avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
  • DST 83.49km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:00
  • VAVG 16.70km/h
  • VMAX 72.20km/h
  • Podjazdy 1580m
  • Sprzęt KROSSowy
Wschód Słońca na Ruprechtickym Spicaku

Sobota, 4 października 2014 | Komentarze 16


Tym razem samotnie.
Ruprechitcky Spicak. Kolejny szczyt, z którego roztaczają się wspaniałe widoki. W sprzyjających warunkach potrafią wycisnąć łzy wzruszenia z oczu. I mimo, że sobotnie warunki pogodowe do idealnych może nie należały to łezka w oku się zakręciła. Bo kiedy wstanie się o 3:00, samej, z własnej nieprzymuszonej woli. Zje się przed 4 śniadanie, wypije kawę, z jednym okiem półzamkniętym, drugim na ćwierć otwartym. Kiedy spróbuje się z sensem ubrać i (prawie) o czasie wyruszyć w mrok, pokonując na pamięć znane trasy jakby się nimi jechało po raz pierwszy w życiu. Kiedy przedzierając się przez mgły nie idzie nadążyć z wycieraniem okularów, które wycierać trzeba, bo inaczej rozpraszanie światła na wilgoci je oblepiającej uniemożliwi poruszanie się, gdy przed oczami zamiast zbliżającego się z naprzeciwna auta widać wielką jasną plamę i nic ponad to.


Kiedy w końcu dojeżdża się do wiochy, ostatniej przed wjazdem w teren, spogląda na zegarek i uświadamia sobie, że bez wypruwania płuc nie uda się zdążyć na czas. I wtedy dociera do człowieka, że te nocne starania na nic się nie zdadzą, bo najważniejsze są te 2-3 minuty kiedy to dzień kładzie na łopatki noc wpuszczając na ring olśniewające Słońce. Co mi po wręczeniu medali kiedy nie mogę zobaczyć ostatecznego ciosu?! Pruję więc przed siebie, niepomna na kolano (które chyba wturuje mi w chęci dotarcia na wieżę na czas, bo milczy jak zaklęte), niepomna na błoto i kałuże. Ostatecznie niedaleko za Przełęczą pod Szpiczakiem rzucam rower w chaszcze i ostatnie kilkaset metrów pokonuję z buta (i tak by było z buta, ale z rowerem pod pachą, dużo wolniej), niebieskim pieszym.
I udaje się. Jestem na miejscu jakieś 10 minut przed czasem. Mam jeszcze chwilę na przebranie się i uradowanie gardła grzanym piwem prosto z termosa. I kiedy patrzę na otaczające mnie nie-widoki w dole, przesłonięte chmurami i mgłami, to i tak nie umiem się nie cieszyć. Bo oto jestem tu. Sama jak palec, uszczęśliwiona jak głodne niemowle na widok matczynej piersi.
Chęć powtarzania tego wciąż i wciąż po raz kolejny wynika właśnie z tego uczucia, które towarzyszy mi podczas samego wschodzenia i później jeszcze przez czas jakiś po nim. Tego uczucia, którego za nic nie udałoby mi się opisać, mimo podejmowania wielu prób i usilnych starań. Bo nie wszystko da się ubrać w słowa, nie wszystko potrafię nazwać. W tym właśnie miejscu brakuje mi słów, by opisać to jak gigantyczne wrażenie zrobił na mnie sobotni poranek. I tak - wycisnął mi z oka łzę wzruszenia, na którą może nie pozwoliłabym sobie gdyby stał ktoś obok mnie. Może wstydliwie nie umiałabym się tak szczerze cieszyć tą chwilą. Może.



7:01


7:02


7:03


7:04


Plotki - w postaci Kuby - głoszą, że podczas jego dojazdu samochodowego na miejsce temperatura oscylowała w pobliżu +5 st. C. Na dole. W okolicach godziny 7 - 8. Czyli na szczycie o wschodzie znów musiało być w okolicach zera. Z tygodnia na tydzień coraz lepiej znoszę te poranne chłodki. I jeśli chcę kontynuować realizację mojego nowego hobby to koniecznie muszę się do nich przyzwyczajać, bo cieplej raczej nie będzie...
I tak latam z tym moim zabytkowym telefonem, pełna nadziei, że uda mi się uchwycić przy jego pomocy otaczające mnie piękno. Nieszczególnie się to udaje, ale nie zdjęcia w tym wszystkim są najważniejsze.













Kuba na szczyt dociera blisko 2 godziny po mnie, zadziwiony widokiem mojego roweru porzuconego gdzieś w dole. Jakoś nie chce mi się wierzyć by o tej godzinie pod szczytem Szpiczaka znalazł się amator Krossów. Choć ukryć się nie da, że to okazja czyni złodzieja. Eeee... Mimo wszystko wolę być przesadnie ufna niż przesadnie ostrożna. Uprzedzając ewentualny komentarz w stylu dopóki Cię nie okradną. To już było. A i tak, mimo tego, wciąż wolę ufać niż zakładać, że wszyscy mogą być potencjalnymi złodziejami. A tak po prawdzie to fajnie by było umieć znaleźć jakiś złoty środek.


Wiem, że się biedak namęczył przy wprowadzaniu tu tego roweru. I w tym momencie nawet mu zazdroszczę zjazdu, który go czeka, choć zawilgocone korzenie mogłyby mnie tego ranka mocno zblokować. Ja schodzę szukać w trawie Krossa, Kubski za chwilę zjeżdża.

W tym miejscu zaliczył jedyny na tym zjeździe niezamierzony przystanek. Ładnie się na fotce ta ścianka prezentuje. Aż nie chce mi się wierzyć, że podczas ostatniej naszej wizyty na R. Szpiczaku oboje to zjechaliśmy. Grrrrr!!!


Po Szpiczaku obieramy kierunek na Waligórę.




Kuba jest tam na rowerze po raz pierwszy. A po co Waligóra? A bo zamarzył mu się zjazd żółtym szlakiem pieszym w kierunku Andrzejówki. Nie widziałam go więc powtarzam plotkę - zjazd/zejście masakra!!! Ja absolutnie nie podjemuję wyzwania i do Andrzejówki docieram standardową trasą, zaliczając po drodze urokliwy singielek niebieskiego rowerowego. I jak się okazuje - jestem przed Kubą. Od razu w głowie czarne myśli - przecież on miał do pokonania dystans ino 300 metrów przy moich ponad dwóch kilometrach! Za chwilę przyjeżdża, cały i zdrowy. Połowa zjechana, reszta sprowadzana. A chyba każdy albo wie albo potrafi się domyślić jakie jest tempo sprowadzania roweru po prawie pionowej ścianie, jeśli nie chcemy by się ono skończyło naszą śmiercią :-)
W Andzejówce jesteśmy o 10:00. Dla mnie to już środek dnia więc nie mogę sobie odmówić Opata. Kuba szama śniadanie, na które nie miał czasu w domu. Wszystko na zewnątrz, na ławce, w promieniach ciepłego jesiennego Słońca. Co dalej? Ja nie mam zamiaru jeszcze wracać do domu, Kubie nie chce się więcej bujać po Suchych. Proponuje Góry Sowie. Z początku przystaję na to, ale pod warunkiem, że dotrę tam na rowerze, bo transport samochodem wydaje mi się oszustwem. Długo nie daję się jednak namawiać i ostatecznie pakujemy rowery do auta i popylamy na Przełęcz Sokolą.

Z Sokolej asfaltowy podjazd pod Schronisko Orzeł (brawo dla Kuby za podjechanie go w całości!) i na szczyt czerwonym pieszym.


Ze szczytu super-szybki zjazd smakowitym niebieskim na Przełęcz Walimską.


Na przełęczy ludzi jak mrówek. Aż nam się wierzyć nie chce, że tego jest tak wiele.
Pakujemy się na fioletowy, którym ostatecznie mamy dotrzeć na Sokolą, do samochodu.


W międzyczasie pierwotny plan ulega małej transformacji. Zatem jeszcze raz podjeżdżamy na szczyt W. Sowy, by tym razem czerwony pieszy pokonać w dół. W obie strony smakuje wybornie! :-) Uradowani kończymy wspólną jazdę pod samochodem. Kuba pakuje rower i pomyka na czterech kołach, ja wracam na dwóch.
To był niesamowicie udany dzień, choć na sam koniec podkurwiło mnie dwóch kolesi siadając mi bezczelnie na kole, zaraz po tym jak wyprzedziłam ich, jadąc co najmniej 10 km/h szybciej niż oni do tej pory. No nieeeee.... Nie lubię tego strasznie, bo obca osoba jadąc tuż za mną powoduje momentalnie, że kręcę mocniej niż jakbym jechała sama. Może nie zirytowałoby mnie to tak mocno, gdybym nie walczyła z kontuzją kolana. Ale w takim wypadku po 2-3 km po prostu stanęłam na poboczu i kulturalnie poczekałam aż przepadną z przodu. Zupełnie niepotrzebny był to nerw.



Komentarze
lea
| 05:31 wtorek, 14 października 2014 | linkuj Bożenko - dużo się samotnie nocami nie najeździłam jeszcze, ale z perspektywy ostatnich dwóch weekendowych dojazdów napisać muszę, że NIE MA LEPSZYCH I BEZPIECZNIEJSZYCH KIEROWCÓW NIŻ CI NOCNI. Z pełnym przekonaniem to piszę. Kierowcy w nocy genialnie się zachowują, bo zwyczajnie jest ich na drogach jak na lekarstwo więc nie zdarza się, by dwóch jechało naprzeciw siebie; w związku z tym jak wyprzedzają to z największą z możliwych ostrożnością, w całości zjeżdżając na sąsiedni pas. Specjalnie to obserwowałam zeszłej soboty. Tylko jeden wyprzedził jak za dnia, a i tak nieszczególnie blisko mnie. Cała reszta odsuwała się ode mnie tak daleko jakbym miała ich czymś zarazić ;-) Zdecydowanie mniej obawiam się totalnie sprutego imprezowicza nocą, niż wariata wyprzedzającego na gazetę za dnia.
Co do psów - szczekało na mnie kilka, ale ani jednego wolno puszczonego nie spotkałam. Ale tutaj to już zupełna loteria jest. I to również mój największy lęk nocnych wypadów - dzikie psy puszczone samopas. Ale (odpukać) w tym roku jeszcze żadnej psiej przygody nie zaznałam. I oby tak zostało!
Weekend na hamakach? Kusisz!!!
alouette
| 08:15 piątek, 10 października 2014 | linkuj Super! Cudne te wschody słońca:)
Ja ostatnio to do pracy już niestety przyjeżdżam przed zachodem;( Chciałam ostatnio zrobić sobie dłuższą, samotną i nocną wycieczkę- ale boję się trochę takie wypady robić w weekendy - dużo osób może wracać wtedy samochodami po imprezach, itp. , no i najbardziej obawiam się .....psów. To moja największa fobia. Nie wyobrażam sobie, że nagle wyskakuje na mnie jakiś burek w ciemnościach... Jeszcze gdybym miała pewność, że w razie problemów, ktoś może szybko do mnie podjechać, to co innego....a tak byłabym zdana tylko na siebie i trochę to mnie przeraża. Chociaż i kusi jednocześnie:)

Ale w towarzystwie to zupełnie inna bajka:) Też myślę o zakupie lepszego oświetlenia na rower- takich dobrych czołówkach na teren:) Lea, musisz kiedyś z nami pojechać na bikepacking na weekend- jeden hamak mogę odstąpić:)

Zgadzam się z Karelem- pięknie to ujęłaś! :)
z1b1
| 07:54 czwartek, 9 października 2014 | linkuj Kolejny wschód zaliczony - gratuluję!!! Widzę że z kolanem lepiej :) Pozdro!!!
lea
| 09:35 środa, 8 października 2014 | linkuj Radzior - wpierw spróbuję się w teren wpakować z tą lampką, którą mam; zobaczymy co z tego wyjdzie. Jeśli będzie tragicznie lub choćby źle - kupuję nową, mocą i ruszamy w nocne podboje :-)

Cyborg - a na co Ci czekać do przyszłego sezonu? W tym się jeszcze wybierz, skoro formę masz cały czas bardzo dobrą. Warto poczekać na pewną pogodę i sprawdzić jak się sytuacja będzie mieć z przejrzystością powietrza, bo szkoda się wdrapać na górę i nie nacieszyć oczu pięknymi widokami. A co do jazdy nocą - zmienia mi się. I dobrze, bo doznania są zupełnie odmienne od tych związanych z jazdą w jasności i wcale nie gorsze, jak do tej pory sądziłam :)
cerber27
| 12:45 wtorek, 7 października 2014 | linkuj Wybieram się na ten Ruprechticki Spiczak już od dwóch lat i wybrać się nie mogę :) może w przyszłym roku się uda. Swoją drogą podziwiam Twój zapał do nocnych podbojów, bo faktycznie mówiłaś kiedyś, że za nocnymi jazdami nie przepadasz :) Pozdrawiam serdecznie
Radzior | 07:39 wtorek, 7 października 2014 | linkuj Kupuj lampkę to zaszalejemy w nocy :)
Lea | 05:26 wtorek, 7 października 2014 | linkuj Moni, Mors - wjazd w teren nastąpił już prawie po jasności. Kiedyś nabędę znacznie mocniejszą lampkę i spróbuję zorganizować nocne brykanie po górach, ale to co mam nie nada się do aż takich harców :-)

Starsza - idzie przywyknąć, co nie? :-)

Lutra - może wszystkiego dublować nocą nie będę, ale spodobała mi się jazda w ciemności. Co mnie zaskakuje, bo do tej pory broniłam się przed tym mocno.

Cre - no nieeee, kamizelkę ciepłą miałam ze sobą na górze. Kross dużym dzieckiem już jest i potrafi się zatroszczyć o siebie jak się go zostawi na chwil kilka samego ;)

k4r3l - wariat! Daj mi 3 godziny dodatkowe w ciągu dnia i obiecuję naskrobać dla Ciebie jakieś opowiadanie :D

Bogdano - sama się tym nie zajmuję. Googluję czas wschodu na dany dzień w danym miejscu i to ta godzina stanowi mój termin ZERO stawienia się na szczycie. Jeśli brak Ci bodźca do jazdy to zdecydowanie polecam nocno-poranne eskapady. Dają nieprawdopodobnego kopa!

Marku, Tomku - dzięki :-)
tomcar
| 16:34 poniedziałek, 6 października 2014 | linkuj Naprawdę super podziwiam za zapał i zazdroszczę :-)
k4r3l
| 09:49 poniedziałek, 6 października 2014 | linkuj "bo najważniejsze są te 2-3 minuty kiedy to dzień kładzie na łopatki noc wpuszczając na ring olśniewające Słońce." - łooo siet, dobre! To kiedy jakaś książka? Czytałbym :))))
cremaster
| 07:58 poniedziałek, 6 października 2014 | linkuj Ale żeby tak zostawić rower w zimnych, mokrych krzakach samotnie? No chyba że go ubrałaś w ciepłą kamizelkę ;);)
lutra
| 05:49 poniedziałek, 6 października 2014 | linkuj Ogromny szacun za wszystko co do tej pory. Podziw i szacun za "słoneczne patrole".
Nie mów ,że wszystkie Twoje dotychczasowe osiągnięcia będziesz powtarzać po ciemku :))).
Chociaż...Trudno w to nie uwierzyć.
starszapani
| 05:36 poniedziałek, 6 października 2014 | linkuj Popieram Morsa, istny szatan z Ciebie Emi :))) Piękne zdjęcia ze wschodu :) Buźka :)
PS. Też wstawałam o 3 w nocy i pierwszy raz nie było z tym problemu ;)
mors
| 21:54 niedziela, 5 października 2014 | linkuj Lea, przechodzisz już samą siebie. :))) Też mi brak słów. ;)))

PS. pobudka o 3 w nocy - ja dziś wyjątkowo obudziłem się o 7 i wyjechałem o 8 i byłem z siebie dumny. ;D
Co innego przejechać całą noc ;) no ale to nie w trudnym terenie :O
monikaaa
| 20:07 niedziela, 5 października 2014 | linkuj Lea. Jesteś wielka!

Nigdy nie odważyłabym się na samotne wpędzenie się w teren w nocy. Wiem, że mniej grozi mi w lesie, niż w centrum miasta, ale jakoś nie potrafię przełamać w sobie strachu do odludzia. Serce wyskoczyłoby mi z klaty albo padło na zawał. Jedno z dwóch. :)

Nowe hobby? :>

Mnie również wkurwia takie siadanie na kole, kiedy nawet nie przywitają się z Tobą.
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa accza
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]