi ku oczom i tam zostają. Taaaak... Tak to ja mogę jechać.
Skoro chłopaki nie będą na mnie czekać w Polanicy przestaję się przesadnie spieszyć. Jadę spokojnie, rozkoszuję ciepłem słonecznym i średnio znanymi, ładnymi terenami, Góra-dół. góra-dół... góra.... i dół do samej Polanicy. A po drodze nie mogło zabraknąć kilku sekund przerwy na fotkę wambierzyckiego sanktuarium:


W Polanicy nie robię przerwy, postanawiam kupić tylko w przydrożnym warzywniaku jakieś owoce i pokonać ostatni asfaltowy podjazd na Przełęcz Sokołowską. Nie spodziewałam się takiego nachylenie, całkiem zacny to podjazd. Na górze w rażącym Słońcu robię przerwę na nektarynkę i kilka kulek winogronowych.
W tym miejscu dokonuję nieszczególnie dobrego wyboru i zamiast na Wieczność kieruję się na Drogę Stanisława. Drogę, która przez kilka kilometrów skutecznie ubija mi dupsko, nie dając zbyt wiele chwil wytchnienia...


Taka nawierzchnia zdecydowanie nie należy do moich ulubionych. Nic tam. Jak się powiedziało A... Jadę zaś, jadę powoli, smętnie i bez pary. W okolicach Huty te a`la kocie łby zamieniają się niespodzianie w błotne kałuże. Nie idzie ich wszystkich ominąć więc to okazuje się być czas pierwszej tego dnia błotnej zabawy w moim wykonaniu.
Po drodze doznaję rekompensaty za ubłocone wszystko w postaci pięknych widoków:


a później coś co w bardziej sprzyjających warunkach mogłoby się okazać perełką tego dojazdu. A tak było gwoździem do trumny. Zielony szlak pieszy schodzący do... do nie pamiętam czego (Młotów?), a potem stamtąd przez 4 km wpisnający się jezcze asfaltem do Spalonej.
Do puenty: zielony szlak początkowo - miodek:




po chwili pierwszy raz delikatnie błyska ząbkami. Nie groźnie, bardziej zabawowo, ale ciut wnerwiająco, bo za długo:


ciągnie się to błotne szambo w nieskończoność. Całe szczęście okazuje się być stuprocentowo przejezdne, ale czy z przyjemnością - uprzejmie proszę się domyślić samemu...
Potem znów przez sekundę jest zachęcająco:


ale bardzo szybko te uśmiechające się przed chwilą błotniście ząbki zaczynają gryźć i kąsać:




jak widać - wszystko porośnięte mchem, który po wcześniejszych opadach jest śliski jak lód. Na sucho tylko część byłaby nieprzejezdna, wczoraj - prawie całość sprowadzona. Nieszczególnie długa ale dziko stroma. To tutaj kontuzjowane kolano odzywa się pierwszy raz od dłuższego czasu. I to od razu krzykiem. Myślałam, że już będę mieć z nim spokój. Ale nie. Boli mocno. Niedobrze.
Nic tam. Tyle przejechałam, to te ostatnie kilka kilometrów pod schronisko też dociągnę. W końcu wjeżdżam do Spalonej i już za chwilę zajeżdżam pod Schronisko PTTK Jagodna. Opat w dłoń i na Słońce marsz zabawiać współtowarzysza:


Już na zielonym szlaku otrzymałam od Ryjka informację, że zebrali się w sobie i we trzech spróbują mnie gdzieś złapać po drodze. JUPI! Pod schroniskiem telefon: za ok. godzinę dotrzemy do Ciebie. Bierz się za Jagodną. No i git. Kończę piwo. Wskakuję na rower; szeroką, szalenie nudną szutrówką dojeżdżam do szalenie nieatrakcyjnego w moim mniemaniu szczytu, którego największą atrakcją jest ta oto wieżyczka:


Widoków brak. Nie ma na co czekać. W tył zwrot i powrót pod schronisko. Po drodze coś chce urwać mi hak i zmielić przerzutkę. Dzielą mnie od tego mikrosekundy. Udaje się w porę zareagować choć zaklinowało się ustrojstwo tak mocno, że obawiałam się, że podczas próby wyciągnięcia go sama rozpierdzielę coś niechcący:


Mija krótka chwila i na miejsce docierają dzielni rowerzyści: Feniks, Ryjówka i Tomcar. Radość ze spotkania wielka! (Borówkowa Feniks. 13 lipca - wtedy widzieliśmy się ostatni raz, choć wspólnej jazdy to wtedy było jak na lekarstwo. A ostatnia wspólna wycieczka to Bardzkie 24 maja. Wstyd i hańba! Wnoszę o nierobienie tak długich przerw w przyszłości... Wniosek przyjęty do rozpatrzenia?).
Przemiło nam czas mija na pogadankach o wszystkim i niczym. Jest miło i swojsko, czyli tak jak zawsze z chłopakami. Bardzo się cieszę, że jednak nie tak do końca poddaliście się leniowi!
A schroniskowe psy kochają się na zabój. Chyba z pół godziny udawały, że się nie lubią:


A dalej? Dalej to już szalony trzydziestokilometrowy sprint do Kłodzka. Zmęczenie daje o sobie znać, koniec sezonu daje, kolano daje. Trochę mi wstyd, że zostaję z tyłu, ale chłopaki okazują zrozumienie. Spróbowaliby nie okazać :-P
Pod dworcem jesteśmy chwilę przed 18:30.




Za sekundy trzy przyjeżdża Ania z Zibim i wspólnie we trójkę zmierzamy ku kolejnemu szalonemu pomysłowi...
Gdyby nie kolano to nie miałabym absolutnie żadnych zastrzeżeń do tego dnia. Było świetnie.

Nie dam sobie ręki uciąć czy droga powrotna Spalona-Kłodzko jest poprawnie wytyczona, bo jechałam na ślepo za przewodnikami, ale jakiś wyjątkowo szalonych odstępstw od szlaku to tu chyba nie będzie więc zostaje jak jest.



  • DST 76.69km
  • Teren 25.00km
  • Czas 04:32
  • VAVG 16.92km/h
  • VMAX 51.10km/h
  • Podjazdy 1322m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 14 września 2014 | Komentarze 5

Uczestnicy


No bo jak długo można jeździć tymi samymi szlakami, obsiadywać te same szczyty, głaskać tego samego kota i nie spotkać się???
Tego już było za wiele!
Jasno sprecyzowałam moje oczekiwania - Muflon!
Radzior jasno nakreślił swoje oczekiwania, o których pisać nie będę :-P
Oczywiście pięknie się przedstawiam z rana atakując Cre smsem - zaspałam, przekładamy spotkanie o godzinę. A jakże! Nie ma to jak porządny falstart na dzień dobry. Radziu nie okazuje frustracji czym raduje moje serce. 9:00, Zalew, pierwsze spotkanie, na którę pędzę na złamanie karku przelatując niemalże nad tymi poulewowymi kałużami.


Ciut niezręczne jest ino pierwszych kilka minut; przynajmniej takie jest moje wrażenie. Później z minuty na minutę coraz więcej swobody. Tak. Nie będzie nudno i drętwo! Choć tego byłam pewna jeszcze przed spotkaniem, to Radzior swoją osobą upewnił mnie w tym przekonaniu bardzo szybko. Spokojny dojazd do Glinna. Nogi baaaardzo mam ciężkie po sobotniej Ślęży. Z Glinna na niebieski. Błota kupa, mgła i słota. Kolejny dzień z aurą jakby specjalnie na moje zamówienie.






Na Przełęczy Walimskiej żadne z nas nie ma wielkich wątpliwości - nie niebieski, fioletowy. Choć niebieski korci z jednego podstawowego powodu - rzeki, która z pewnością w tych warunkach musi płynąć całą szerokością szlaku. Gdyby wybór miał dotyczyć zjazdu to z pewnością nie byłoby wątpliwości, ale podjeżdżać niebieskim dziś nie chce się żadnemu z nas.


Z fioletowego Toompową drogą, którą Radzior jedzie po raz pierwszy. Co się okazuje - już nie taka tajemna to dróżka, bo przez większą jej część poprowadzony został szlak rowerowy. No nic. Po tajemnicy.


Kierunek - szczyt i zasłużone piwko. Szczyt jest.


Piwka wydaje się, że nie będzie.. O-o! Jakże to!? Zanim łzy smutku zaczną na serio ściekać mi po policzkach Pan Wieżowy ratuje moją reputację twardzielki i otwiera swe podwoje. Ufff!!! Jak to Cre ładnie określił - czas się zamortyzować przed zjazdem :-) Amortyzujemy się zatem radośnie. Nie za długo niestety, bo chłodek zaczyna atakować. Po napojeniu czas na czerwony do Schroniska Sowa. Radzior pruje jak szalony downhillowiec. Nawet zdjęcia nie mam mu kiedy cyknąć. Tak - amortyzacja działa zacnie :-P
Pod Schroniskiem Sowa wskakujemy na żółty i docieramy do Koziego Siodła. Stąd czerwonym na Kozią Równię i piękny zjazd na Przełęcz Jugowską. Mniam-mniam!


Przypominam sobie, że Anamaj niedawno wspominała o zmianach jakie zaszły w Zygmuntówce. Jak już jesteśmy tak blisko to trza to sprawdzić. pomijając wszelkie inne zmiany to największą zmianą, która przykuła mój wzrok był widok Opata w lodówce. Takie zmiany toleruję, akceptuję i przyjmuję z radością :)
Bardzo miło nam mija czas na kolejnej posiadówce.
Widok na Bukową Chatę:


Radziu po ostatnich podbojach Kalenicy nie ma parcia na ten szczyt. A ja? Może bym miała, gdyby nie tak mokro, gdyby lepsza forma. Może, ale niekoniecznie. Zeszło ze mnie ciśnienie. Z Zimnej Polanki obieramy zatem kierunek na żółty pieszy na Trzy Buki. To Radzia pierwszy raz z tym zacnym zjazdem. Pięknie się z nim rozprawia. Bez zbędnego słodzenia - naprawdę jestem pełna podziwu dla Twoich umiejętności i odwagi.





 
Z Trzech Buków niebieskim szlakiem pieszym (nowość dla obojga, nieszczególnie atrakcyjna technicznie) docieramy do szosy zaraz przed Kamionkami. Stąd asfaltem do Pieszyc, zahaczając po drodze o festyn dożynkowy :-) Dalej Lutomia Dolna, Mała, wiochy, trochę pól i błocka. Krzyżowa, Boleścin. W Jagodniku jesteśmy na tyle wcześnie, że postanawiam jeszcze odwiedzić Mamę. Tu się zatem rozstajemy,
Czadowo było! Zabawa, jazda, śmiech, mgły i góry. O to właśnie chodzi :D
Dzięki Radzior. Braku Muflona na razie wybaczyć nie potrafię, ale liczę na rychły rewanż już z całym stadem.
Do następnego!


  • DST 125.00km
  • Teren 24.00km
  • Podjazdy 1980m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 31 sierpnia 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Kuba po wczorajszych wojażach na downhillowych zjazdach z Dzikowca dziś leczy kolana. W związku z tym odpadł z zaplanowanego wspólnego wypadu. Ruszam zatem sama, uprzednio o poranku ogarniając rower. Przede wszystkim upuszczam powietrze z amortyzatora i dopompowuję do ino 60 PSI (wcześniej było 70). SAG wychodzi mi w okolicach 15% więc z sensem. Podczas jazdy okazuje się jak chodzi na konkretniejszych przeszkodach... A chodzi wyśmienicie. Nie wiem dlaczego tak długo z tym zwlekałam. Myślę, że mogłabym jeszcze ciut upuścić, ale chyba na razie się wstrzymam, skoro jest dobrze.

Przed Głuszycą piszę smsa do Młodego - Dawaj na rower!!! Odpowiedź jest zaspana i dość niechętna. Ale nie mija godzina jak okazuje się, że zebrał się w sobie i pędzi do Bozanova mi na spotkanie. CZAD! Przed 11 spotykamy się w umówionym punkcie i z Bozanova uskuteczniamy fajny terenowy podjazd na Machovsky Kriz. Nie ciśniemy do utraty tchu ale wszystko idzie nam bardzo sprawnie. Z Machovskiego trzy hopki (na trzeciej nie dość, że zatrzymuje mnie piach to jeszcze okazuje się, że puścił mi zacisk tylnego koła... No ileż czasu ja się z tym będę męczyć?! Zmiana zacisku nic nie dała. To co ja mam zrobić?! Ramę zmienić???) i bezproblemowy dojazd na Bozanovsky Spicak. Na górze zasłużona sielanka i pogaduchy.






Po jakimś czasie zbieramy się i uskuteczniamy przynoszący za każdym razem niesamowitą radochę zjazd rowerowym przez telewizory. Zjeżdżamy całość bez żadnych problemów, a na dole uśmiechów z paszczy zetrzeć nie umiemy :-) CO ZA FRAJDA!!!
Dalsza droga to stary asfalt do Ameriki. Chwila na opatowe piwko i kierunek - podjazd ścianą i zjazd zakończony morderczym uskokiem.
SUKCES - pierwszy raz w życiu udało mi się całą ściankę podjechać bez żadnej wtopy. Serce mi z piersi wyskoczyć chciało przez długi czas, ale udało mi się utrzymać je na wodzy. Radość na szczycie była gigantyczna! Młody oczywiście również podjechał ;-) Gratki!
Na szczycie zdzwaniamy sie z Kudowianami, którzy - jak się okazuje - właśnie dotarli do Ameriki. A nam na głowy na szczycie coraz intensywniej zaczyna padać. Szybka konsultacja i decyzja - wracamy. BARDZO to była mądra decyzja, bo od chwili wejścia do knajpy przez następne dwie godziny lało praktycznie bez przerwy. Kamienny zjazd może jeszcze ogranęlibyśmy bez wielkich problemów, ale późniejsza tarka korzenna już mogłaby się przyczynić do porządnych gleb. A tak? W Americe czas upłynął nam we czwórkę bardzo przyjemnie więc absolutnie podjętej decyzji nie żałuję. Następnym razem się zjedzie ;)


Pozostały do zmierzchu czas szybko się kurczy. Po 16:00 ulewa się uspokaja co mnie raduje wielce, bo do domu jeszcze ok. 60 km, których pokonywanie w rzęsistym opadzie na pewno nie należałoby do najprzyjemniejszych. Z Najmłodszym Rowerzystą Świata dojeżdżamy do 303ki, gdzie się rozstajemy. Ja przez Mezimesti, Mieroszów, Rybnicę, Głuszycę wracam do domu. Ostatnie 20 km znów lekko pada, ale zupełnie nieuciążliwie.




Bardzo dobry był to dzień. Wspaniałe, ukochane moje góry, doborowe towarzstwo, pogoda? fajna w sumie pogoda, klimatyczna i jesienna - taka jaką lubię bardzo. Tak! Dobry był to dzień.
Jedyny minus - po deszczu, na powrocie do domu, przejechałam jakieś 1000 wypełzłych na drogę ślimaków. Nie żebym darzyła te zwierzaki jakimś wielkim uczuciem, co absolutnie nie znaczy, że przejeżdżanie po ich śliskich cielskach sprawia mi jakąkolwiek radość...


  • DST 105.53km
  • Czas 04:30
  • VAVG 23.45km/h
  • Podjazdy 657m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 27 lipca 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


I stało się.
Zupełnie nie wiadomo kiedy minęło 8 dni naszej dolomitowej eskapady. O poranku dnia dziewiątego przecieram oczy ze zdumienia. To rzeczywiście już koniec? Jakim cudem to zleciało tak nieprawdopodobnie szybko?!
Czyli teraz czeka nas już ino asfaltowy powrót do Bressanone. Początkowo w planie był dojazd rowerem ino do Bolzano, ale - zupełnie odmiennie od dni poprzednich - tym razem pogoda z nieszczególnie obiecującej rano stała się szybko znośna, a później zupełnie ładna i słoneczna i spowodowała zmianę naszej dezycji i pokonanie całości trasy rowerami.

Po drodze przejeżdżamy przez miasta i miasteczka...


Po jednym z szybkich zjazdów docieramy do sadów jabłkowych z cudownym widokiem na góry.


Trafiamy na przepiękny punkt widokowy, który zatrzymuje nas na czas jakiś w miejscu.

(fot. Cerber)


(fot. Ryjek)


(fot. Janek)

W Bolzano robimy sobie krótką przerwę, podczas której jemy resztki wiezionego w plecakach jedzenia, wypijamy wiezione przez siebie resztki napitku, rozkoszujemy się Słońcem, które choć ostatniego dnia postanowiło nas porozpieszczać. Po napełnieniu brzuchów pora ruszyć. I co? I klops! Okazuje się, że gdzieś na pięknej asfaltowej drodze Bogdan złapał flaka. Jest to dopiero druga (po drugodniowej Ryjkowej) dziurawa dętka tego wypadu. Niesamowite!

Zawsze jesteśmy chętni do pomocy. Trójka wspomaga Bogdana dobrym słowem i uśmiechem, ja wspomagam archiwizując jego poczynania na kliszy :D





Dalsza trasa to już bardzo urokliwe ścieżki rowerowe prowadzące nas prosto do celu - naszych samochodów, które mamy nadzieję czekają na nas tam gdzie je zostawiliśmy 19 lipca.




W samym Bressanone łapie nas prawdziwie letni opad deszczu, w pełnym Słońcu, w ciepełku.
Przez kilka ostatnich chwil mamy problem z odnalezieniem parkingu, ale w końcu i do niego trafiamy i nie pozostaje już nic jak zapakować graty i zakończyć to co miało być przygodą życia i bez dwóch zdań sprzeciwu nią było!


  • DST 39.00km
  • Teren 9.00km
  • Czas 02:26
  • VAVG 16.03km/h
  • Podjazdy 1132m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 26 lipca 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Nawet nie pamiętam już jaką aurę mieliśmy opuszczając tego dnia Falcade. Wiem, że pobudka o 5:00 w celu obserwacji wschodu Słońca okazała się być całkiem dobrą decyzją. Choć wschód nie przyprawił swoim pięknem o zawrót głowy to jednak był ładny, alpejski, kolorowy i wróżył przyzwoitą pogodę.




Znów nastąpił podział na dwie podgrupy - Janek z Tomkiem podjeżdżają wyciągiem prawie do samego celu dzisiejszego dnia - jeziora Lago di Cavia położonego na wysokości 2102 m n.p.m. Tam mają czekać na naszą trójkę - Ryjka, Bogdana i mnie. My dublujemy wczorajszy asfaltowy podjazd na Passo Valles. Już na tym podjeździe zaczyna się dziać - mgła, chmury, mżawka, a w końcu deszcz...

(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)


(fot. Cerber)

Po dotarciu na przełęcz wjeżdżamy na szuter i zmierzamy z kierunku chłopaków. Pogoda z minuty na minutę coraz gorsza - zimno potwornie (chłopaków sprzęty mówią o temperaturze w okolicach 7 st. C - brrr!!!), deszcz coraz mocniejszy. I co ja robię tu?! Nim dotrzemy do celu spotykamy chłopaków - nie ma po co jechać, ani jezioro piękne w takich warunkach pogodowych, ani jakiegokolwiek schroniska, którego się spodziewaliśmy... no naprawdę nie ma po co jechać. Już mam robić w tył zwrot, kiedy słyszę Bogdana - nie po to tyle podjeżdżałem by teraz zawrócić... Do jeziora nie dotarliśmy, ale jakiś tam cel osiągnęliśmy. Jaki? Tego chyba nikt nie wie, ale grunt, że zaliczony :-P

Cel:

(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)

Po zjeździe z powrotem na przełęcz zaszywamy się w knajpie z widokiem na zewnątrz. Pijemy kawy, pijemy piwa, jemy ciasta i uśmiechami próbujemy przykryć rozdrażnienie. Bo pogoda coraz gorsza, już nie pada, już leje. Po kącie padania kropli widać jak wiatr szaleje. I jak tu jechać w takich warunkach? Minuty mijają, z minut robią się godziny. Jedni przysypiają, inni ziewają, ja zastanawiam się kiedy obsługa wywali nas z tego przybytku, bo stół już od dawna pusty... W końcu czas zacząć podejmować konkretne decyzje. Pierwotny plan zakładał: zjazd-podjazd-zjazd, część w terenie, do San Martino di Castrozza. Ale w takich warunkach coraz mniej przekonani jesteśmy do tego wszystkiego. Zniechęceni zaczynamy szukać jak najłatwiejszej drogi, która przy okazji pozwoli nam w dniu następnym na komfortowy transer do samochodu. Po burzliwych (a jakże?!:-) dyskusjach pada na Predazzo. Czyli czeka nas teraz ok. 20 km, wpierw mocnego zjazdu w ulewie a później lekkiego zjazdu w ulewie - CZAD!
Przez kilka początkowych kilometrów zjazdu miałam głowę przepełnioną samymi czarnymi myślami. Obawiałam się, że drgawki spowodowane wychłodzeniem w końcu swoją intensywnością zwalą mnie z roweru. Nie potrafiłam się zdecydować czy zjeżdżać super szybko, marznąć na potęgę, ale być u celu szybciej, czy może ostro przyhamowywać, liczyć, że dzięki temu oszukam chłód i dotrzeć do Predazzo dwa razy później. Odpowiedź wyklarowała się sama. Tak jakoś wyszło, że ręce mi tak skostniały, że straciłam umiejętność hamowania. No i git.
Przed samym Predazzo nawet przestało padać, a po dotarciu pod punkt informacyjny powoli zaczęło zza chmur wychodzić Słońce. Oczywiście nasz pośpiech przypłaciliśmy koniecznością 45ciominutowego oczekiwania na otwarcie informacji. No ba!

(fot. Ryjek)

Intensywne poszukiwania skoczni narciarskiej spełzły na niczym, miasteczko niby niebrzydkie, ale coś mi w nim nie grało. Nie ujęło mnie za serce, choć znalazło się kilka punktów zdecydowanie wartych zobaczenia...
Pani z informacji chyba nie przepada za Polakami, bo polecone nam przez nią lokum było absolutnie najgorszym ze wszystkich dotychczasowych: niezwykle niemiła obsługa, taki sobie komfort, średnia wieku pensjonariuszy w okolicach 80 lat i śniadanie z rodzaju tych, które wspominasz później z bardzo skwaszoną miną.

LA FINE DELL`OTTAVO GIORNO


  • DST 47.12km
  • Teren 17.00km
  • Czas 03:40
  • VAVG 12.85km/h
  • Podjazdy 1788m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 25 lipca 2014 | Komentarze 1

Uczestnicy


Wyglądamy przez okno... po zeszłodniowych opadach deszczu nie ma śladu. Słońce pięknie przyświeca dając nadzieję, że tego dnia pogoda nie sprawi nam psikusa. Jako, że zdecydowaliśmy się zostać w Falcade na dwie noce siódmy dzień dolomitowej wyprawy realizujemy z lekkimi plecakami. Miło.


Na dzień dobry czeka nas dość długi i monotonny, asfaltowy podjazd z 1200 m n.p.m. na 2032 m n.p.m., na Passo Valles. Końcówka tegoż podjazdu zupełnie nie chce mi wejść jak należy. Męczę się nieprzeciętnie, że nawet Bogdan ma ze mnie małą polewkę przeplataną niedowierzaniem :-) Sama za bardzo nie wiem co jest grane, jakoś tak zwyczajnie mi się nie chce. Ale w końcu docieramy na górę, a oczom naszym ukazuje się nadchodząca zmiana pogodowa....




No peeeeewnie! Nie po to jechaliśmy 800 km by zaznawać kąpieli słonecznych. Nie może być zbyt lekko. Zatem kolejny dzień musimy się uzbroić w cierpliwość, spróbować za bardzo nie zrzędzić i nie narzekać, bo widać, że upałów doświadczać i tego dnia nie będziemy.
Po chwili deszczowego zjazdu postanawiamy nie przemakać na wskroś, znajdujemy schronienie i próbujemy przeczekać najgorszą część opadu. Udaje się to zrobić tak skutecznie, że po jakimś czasie nie tylko przestaje padać, ale nawet wychodzi z powrotem piękne Słońce.

(zdj. Ryjek)

Czas na pogadankę: co kto z kim i którędy. Tworzą się dwa obozy. Jeden - niewyżyty - postanawia zmodyfikować lekko trasę, wpakować się na szlak pieszy i zobaczyć co mu z tego przyjdzie. Drugi podobóz stwierdza, że praca mięśniami nóg zamiast rąk czasem bardziej popłaca, wybiera pierwotny plan i nie próbuje swoich sił w "walce" z naturą. W którym obozie się znalazłam?? Poniższe zdjęcia pokażą :-)



(zdj. Janek)




(zdj. Janek)







Wcale nie jest tak, że ja mam coś przeciwko noszeniu rowerów czy przedzieraniu się przez chaszcze i górskie potoki. Nie mam też wielkich problemów z padającym zimnym deszczem. Świadomość zgubienia szlaku i ryzyka zostania pożartą przez wilki i niedźwiedzie przyprawia mnie jedynie o bardzo delikatną gęsią skórkę, a lot w przepaść z rowerem (czy też bez) wydaje mi się tak abstrakcyjnym problemem, że w ogóle staram się nie brać go pod uwagę. Gdy wszystkie powyższe czynniki spotkają się na wspólnym obiedzie i piwku i postanowią dla rozrywki żerować na moim umyśle to zamiast strachu włącza mi się (mały) wkurw. A tego nie lubię, bo staję się wtedy zrzędliwa i nieprzyjemna, czym niewątpliwie potrafię wkurzyć również moich współtowarzyszy doli i niedoli. I nawet jeśli wyjątkowość zaistniałej sytuacji nie była w stanie wyprowadzić ich do tej pory z równowagi to mój podły nastrój czasem już potrafi. Nie lubię tego. Staram się radzić sobie z tym najlepiej jak potrafię. Wynajdywać pozytywy nawet w potencjalnie beznadziejnych sytuacjach. Czy mi się to udaje??? Nie zawsze, ale czasem należy docenić same chęci i starania :-P
I tak też się stało tego pięknego lipcowego dnia. Kilka (w teorii) błędnych decyzji doprowadziło naszą złaknioną przygód trójkę do dość ciekawego punktu, w którym musieliśmy wybrać jedną z dwóch postaw: albo spuszczamy nos na kwintę, użalamy się nad swoim losem i złorzeczymy nad podjętymi przez nas decyzjami... albo szukamy pozytywów - cieszymy się kupą śmiechu zaznaną podczas kilkukilometrowej przeprawy przez dziki las, cieszymy się bliskimi spotkaniami z sarnami i jeleniami w tymże lesie, cieszymy się również tą odrobiną szaleństwa, której dane nam było doświadczyć.
Było ciężko, było zimno i mokro, było nierzadko mocno ekstremalnie. Nos na chwilę mi się opuścił, ale szybko się zreflektowałam i postanowiłam się cieszyć tą sytuacją, bo co jak co, ale przeprawę przez las z Tomkiem i Jankiem zapamiętam do końca życia! Dzięki chłopaki!!! :-D
Cudownym jest również fakt, że Ryjek z Bogdanem okazują nam mnóstwo zrozumienia i nie obrażają się, że przez nasze widzi-mi-się przyszło im czekać na nas kupę czasu. Trochę się z nas śmieją, trochę z politowaniem głaskają po głowach, (na pewno w duszy trochę i zazdroszczą:-)).

My docierając do Malga Bocche mamy pogodę taką:




Oni, chwilę wcześniej, mieli taką :-)

(zdj. Cerber)

Dajemy sobie chwilę na ochłonięcie z emocji, porozczulanie się nad sobą, przegryzienie kilku kęsów ciasteczek i ruszamy w dalszą drogę. Powoli w stronę Rifugio Lusia. Po drodze znów wychodzi Słońce, a deszcz już nie wraca dając nam od siebie trochę odpocząć.

(zdj. Janek)

Ostatecznie podjeżdżamy do San Pellegrino, z którego czeka nas ostry, asfaltowy, BARDZO serpentynowy zjazd do Falcade.



(zdj. Cerber)

A po powrocie.... mniami!

(zdj. Ryjek)

LA FINE DEL SETTIMO GIORNO


  • DST 25.13km
  • Teren 10.00km
  • Czas 02:11
  • VAVG 11.51km/h
  • Podjazdy 1027m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 24 lipca 2014 | Komentarze 1

Uczestnicy


Po wspaniałym czwartym dniu wyprawy i obezwładniająco pięknym piątym, nadszedł czas delikatniejszej trasy - typowego transferu stąd - dotąd, czyli opuszczamy Alleghe, w którym zabawiliśmy ino jedną noc i zmierzamy w kierunku Falcade, po którym nieszczególnie wiemy czego się spodziewać.

Pogoda od samego rana taka sobie. Ani szczególnie ciepło, ani szczególnie zimno. Takie właśnie nie-wiadomo-co. Chyba najgorsze ze wszystkiego, bo za nic nie wiadomo jak się ubrać i człowiek co kilka minut musi się zatrzymywać by zdjąć/ubrać/zdjąć/ubrać ponownie.... I tak w koło Macieju...

Asfaltem docieramy do miejscowości San Tomaso Agordino, z jej pięknym kościółkiem Chiesa di San Tomaso.

(fot. Cerber)





Za dużo się napodziwiać nie da, bo wszystko przykrywają dość niskie chmury. Zbieramy się zatem w sobie, podjeżdżamy trochę asfaltem i po chwili zaczynamy mocny (a na końcu supermocny) terenowy podjazd pod małą kapliczkę.

Jeśli się nie mylę to napis głosi: Przystanek na modlitwę. Ja po podjechaniu końcówki w duszy prosiłam siły wyższe, by zabrały ogień z moich ud, którym dałam właśnie porządnie popalić. Modły zostały po chwili wysłuchane.

By nie skłamać - nieszczególnie wiem co się działo później. Żadnego konkretnego celu tego dnia nie było. Żadnego szczytu ani przełęczy do zdobycia. Lekki dzień na przetransportowanie swoich tyłków, sprzętów, które owe tyłki wożą oraz plecaków z miejsca na miejsce. Wiem, że bywało ciężkawo:

(fot. Ryjek)

Wiem, że w pewnym momencie trafiliśmy do wioski, która wszystkich nas ujęła tak za serca, że postanowiliśmy na czas jakiś rozbić w niej obozowisko:



(fot. Ryjek)

Wiem, że żadnemu z nas dupska się ruszać dalej nie chciało i pewnie przez czas jakiś byśmy się stamtąd nie ruszyli, gdyby nie zaczęło padać.... Swoją drogą czas spędzony pod stodołą to jedna z najcieplej wspominanych przeze mnie chwil tego wypadu. Taka błoga, niewymuszona, cudowna sielanka.
Ruszyliśmy zatem. Niektórzy, niepomni nawoływań reszty stada, podczas zjazdu zagalopowali się i musieli popylać z powrotem pod górę... No cóż, zdarza się najlepszym :) Potem padało i padało i padać przestać nie chciało.
Trafił się jakiś podjazd, który zdaje się miał być zjazdem. W ostatniej wiosce przed Falcade trafiła się Polka, która już bardziej była Włoszką niż Polką i w mowie i czynie i ciele. Trafiały się kolejne punkty informacyjne, które swoją sjestową nieobecnością szerzyły do godziny 15:30 dezinformację, zmuszając nas do picia nieoczekiwanie się prezentujących caffe Americano w szalenie o tej porze opustoszałych kawiarnio/spelunach.
I trafiło się, że po otwarciu informacji w końcu dotarliśmy do poleconego nam lokum, które po całym dniu wielce miłego, ale i ciut niefartownego transferu, okazało się być nieprawdopodobnie przytulnym, a do tego obdarzonym wspaniałą właścicielką (do polecenia absolutnie każdemu: Albergo La Montanara, Via Scola 12, Falcade). I nareszcie last but not least - Augusto Murer Museum - najbrzydsza, a zarazem najpiękniejsza perełka architektoniczna tego cudownego miasteczka ;-)

W oczekiwaniu na otwarcie punktu (dez)informacji.

(fot. Ryjek)

Falcade:


Augusto Murer Museum:


I wieczorny widok z okna La Montanary:

(fot. Janek)

LA FINE DEL SESTO GIORNO




  • DST 41.56km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:33
  • VAVG 11.71km/h
  • Podjazdy 1449m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 23 lipca 2014 | Komentarze 6

Uczestnicy


Piąty dzień to dzień transferowy. Z Cortiny d`Ampezzo wyruszamy zatem z załadowanymi plecakami. Małe spostrzeżenie - zapakowany plecak ciążył mi właściwie tylko pierwszego dnia. Później jakoś przestałam zwracać na to większą uwagę. Przed wyjazdem obawiałam się, że ten dodatkowy ciężar będzie mi znacznie bardziej doskwierać.

Pożegnanie z Cortiną.


Z Cortiny od samego początku mamy podjazd. Wpierw ładne kilka kilometrów nieszczególnie wymagającego, ale monotonnego podjazdu asfaltowego, z którego po ok. 10 km skręcamy w lewo. I zaczyna się!


Tenże podjazd trwa ok. 4 km. Średnio 15%. Idzie wyzionąć ducha, ale to po dotarciu na górę dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa :)
Dojeżdżamy do pierwszego z trzech schronisk: Rifugio Cinque Torri (2137 m n.p.m.) i w tym miejscu kończy się ostatecznie asfalt.  Pogoda z ładnej staje się powoli jeszcze ładniejsze. Słońce coraz częściej wygląda zza chmur. Upału zdecydowanie nie ma, ale może to i lepiej... Bo każdy z kolejnych podjazdów jest jeszcze cięższy od poprzedniego...

Fantastycznie poprowadzony szlak pieszy na zboczu góry.


Ryjek i Cerber szykujący się do ataku.


I efekt przygotowań :-)

(fot. Ryjek)





Po podjechaniu jakiejś szalonej ścianki nie wytrzymałam i padłam! Trochę z wysiłku, a trochę z wrażenia nad tym co mnie otacza.

(fot. Janek)

Jeszcze moment, jeszcze chwila i dojeżdżamy do drugiego schroniska: Rif. Scoiattoli (2255 m n.p.m), spod którego roztaczają się widoki wyciskające z oczu łzy wzruszenia. Szykując się do wyjazdu w Dolomity wiedziałam, że będzie pięknie, ale tego co zobaczyłam piątego dnia wyprawy nie spodziewałam się ani trochę. Moje niebo tak właśnie wyglądać powinno!

(fot. Cerber)


(fot. Ryjek)








(fot. Cerber)






(fot. Janek)

Ciężko idzie rozstanie się z tymi widokami, ale jeszcze nie osągnęliśmy celu dzisiejszego dnia. Jeszcze ponad 150 metrów w pionie, na co składa się najbardziej morderczy z dzisiejszych podjazdów. Bo to nie tylko ściana, to ściana z terenowymi przeszkodami w postaci zarówno dużych jak i małych kamieni. Ściana, która mnie pokonała. Nie uniosłam końcówki kondycyjnie. Kto zgadnie które z naszej piątki uniosło?! :-P

Widok już spod Rifugio Averau (2413 m n.p.m. - kolejny dzień i kolejny rekord wysokości)


W prawym górnym rogu majaczy ośnieżona Marmolada - Królowa Dolomitów (3343 m n.p.m.)


Pod schroniskiem spotykamy trójkę Polaków wędrujących pieszo po Dolomitach.


Siadamy w Rif. Averau, radujemy się napojami, widokami, rozmową. Nad głowami niepostrzeżenie zaczynają gromadzić się coraz ciemniejsze chmury. Nagle czujemy, że z chmur tych zaczyna nam na głowy kapać jakaś ciecz. O-o! Nie ma na co czekać. Czas się zbierać i gnać w stronę zjazdowej perełki dzisiejszego dnia - cudnego kamienistego singla trawersującego dolomitowe zbocze.

Podkradnięte z jutiuba użytkownikowi Thomas Warsch, bo ciężko oddać piękno tego zjazdu na fotkach:



(fot. Cerber)


(fot. Ryjek)


(fot. Ryjek)

W końcu z kamienistego singla zjeżdżamy na piękne łąki i kontynuujemy trasę zmierzając powoli w stronę Alleghe - miejsca naszego dzisiejszego noclegu.









(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)

Po całym dniu pełnym wrażeń dojeżdżamy do Alleghe, malowniczo położonego nad Lago di Alleghe (bo po co za bardzo przekombinowywać z nazwami:)

(fot. Janek)

LA FINE DEL QUINTO GIORNO