avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
  • DST 33.71km
  • Teren 20.00km
  • Czas 03:00
  • VAVG 11.24km/h
  • Podjazdy 1458m
  • Sprzęt KROSSowy
Dolomity 2. San Vigilio - Kronplatz - San Vigilio

Niedziela, 20 lipca 2014 | Komentarze 3

Uczestnicy


Z tego co wiem to pierwotnie w planach nie było opcji zabawiania w San Vigilio dłużej niż jedna noc.
Kilka aspektów jednak złożyło się do kupy (z prognozami pogodowymi niewspółgrającymi z naszymi planami rowerowymi na pierwszym miejscu) i decyzja zapadła - dzień numer dwa to pętla San Vigilio - San Vigilio z głównym celem w postaci wspinaczki na szczyt Kronplatz o wysokości 2275 m n.p.m. Po wcześniejszym dniu, kiedy to po raz pierwszy w życiu wdrapałam się na wysokość powyżej 2000 m n.p.m., szczyt Kronplatz miał stanowić kolejny rekord. Od rana piękna pogoda zachęcała do zmagań z dość wymagającym podjazdem.



Asfaltowy początek podjazdu daje mocno w kość. Słońce praży z góry i z dołu. Po dotarciu do szutru i wjechaniu w las od razu robi się lżej na sercu, duszy i ciele. Po chwili dojeżdżamy do dolnej stacji wyciągu, gdzie czeka nas chwila przerwy na odciążenie plecaków. Tomek postanawia skorzystać z udogodnień techniki, reszta wybiera zdobycie szczytu przy pomocy siły własnych mięśni. Chwała Jankowi za to, że nie dołączył do Tomka!!! :-)

Po drodze natykamy się na krowi wodopój w postaci wanny wypełnionej wodą. Janek rzuca pomysłem. Ja podchwytuję. Jakże cudownie jest realizować pasję z ludźmi, z którymi przy okazji można puścić wodzę odrobinie szaleństwa i po prostu, zwyczajnie być sobą!

(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)

Obłędnie zimna woda działa cuda przy temperaturze powietrza przekraczającej 30 stopni. Któż z nas przypuszczał, że za kilkanaście minut po Słońcu nie będzie już śladu, a temperatura poleci na łeb na szyję?! Że zapowiadane załamanie pogody nie będzie czekać na późne popołudnie, tylko postanowi dać przedsmak siebie już na szczycie...? Niewątpliwie zapłaciliśmy z Jankiem rozsądną cenę za te kilka chwil radości w zardzewiałej wannie. Oj telepało z zimna, telepało...

W drodze na szczyt.


Widoków z minuty na minutę coraz mniej. Przed samym szczytem, wabieni kuszącym krótkim zjazdem, odbijamy z Bogdanem na sekundę w bok.


I ostatecznie docieramy do szalenie NIEatrakcyjnego celu - Kronplatz. Tu następuje czas na sesję przy dzwonie, posiadówkę na leżakach w oczekiwaniu na Tomka (biedak naczekał się na otwarcie wyciągu) a ostatecznie skrycie się przed coraz bardziej obezwładniającym zimnem w środku przybytku kawiarnianego.

(fot. Ryjek)



Wyjście na zewnątrz zaskakuje nas deszczem. Nie jesteśmy na to przygotowani. Bez ciepłych ciuchów, część z nas bez kurtek przeciwdeszczowych, dwójka wciąż przemoczona prawie na wskroś. ZIMNO! Trochę panikujemy, trochę wkurzamy tym innych, trochę inni swoim wkurzeniem wkurzają nas. Ostatecznie wszyscy zaciskamy zęby, zbieramy się do kupy i lekko modyfikujemy pierwotny plan, by jak najspokojniej dotrzeć do domu.
Deszcz szybko się kończy. Humory wciąż nie do końca idealne, ale uśmiech powoli wraca na twarz. W tym momencie po raz pierwszy i ostatni na całym wypadzie czuję ból kolana. Jego pojawienie się było zrozumiałe i zasadne. Utrzymał się prawie do końca tej wycieczki, ale później już nie wrócił :-)


Dalej nawet nawiedza nas niemała ilość całkiem satysfakcjonującego terenu. JUPI!

(fot. Ryjek)


(fot. Ryjek)


(fot. Cerber)

Teren ten doprowadza nas do pięknej miejscówki, ciut obok szlaku. Dla takich chwil jak ta przy stodole warto sobie na chwilę zepsuć humor, bo poprawianie go w tak genialnych okolicznościach to czysta rozkosz!



(fot. Ryjek)


(fot. Ryjek)

Sporo czasu spędziliśmy rozkoszując się widokami po deszczu, ciesząc się swoim towarzystwem i tym, że jesteśmy w tym miejscu. W końcu nadszedł czas by ruszać dalej. Żadne z nas nie spodziewało się tego co nas za chwil kilka czeka...

(fot. Cerber)

Na początek coś czego wszyscy się spodziewali czyli kolejne mniej i bardziej hardkorowe zjazdy. A później coś co zjazdem być miało, a okazało się przeprawą przez piekło zwaną dalej szopingiem.
Napotkane po drodze pozostałości czegoś powinny były dać nam do zrozumienia, że nas tu nie chcą, że nie tędy droga, że Ryjek miał przed chwilą rację upierając się delikatnie, że zboczyliśmy z kursu. Dlaczegóż Ryjka nie posłuchaliśmy? Dlaczego czaszka na leśnej dróżce nie dała nam nic a nic do myślenia?!


Droga leśna się kończy, wracać nikomu się nie chce, nad głowami widzimy jakiś dom. Zatem rowery pod pachy/na plecy i w górę MARSZ!


Było ciężko, oj było. Buty się ślizgały (pozdrowienia dla Ryjka), chłopaki nie chcieli mnie traktować jak nieporadnej panienki (pozdrowienia dla Bogdana i Janka), za co im jestem wdzięczna, mimo iż z wysiłku prawie zeszłam na zawał serca ;-) Szoping czas rozpocząć!

(fot. Cerber)

I tak oto bujaliśmy się od szopy do szopy, zjazdem, który okazał się być wypruwającym żyły i doprowadzającym serce do palpitacji, podjazdem o nachyleniach zapierających mi dech w piersi. W tym miejscu Bogdan po raz pierwszy pokazał jaki ma power w nogach i podjechał całość bez zająknięcia. Brawo!
Dalej już właściwie dość prosta droga (z jednym małym bu-bu) z powrotem do San Vigilio, pod prysznic, na jedzenie. I na piwo.
I na wieczorne piwo i pogaduchy, które mimo zmęczenia skończyć się nie chciały :)

(fot. Janek)

LA FINE DEL SECONDO GIORNO





Komentarze
Ancorek
| 19:34 sobota, 16 sierpnia 2014 | linkuj Kochana! kiedy Ty znalazłaś czas na kurs włoskiego? Czekam na ciąg dalszy Dolomitowej opowieści :)
alouette
| 19:31 sobota, 16 sierpnia 2014 | linkuj Och, ile ja bym wtedy dała za taką kąpiel!:)) Pamiętam jak było wtedy gorąco i pot się ze mnie lał na podjazdach strumieniami:)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa botek
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]