Kategorie bloga
- 1000 - 1500 w pionie
116 - 1500 - 2500 w pionie
42 - 2500 - ... w pionie
6 - Beesową paczką
80 - Beskidy
3 - Bieszczady
2 - Chaszczing
3 - Dolomity 2014
9 - Góry Bardzkie
3 - Góry Bialskie
3 - Góry Bystrzyckie
4 - Góry Kaczawskie
1 - Góry Orlickie
4 - Góry Sowie
115 - Góry Stołowe i Broumovsko
17 - Góry Suche
53 - Góry Złote
4 - Izery
1 - Jesioniki
4 - Karkonosze
15 - Korona Gór Polski
13 - Masyw Ślęży
59 - Masyw Śnieżnika
5 - Rekonstrukcja ACL
11 - Rudawy Janowickie
4 - Single i Ścieżki
6 - Wschody Słońca na szczycie
6 - Zima na całego!
16
Archiwum bloga
- 2016, Luty
16 - 15 - 2016, Styczeń
1 - 4 - 2015, Grudzień
19 - 24 - 2015, Listopad
16 - 49 - 2015, Październik
15 - 39 - 2015, Wrzesień
20 - 144 - 2015, Sierpień
13 - 106 - 2015, Lipiec
2 - 17 - 2015, Czerwiec
2 - 33 - 2015, Maj
12 - 70 - 2015, Kwiecień
16 - 62 - 2015, Marzec
19 - 96 - 2015, Luty
13 - 37 - 2015, Styczeń
10 - 68 - 2014, Grudzień
8 - 65 - 2014, Listopad
15 - 110 - 2014, Październik
18 - 120 - 2014, Wrzesień
13 - 75 - 2014, Sierpień
18 - 42 - 2014, Lipiec
18 - 74 - 2014, Czerwiec
16 - 136 - 2014, Maj
21 - 141 - 2014, Kwiecień
17 - 205 - 2014, Marzec
19 - 175 - 2014, Luty
24 - 135 - 2014, Styczeń
12 - 94 - 2013, Grudzień
16 - 136 - 2013, Listopad
11 - 94 - 2013, Październik
22 - 188 - 2013, Wrzesień
19 - 92 - 2013, Sierpień
18 - 118 - 2013, Lipiec
15 - 66 - 2013, Czerwiec
16 - 43 - 2013, Maj
14 - 118 - 2013, Kwiecień
15 - 100 - 2013, Marzec
18 - 62 - 2013, Luty
11 - 32 - 2013, Styczeń
5 - 8 - 2012, Grudzień
8 - 4 - 2012, Listopad
19 - 43 - 2012, Październik
16 - 62 - 2012, Wrzesień
19 - 100 - 2012, Sierpień
18 - 56 - 2012, Lipiec
14 - 57 - 2012, Czerwiec
14 - 70 - 2012, Maj
20 - 138 - 2012, Kwiecień
19 - 166 - 2012, Marzec
16 - 123 - 2012, Luty
16 - 139 - 2012, Styczeń
20 - 138 - 2011, Grudzień
23 - 47 - 2011, Listopad
1 - 1
- Czas 00:10
- Sprzęt KROSSowy
Poniedziałek, 27 lipca 2015 | Komentarze 10
Kategoria Rekonstrukcja ACL
Dokładnie 4 tygodnie temu zaczynałam powoli dochodzić do siebie po operacji. Minął miesiąc. Niecały.
Dużo?
Mało??
Nie da się tego określić. Bo dualizm towarzyszy mi na każdym kroku. Czuję jakby to było wczoraj, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego ile w tym czsie zrobiłam, osiągnęłam, z jakimi emocjami musiałam walczyć.
I podwójne emocje, z którymi niekoniecznie wciąż sobie dobrze radzę. Radość olbrzymia, że tak pięknie idzie rehabilitacja, pomieszana ze złością i żalem, że w ogóle muszę się z tym mierzyć. Tego drugiego coraz mniej. Pogodziłam się już dawno z sytuacją, w której się znalazłam. Zaakceptowałam ją. Nauczyłam się czerpać z niej wszystko co najlepsze. ALE... Wiadomo. Czasem różowe okulary po prostu zsuną się z nosa i trzeba dać sobie możliwość na uronienie paru łez nad stratą, która się już dokonała.
Co się działo przez te dwa tygodnie...
... 21 lipca (22 dni po operacji) mam kolejną wizytę kontrolną u dra Sebastiana Krupy, na którą docieram już bez pomocy kuli; w samym stabilizatorze. Mój lekarz ocenia, że kolano wygląda i działa bardzo dobrze jak na ten czas po zabiegu. Nie ma żadnych zastrzeżeń prócz stwierdzenia, że trochę mam nieruchawą rzepkę i muszę nad tym porządnie pracować (co oczywiście czynię już od jakiegoś czasu, tak sama jak i z fizjoterapeutką Dorotką). Sam zaczyna temat - jak tylko uda się na szynie dojść ze zgięciem do 110* przesiadamy się z szyny na rower stacjonarny. Pytam: "trenażer będzie ok?", odpowiedź "jak najbardziej" cieszy szalenie.
Zalecenia - zabiegi fizykoterapeutyczne, ćwiczenia z rehabilitantem, powoli można zacząć się rozglądać za siłką i odstawiać stabilizator. Zdejmuję go od razu po powrocie do domu. Zatem 3 tygodnie po operacji zaczynam się poruszać już w 100% o własnych siłach :-) Przez cały czas ćwiczę intensywnie mniej więcej tak jak to opisałam tutaj. 4-5 godzin dziennie (połowę z tego zżera szyna CPM).
24 lipca Dorotka po raz pierwszy zabiera się za masaż blizn pooperacyjnych. Boli. Boli mocno. Wychodzę po godzinie zajęć bardziej zmasakrowana niż przed nimi. Nie Jej wina. Trzeba przeboleć te kilka pierwszych "sesji masarskich" by później nie mieć znacznie gorszych problemów ze zrostami i niekorzystnymi zbliznowaceniami wewnętrznymi. Humor tego dnia mam fatalny, bo prócz katorgi z kolanem mam na głowie jeszcze babską przypadłość. Hormony buzują, łzy się leją, Kuba wspiera z bezpiecznej odległości.
Wieczorem zjawiamy się u Kodowian - pierwszy weekend poza domem od operacji :-D Ależ to mi było potrzebne. Raz - towarzysko, dwa - będąc z dala od domu zaniedbuję ćwiczenia, mimo, że przybory wzięłam ze sobą. Robię to świadomie, czuję, że noga jest zmęczona prawie czterema tygodniami ciężkiej pracy bez przerwy. Słucham się jej zatem i przerwę dwudniową robię. Jak się okazuje w poniedziałek rano - to była w 100% trafiona decyzja. W poniedziałek (dziś), 4 tygodnie po operacji, po raz pierwszy poczułam się z moją nogą komfortowo. Oczywiście, że nie idealnie, nie zdrowo, nie zupełnie bezboleśnie, ale komfortowo. Póki co - starczy. A to odczucie dało WIELKI kop do dalszej pracy.
W niedzielę 2,5kilometrowy spacer do Parku Zdrojowego, jeszcze w ortezie. Bez problemów, w Słońcu i z uśmiechem na ustach!
No i NARESZCIE po 28 dniach po raz pierwszy wsiadłam na rower!!!


Mój pierwszy raz na trenażerze. Około 10 minut. Jak stałam tak "wskoczyłam" i zaczęłam pedałować. Na początku kolano się buntowało, bolało, zginało bardzo opornie. Ale po kilku powolnych obróceniach korby poszło. Aż się ze mnie pot zaczął lać, mimo zerowych obciążeń i najlżejszych przełożeń... Nie mogę się doczekać kiedy wrócę w teren. Oj będę płakać nad moją utraconą formą, będę :-P
Pozycję mam tragiczną. Siodło o wiele za wysoko (zalecenie lekarskie, by nie przeginać na początku ze zgięciem) strasznie obciąża plecy. Mam jednak nadzieję, że z każdym dniem będę mogła sobie pozwolić na kolejne kilka milimetrów w dół. Będzie więc coraz lepiej.
Ciężko będzie się ograniczyć do zaleconych 10-15 minut dziennie x 3 (rano, po południu, wieczorem), ale nie zamierzam przesadzać. Wciąż walczę ze sobą by nie przesadzać!
No i ostatnia radość - dziś po raz pierwszy wyszłam z domu bez ortezy.
Kolejna wizyta u mojego ortopedy dopiero 18 sierpnia. Zamierzam do tego czasu zrobić wszystko by było jak najlepiej. Bym nie tylko ja była dziko dumna z siebie, ale by i On to odczucie ze mną współdzielił :-D
Na tę chwilę chyba tyle ode mnie. Czas ogarnąć chatę, bo Kot miejsca nie może już prawie znaleźć do położenia się ....

Bawcie się, uśmiechajcie, korzystajcie z lata i... NIE JEŹDZIJCIE ZA WOLNO!!! :-)
Środa, 15 lipca 2015 | Komentarze 7
Kategoria Rekonstrukcja ACL
Rozpoczynamy trzeci tydzień rekonwalescencji pooperacyjnej. Wydaje się to dobrym momentem, by rozprawić się z 14stoma początkowymi dniami.
Poprzedni wpis traktował o samej operacji i chwili po niej. Teraz czas na kilka słów o (plotki głoszą) najgorszym czasie - pierwszych dniach po operacji. Do rzeczy...
... Było dobrze. Naprawdę.
Nastawiłam się na małą rzeź. Wgłębiając się choćby w opisy Michała Szyplińskiego (polecam lekturę każdemu, kto zmagać się będzie z rekontrukcją ACLa!); czytając relacje innych aceelowców, którzy przeżywali niejednokrotnie katusze przez pierwsze doby po zabiegu obawiałam się tego okrutnie.
Wszystko co najgorsze mnie ominęło. Nie było krwiaków i siniaków, nie było obrzęku, nie było wysięków nakazujących ściąganie płynu z kolana. Bólu było niewiele, postępy wciąż szły do przodu, bez zastojów, bez kryzysów, bez nadużyć z mojej strony skutkujących cofnięciem się w procesie rehabilitacji.
Równy tydzień po operacji, 6.07.2015 zjawiłam się w Centrum Medycznym eMKa MED na ul. Ślężnej u dra Krupy na pierwszą wizytę kontrolną. Doktor obejrzał z uznaniem kolano, uradował się widząc pełen wyprost, zdjął szwy z dwóch mniejszych ran i zmienił ustawienie ortezy z zakresu 0* - 30* na zakres -10* - 60* i zaprosił jeszcze raz na piątek (10.07.2015). Ucieszyło mnie bardzo gdy usłyszałam, że kolano wygląda jakby żadnej rekonstrukcji tam nie było. Wszystko goi się pięknie, tak trzymać!
Na drugiej kontroli, po 4 dniach, zdjęte zostały szwy z rany pobierania ścięgien na nowe więzadło. Słyszę piękne informacje - można spać bez ortezy (największa udręka tego okresu!), w poniedziałek, 2 tygodnie po operacji, mam zwiększyć zakres na ortezie do 90*, staw nadal jest bez obrzęku, rany są wygojone.
Dostaję zalecenia - kontynuować ćwiczenia poszpitalne (unoszenie chorej nogi do góry w trzech pozycjach).
U fizjoterapeuty: krioterapia, elektrostymulacja czworogłowego, mobilizacja rzepki, szyna CPM (mam w domu od wczoraj, wypożyczoną póki co na 14 dni).
Do lekarza na kolejną wizytę mam się stawić po ok. dwóch tygodniach. Pod koniec trzeciego tygodnia po operacji mam zacząć odrzucać kule, około tydzień później - jeśli wciąż będą takie fajne postępy - odrzucimy ortezę :-D
Kilka słów w kwestii ortezy napisała pięknie Mamba. Nie będę się powtarzać, bo zrobiła to tak, że nic dodać nic ująć. Im mniej stabilizatora tym lepiej, w granicach rozsądku i wciąż pamiętając, że to lekarz prowadzący jest dla Was Panem i Władcą; jeśli nie ufacie jego zaleceniom - umarł w butach!!! Ja po domu przestałam chodzić w ortezie po około tygodniu od operacji. Do snu zdjęłam ją, gdy lekarz pozwolił. A mam aktualnie tak płytki sen, że budzę się na każde swoje poruszenie, każdą zmianę pozycji. Nie widzę szansy, by we śnie coś sobie przykrego z kolanem zrobić. Dziś z powrotem zaczęłam poruszać się po domu w ortezie, ale to ze względu na odrzucenie jednej kuli. Za 2 dni mam zamiar spróbować poruszać się po domu już zupełnie o własnych siłach (wciąż w stabilizatorze).
Moja codzienna rehabilitacja od dziś (po pierwszej wizycie u fizjoterapeutki Dorotki Jasińskiej) wyglądać będzie mniej więcej tak:
- szyna CPM (zakres od -10 do 90*): ok 30 minut,
- mobilizacja rzepki: ok 10 minut,
- ćwiczenia z piłką i poduszką sensoryczną na dwugłowy uda (leżąc na ziemi, ugięta w kolanie noga spoczywa na piłce, stopa przytrzymuje poduszkę przy ścianie - dociskam poduszkę stopą, dociskam piłkę goleniem, wstrzymuję, rozluźniam): 5 - 10 minut,
- ćwiczenia z taśmą rehabilitacyjną na czworogłowy uda, wyprost i mięśnie pośladków: 5 - 10 minut,
- unoszenia nogi w trzech pozycjach (na dzień dzisiejszy doszłam do 360 unoszeń, czyli ponad 1000/dzień): 20 - 30 minut.
- od przyszłego tygodnia dojdzie jeszcze co najmniej trening respiracyjny na SpiroTigerze oraz masaż blizn pooperacyjnych.
Rano, po południu, wieczorem. Około 4 godzin dziennie. Zacnie. Ale bez tego nie będzie powrotu na Ślężę w przyszłym roku, zatem... BEZ MARUDZENIA! :-)
Poduszka sensoryczna:

Piłka rehabilitacyjna (65 cm średnicy):


Szyna CPM:


No i zgięcie, równo 14 dni po operacji. Póki co zdecydowałam, że nie będę czynnie zginać kolana do 90*. Nad kolanem 2 dni temu pojawił mi się mały obrzęk, kto wie, czy to nie przez przegięcie ze zginaniem.... Do wizyty kontrolnej na 90* będę sobie pozwalać wyłącznie na szynie CPM.
Czworogłowy FLAK!

Wielką radością tych dwóch pierwszych tygodni była sobota - 12 dni po operacji, kiedy to pierwszy raz pokonałam pewien niewielki dystans (kilkadziesiąt metrów) bez wspomagania się kulami. Raczej eksperymentalnie jeszcze, ale udało się, a to cieszyło jak wjazd nocą na Śnieżkę :-D
Poniedziałek, 29 czerwca 2015 | Komentarze 17
Kategoria Rekonstrukcja ACL
Nareszcie! Nadszedł ten dzień. Dzień, na który mniej lub bardziej niecierpliwie wyczekiwałam 43 dni. No nie do końca, bo rozmiar zniszczeń, który dokonał się w moim kolanie podczas upadku 17 maja, nie był znany od początku. Ale bez wnikania po raz kolejny w szczegóły. Minęło 6 tygodni i 1 dzień (opisane wcześniej).
O godzinie 8:40 zjawiam się w Centrum Medycznym eMKa MED na ulicy Ślężnej 169 we Wrocławiu.
Na miejsce dowozi mnie mój kochany brat Radzior.
Już podczas dojazdu uzmysławiam sobie, że nie zabrałam kapci. Myślę - olać, chyba za wiele nie pochodzę...
O godzinie 9:00 przychodzi przemiła pani Asia i zabiera mnie na Oddział, spisuje moje dane, kseruje co Jej potrzebne, prowadzi mnie do mojego pokoju i przedstawia panu Jankowi - pielęgniarzowi, który skutecznie umilał mi czas spędzony na oddziale :D
Dostaję do wypełnienia ankietę (nie wiem co zaznaczyć w pytaniu: Czy pije Pan/Pani regularnie alkohol? W sumie tak, nawet jakbym piła raz do roku to wciąż by było regularnie raz w roku. Dziwne pytanie. Później przychodzi mój oprtopeda dr Sebastian Krupa, stwierdza, że rzeczywiście trochę głupio sformułowane to pytanie i rozwiewa moje wątpliwości: Nie piję regularnie. Dobrze! :P)
Swoją drogą łaknienie mnie zaczyna męczyć. Nic nie piłam od 19:00 dnia poprzedniego. A tu zbliża się południe...
Dłuuuugo czekam na anestezjologa. Do 12:30. Szczerze to powinien ktoś dać mi znać, że to trochę potrwa, nie siedziałabym jak na szpilkach 3 godziny. Nic tam. Poczytałam, pod koniec szpilki się stępiły i nawet na chwilę przysnęłam. W międzyczasie do pokoju wjeżdża moja współlokatorka po operacji barku. Fajna babka, z początku mocno otumaniona po znieczuleniu. Czadowo się obserwuje jej powrót do rzeczywistości.
W końcu zjawia się anestezjolog. Od tej chwili wszystko pędzi z prędkością światła. Szybko tłumaczy mi jak będzie wyglądać kwestia znieczulenie, każe zmienić jeansowe krótkie na bawełniane krótkie spodenki (taki był plan) i już za sekundy trzy jest z powrotem.
Idziemy na salę operacyjną. Dostaję jednorazowe kapcie, czepek, kładę się na stole. Dobiera się do mnie pielęgniarka.
1) Wenflon. Nie wyglądało to miło przed wbiciem, ale poszło gładko, prawie bezboleśnie. Pomiar ciśnienia i już wpada anestezjolog;

2) Znieczulenie miejscowe/blokada - igła w kręgosłup. To już nie jest tak miłe jak igła w żyłę :P Trochę boli, choć spodziewałam się większego hardkoru, czuć jak płyn wpływa do środka - dziwne uczucie, ciekawe. Wszystko wokół dzieje się wciąż bardzo szybko, ale personel gawędzi ze mną miło. Z pielęgniarką stwierdzamy, że wzrost 158 cm to najpiękniejszy wzrost dla kobiety :D Anestazjolog coś marudzi o 164, ale co on tam wie...
3) Za chwilę wchodzi dr Krupa, sprawdza jak znieczulenie. Mam wrażenie, że nieszczególnie, czuję jak mnie szczypie w kolano, czuję jak mnie kłuje igłą. Czy boli? Chyba nie, ale ani myślę dać się rzeźbić przy tak działającym czuciu!!! Coś tam jeszcze we mnie znieczuleniowego pakują (a może to ino placebo, abym się lepiej poczuła... :)) i jedziemy z koksem.... Przysnęłam! SZIT!!!
4) Budzę się w trakcie. Wszystko pamiętam jakby to miało miejsce 20 lat temu i do tego było ino snem. Wiem, że coś narzekam, że zasnęłam, mimo że nie planowałam! Brawo za precyzyjne operacyjne plany! Wiem, że jarałam się wnętrzem swojego kolana, które widziałam na ekranie. Wiem, że czułam jak mnie "maltretuje" tam za zasłonką, szarpie, cuda wydziwia, widziałam gruby drut w moim kolanie i czułam jak go wyciąga ze mnie. Wrażenia PIERWSZA KLASA. Pamiętam jak przedstawił mi moje nowe więzadło a ja pomyślałam (a może i powiedziałam) Serio!? Ta meduza??!! Podczas operacji zostałam poinformowana, że podczas urazu doszło jednak do całkowitego zerwania więzadła przy przyczepie. Trudno. Po cichutku liczyłam na lepsze wieści, ale CO TAM! Grunt, że zbliżamy się ku końcowi.
5) Zdaje się, że po operacji anestezjolog pakuje mi w pachwinę jeszcze jedną dawkę znieczulenia, która ma mi przedłużyć działanie tego wcześniejszego na operowaną nogę. Oby.
6) Jak przez mgłę pamiętam przewiezienie do pokoju i "przerzucenie" mnie na moje łóżko. Chwilę jeszcze jestem otumaniona, wysyłam smsa Kubskiemu i Mamie, że po wszystkim, że żyję i daję sobie chwilę na odpoczynek... Jest godzina 13:59. Szybka akcja!
Po ok. 2,5 godzinie w końcu podniesiono mi zagłówek i pozwolono się napić. Zimna woda i głowa ponad poziomem - cudowne chwile...
Pzed 17:00 zjawia się Mirek, zaraz po nim dostaję krupnik, ależ pyszny krupnik!!! Kolejna "pierdoła", która rozgrzewa mi serce. Ok. 18:00 nadchodzi Alinka, zaraz po niej Toomp. Jest przemiło. Gapimy się na moją nogę, krzywiąc się odrobinę na widok drenów:

O 19:00 wjeżdża niebieńskie drugie danie.

Goście opuszczają mnie o 20:00 wraz z odchodzącym w zapomnienie znieczuleniem pierwszym. Pachwinowe się utrzymuje przemiło, bo chorą nogę wciąż mam zdrętwiałą. Po wyjściu gości zanurzam się w lekturze. Przed 22 przychodzi pielęgniarka z kolejną kroplówką i tabletką nasenną. Z przyjemnością, dziękuję uprzejmie!
Długo nie mogę zasnąć, pamiętam, że ostatni raz zerknęłam na telefon około północy. Nie boli, ale wszystko jakoś nie pozwala mi spać. No, ale jak już się udało to porządnie. Chyba się w nocy nie budziłam.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Poranek dnia następnego jakoś niemrawo pamiętam. Było śniadanie, potem sama nie wiem co było. Przed południem przyjechał Kubi i wspólnie czekaliśmy na fizjoterapeutkę z zaleceniami na najbliższy tydzień. Przyszła ok. 13:00, ustawiła ortezę, przekazała zalecenia oralnie i na kartce. I w sumie na nas nadszedł czas. Z uroczym Panem Jankiem zjechaliśmy windą, dotarłam do samochodu i WSIO! Do domu.

Pierwsza noc w domu to koszmar. Prawie nieprzespana. Ból to jedno - wcale nie był taki znów obezwładniający, choć byłabym zdecydowanie szczęśliwsza bez niego. Gorsze to sama obecność ortezy na nodze i konieczność spania na plecach co jest dla mnie zupełnie nienaturalną nocną pozycją. Druga noc w domu dopiero przede mną. Mam nadzieję, że dziś już będzie lepiej.
1 lipca, czyli drugi dzień po operacji, to przemiły dzień. Dużo czasu spędzonego w towarzystwie Mamy, która dbała o mnie jak o cierpiącą córkę :P
Dziś też zaczęłam samodzielną rehabilitację:
- regularne, izometryczne, napinanie czworogłowego.
- prostowanie nogi (wciąż mi się nie chce wierzyć, ale jestem prawie pewna, że mam już osiągnięty pełny wyprost bez wielkiego bólu);
- ćwiczenia stawu biodrowego: unoszenie prostej w kolanie nogi do góry w leżeniu na plecach, na zdrowym boku i na brzuchu; 3 razy dziennie, 3 serie, po 5 powtórzeń w serii. Codziennie, aż do wizyty kontrolnej (najbliższy poniedziałek 6.07), będę dokładać po 2-3 powtórzenia do serii.
Dziś też samodzielnie zmieniłam opatrunek, z radością patrząc w końcu na moje kolano w pełnej krasie:

Niezmiernie cieszy fakt tak małej różnicy w wyglądzie chorej i zdrowej nogi. Brak siniaków, krwiaków, opuchlizny, czy sporego obrzęku. Podjerzewam, że jakiś płyn będziemy z niej ściągać, ale wygląda to naprawdę bardzo przyzwoicie.
I ból wciąż jest całkowicie do zniesienia.
Jeśli idzie o operację i okres tuż po niej to by było chyba tyle w temacie.
Kolejny etap - zdjęcie szwów i walka o kolejne zgięcia. Póki co mam pozwolenie na zakres od 0 do 30*. Po cichu liczę, że w drugim tygodniu będziemy walczyć o 60*. Również od drugiego tygodnia zaczynam już rehabilitację z fizjoterapeutką Dorotką. Ależ jestem podekscytowana tym wszystkim! :-)
Środa, 24 czerwca 2015 | Komentarze 16
Kategoria Rekonstrukcja ACL
Minęło dokładnie 38 dni od upadku na stoku Ślęży, w wyniku którego doszło do skręcenia stawu kolanowego, czego skutkiem było naderwanie/zerwanie więzadła krzyżowego przedniego, naderwanie pobocznego piszczelowego i inne mniej szkodliwe dolegliwości towarzyszące (mały obrzęk itp.).
17 maja 2015 r. (dzień wypadku)
Diagnoza w dzień wypadku, usłyszana na SORze, brzmiała dość optymistycznie – podejrzenie uszkodzenia więzadeł pobocznych, więzadło krzyżowe nienaruszone. Dlaczego optymistycznie? Ano dlatego, że poboczne – w odróżnieniu od krzyżowych – posiadają zdolności regeneracyjne. Zalecenie lekarza dyżurującego na SORze:
- odciążenie kończyny, wyższe ułożenie, chód o kulach, później opaska elastyczna
- okłady z lodu, Voltaren żel 3xdz
- przez 5 dni lek przeciwzakrzepowy (po co? Ja się pytam. Skoro nogi nie miałam unieruchomionej, żadnego gipsu, żadnej ortezy...)
- konsultacja ortopedyczna po 10 dniach od urazu.

20 maja 2015 r.
Po trzech dniach wylądowałam w Świdnicy w OSTEONie u dra Duszkiewicza, któremu już podczas badania fizykalnego mina zrzedła. No więc jak jemu zrzedła to o mnie wspominać nie trzeba. Podejrzenie – uszkodzenie krzyżowego, poboczne raczej nieruszone i zdrowe. Zalecenie – wykonanie czym prędzej badania rezonansem magnetycznym w celu potwierdzenia (a zdecydowanie lepiej wręcz przeciwnie) podejrzeń.
Zalecenia – izometrią starać się nie doprowadzić do śmierci czworogłowego, stosować okłady chłodzące, nogę trzymać powyżej poziomu.
26 maja 2015 r.
W Wałbrzychu odbywa się badanie MRI. Nawet nie boli fakt dość sporej obsuwy czasowej, w poczekalni spędzamy 2,5 godziny. Nic tam. Byle już dowiedzieć się czegoś konkretnego. Czekanie na werdykt zabija powoli mojego ducha. Samo badanie trwa 45 minut. Wydaje mi się, że pod koniec przysnęłam. Lekarski opis badania otrzymuję następnego dnia rano. Żaden ze mnie lekarz. Na anatomii też znam się tylko ciut lepiej niż na samochodach, ale geniuszem w tym temacie być nie muszę by zrozumieć co znaczy te kilka zdań. Chyba dopiero teraz zaczyna do mnie powoli docierać, że naprawdę nie jest dobrze. Że moje wszystkie plany na ten rok legły w gruzach razem z niefortunnym podparciem się podczas upadku. Że nie będę w tym roku spać z rowerem pod chmurką, na szczytach. Że nie pokonam kolejnego rekordu dystansu. Że nie zrobię kolejnych postępów w zjazdach. Póki co jeszcze w głowie króluje rower, a raczej pożegnanie z nim, dopiero później zacznę tęsknić za zwykłym chodzeniem. Zaczyna się mocno dla mnie ciężki czas.
30 maja 2015 r.
Zjawiamy się z Kubskim na Przełęczy Tąpadła. On rowerem, ja o kulach. Dużo łez wylewam tego dnia, czekając jak wróci z przejażdżki. Nic mi nie wychodzi czytanie książki. Użalam się nad sobą do upadłego. Na sam koniec wsiadam na kilka chwil na rower. Sprawia mi to radość nie z tej ziemi! Pedałowanie, nawet bardzo delikatne, boli w kolanie.
1 czerwca 2015 r.
Opis badania MRI przesłałam drowi Duszkiewiczowi 27.05. Uznał on, że nie ma tam informacji, które by mnie zmuszały do super-szybkiej wizyty u niego, ale informację, której się spodziewałam i której się obawiałam, przekazał mi przez telefon od razu – czeka mnie rekonstrukcja więzadła. 1.06 zjawiam się w przychodni, dostaję skierowanie do szpitala i zalecenie dalszego popierdzielania o kulach.
Gdzieś w międzyczasie z pomocą przychodzi mi mój kumpel, który przeszedł tę operację 2 lata wcześniej. Na operację poleca z czystym sumieniem dra Sebastiana Krupę, przyjmującego we Wrocławiu. Sprawdzam opinie na Jego temat w internecie. Utwierdzają mnie w decyzji – rezerwuję wizytę na 10 czerwca. Rozmowa z Bartkiem jest pomocna z kilku innych powodów. Po pierwsze wiem co ten chłopak teraz wyprawia. Na rowerze, na desce, na kajcie... Wiem, że rekonstrukcja to nie koniec świata. To po prostu nowy początek. No dobra. Teraz ze mną lepiej więc brzmię radośnie w tych bredniach. Wtedy na chwilę mnie pocieszył. Potem znów wróciłam do czarnych myśli. Teraz wiem, że ten zły czas musiał przyjść, musiałam to przetrawić, uporać się ze wszystkim na swój sposób i wrócić do żywych. Tak też się stało. A po drodze...
Na początku szydełko.

Później towarzysko:
- 3 czerwca 2015 – z Alinką jedziemy autem pod Andrzejówki na ploty. Dzień upałów. Dużo plot, spalenia skóry i pierwszego dość sensownego spacerku: 30 minut szutrem. Ręce bolą porządnie.

- 4 czerwca 2015 – Kouty. Kubi, Ania i Bogu rowerowo. Ja + dwie Mamy towarzysko. Znów trochę kuśtykam. Bardzo to dla mnie ciężki dzień emocjonalnie. Znów ryczę potwornie gdy nikt nie patrzy. Znów chwilę jeżdżę na rowerze. Dłuższą chwilę. Może nawet z minutę :) Po placyku przed knajpą. Pedałowanie wciąż boli.
- 6 czerwca 2015 – po raz wtóry z Kubą na Przeł. Tąpadła. Teraz już nie daję tak łatwo za wygraną. Dochodzę o kulach ciut powyżej Polany z Dębem. 1,5 km w 45 minut!!! O ZGROZO! No ale ok. Mam do dyspozycji ino jedną nogę. I tak jestem z siebie dumna szalenie! Płaczę, ale coraz mniej. Robię coś a to już dla mnie dużo. Nie lamentuję samotnie w ciemnym domu, lamentuję wylewając siódme poty. Tak można!
10 czerwca 2015 r.
Pierwsza wizyta u dra Krupy. Wrażenie bardzo pozytywne. Badanie usg wykazuje wysięk, badanie fizykalne pokazuje brak pełnego wyprostu, za to świetne zgięcie: 120*. Doktorowi bardzo nie podoba się fakt, że wciąż chodzę o kulach. Stwierdza, że w aktualnym stanie jeszcze nie nadaję się do cięcia. Muszę walczyć o pełen wyprost (dla Niego warunek konieczny by mnie zapisać na operację), muszę stopniowo pozbywać się kul, powinnam chodzić w ortezie ze wzmocnieniami bocznymi (nie uczyniłam tego i dobrze, bo dzięki temu czworogłowy się trochę napracował), mam walczyć o czworogłowy (co do tej pory robiłam ino izometrią ze względu na kule). Wskazany termin kolejnej wizyty – za 2 tygodnie.
Wiem zatem, że mam 2 tygodnie by dojść do jako takiej sprawności. Tak serio? Nie wierzę w to ani trochę, że uda mi się odrzucić kule. Dlaczego? Ano ze strachu. Podczas wypadku staw nie spełnił swojej roli dwukrotnie, co cały czas miałam świeżo w pamięci. W międzyczasie przypadkiem delikatnie podparłam się na tej nodze i czułam gigantyczną niestabilność i pewność, że nie ustoję tego. No nic. Walkę podjąć muszę!
15 czerwca 2015 r.
Pierwsza wizyta u wspaniałej rehabilitantki Doroty Jasińskiej (http://rehabilitacjaswidnica.pl/). Jak się okazuje Dorotka od początku podejrzewała, że to moje „nigdy nie uda mi się chodzić bez kuli” to takie trochę wyssane z palca. Powiedziała mi to oczywiście dopiero po cudownym uleczeniu:) I nie wyolbrzymiam. Po niecałej godzinie (pierwszej u Niej godzinie!) zrobiłam pierwsze kroki o własnych siłach. Skubana wiedziała jak mnie podejść. A ja Jej zaufałam. I udało się! Kochani – UFAJCIE SWOIM REHABILITANTOM!
Wizyty miały miejsce 4 razy w ciągu tygodnia, w kolejnym jeszcze dwie. Zalecenia od Dorotki – zaopatrzyć się w taśmę rehabilitacyjną, poduszkę sensoryczną i okład żelowy chłodzący (zakupiłam wraz z opaską, bardzo wygodne cudo).
Rehabilitacja przyniosła efekty tak cudowne, że:
- 17 czerwca 2015 – zdobyłam pieszo szczyt Wielkiej Sowy, w razie potrzeby podpierając się raz na jakiś czas jedną kulą. Dla przypomnienia: chodziłam o własnych siłach dopiero drugi dzień, po miesiącu kuśtykania o kulach. Już w Świdnicy wsiadam na rower. Podczas odrywania chorej nogi od podłoża coś w niej strzela. Ból zalewa mi mózg. Nie umiem się zatrzymać. Kuba dochodzi do mnie. Pomaga mi zejść z roweru. Jakoś dochodzę do domu. Nie wiem co się stało.

- 21 czerwca 2015 – zdobyłam szczyt Ślęży, schodząc z niej czerwonym szlakiem pieszym, na którym ponad miesiąc wcześniej doznałam kontuzji. Dobrze było się zmierzyć z tym miejscem. 10 kilometrów porządnego terenu. To było mocne! W pewnym momencie podczas podchodzenia na wysoki kamień znów dzieje się to samo co na rowerze 4 dni wcześniej. Ból wyciska mi łzy z oczu. CO JEST?! Boli, boli, potem boli mniej, po kilku minutach dochodzę do siebie i na spokojnie kontynuuję zejście na parking. Na drugi dzień zauważam nad kolanem opuchliznę. Nie do końca to opuchlizna, ale robi się taka twarda gula, która przywodzi mi na myśl bardzo spięty mięsień. Może to mięsień obszerny boczny – jedna z głów czworogłowego – mi się obraził za ten wysiłek?

24 czerwca 2015 r.
Druga wizyta u dra Krupy. Doktor jest zadowolony z postępów. Pełen wyprost jest, ból przy zgięciu i gula nad kolanem okazuje się nie być mięśniem, a wysiękiem. Nigdy bym nie zgadła! Okazuje się, że te dwa wypadki bardzo bolesne i nieprzyjemne to prawdopodobnie walające mi się po stawie pozostałości więzadła krzyżowego, które się wpieprzają w pracę stawu, blokują ruch i powodują tym ten nagły przeskok, ból i wysięk. Grrr!! Doktor stwierdza, że głównie z tego względu należy się szybko decydować na operację (taki też miałam plan), gdyż każdy taki „psikus” może uszkodzić mi w efekcie chrząstkę. O NIE! Póki co dzięki. Więcej mój organizm nieszczęść sobie nie życzy.
Zapada decyzja – 29 czerwca 2015 roku o godzinie 9:00. Tniemy i jedziemy z koksem. Przez te kilka dni jeszcze będę walczyć ćwiczeniami z czworogłowym. Choć czasu niewiele. A w weekend zjazd w szkole.
DO BOJU!!!
Środa, 27 maja 2015 | Komentarze 34
Kategoria Rekonstrukcja ACL
Trochę milczałam, bo ani zapeszać nie chciałam, ani szczególnie chęci nie było by się tym dzielić, skoro to jeszcze nic pewnego.
Dziś przyszła ostateczna diagnoza (po zapoznaniu się ortopedy z wynikami badania MRI) potwierdzająca uszkodzenie więzadła krzyżowego przedniego kwalifikujące mnie do operacji, w wyniku której więzadło zostanie zrekonstruowane.
Część wyniku badania rezonansem:
"Więzadło krzyżowe przednie pogrubiałe, o podwyższonej intensywności sygnału szczególnie w części bliższej i środkowej , jednak nie można wykluczyć istnienia włókien o zachowanej ciągłości- ze względu na nieodległy uraz i zmiany krwotoczne w więzadle nie można z całą pewnością ocenić czy jest ono uszkodzone całkowicie czy częściowo. ( <-- co nie zmienia faktu, że tak czy siak predestynuje mnie do operacji... - przyp. autorki:) )
Więzadło poboczne przyśrodkowe o zachowanej ciągłości, z widocznym obrzękiem zarówno głębiej jak i powierzchownie do struktur więzadła- co przemawia za uszkodzeniem II stopnia."
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wycieczka, na której więzadło rozpierdzieliłam czeka na dodanie i pewnie zostanie dodana niebawem wraz z jedną czy dwoma jeszcze zaległymi.
Mam nadzieję, że operację uda się umówić jak najszybciej i zacząć działać.
Wiem, że czekają mnie miesiące intensywnej pracy nad powrotem do sprawności, ale jestem z tym pogodzona i gotowa by podjąć walkę!
Różne plany na ten rok były, różne cele - mniej lub bardziej nakreślone czy zdefiniowane.
AKTUALNY CEL NR 1 - wsiąść jeszcze w tym roku na rower niestacjonarny :)
Podejrzewam, że złamię podczas rehabilitacji zasadę niedodawania wpisów z jazdy w domu (zresztą takiej jazdy jeszcze nigdy w życiu nie zaznałam). A wiem, że po ok. miesiącu od operacji rower stacjonarny wejdzie do treningu. Ale jeszcze trochę czasu przede mną zanim takie historie zaczną być nieodległą przyszłością:) Teraz czekam by móc ustalić termin operacji i JECHAĆ Z KOKSEM!
Trzymajcie proszę za mnie kciuki.
AHOJ PRZYGODO!!!
- DST 30.00km
- Teren 10.00km
- Sprzęt Terenowy Reign
Niedziela, 17 maja 2015 | Komentarze 12
Kategoria Beesową paczką, Masyw Ślęży, Rekonstrukcja ACL
Uczestnicy
Czas się rozliczyć z wycieczką, którą przypieczętowałam swój tegoroczny rowerowy los...
Dzień wcześniej było krótko dystansowo, ale niezwykle treściwie - Góry Suche, w których się rozkochałam i w których dopiero co na poważnie się rozsmakowałam.
Po sobotniej, suchogórskiej wycieczce czułam niedosyt gór. Zwracam się zatem do Radziora - Masyw Ślęży i Raduni? Wiele Go namawiać nie trzeba. Jego nowy Spectralowy nabytek aż się wyrywa by kosztować zacnych zjazdów. Radziu idzie za głosem dobywającym się zza czarnych piekielnych rur Mrocznego Widma i przystaje na propozycję. Ruszamy razem w stronę Raduni. Stąd lecimy na bezszlakowy zjazd z łąki trzema skałkami. Jest to mój pierwszy raz na nim po złamaniu palca, co dokonało się na tymże zjeździe właśnie. Urazu psychicznego brak, lęku brak, głowa nie płata absolutnie żadnych figli. Radziu walczy z przyzwyczajeniem się do nowej, szerszej kierownicy. A dobry to zjazd do walki, bo miejscami jest ciasnawo...

Na Przełęczy Tąpadła dołączają do nas Kuba i Piotrek i już we czwórkę (z podziałem na pary:)) docieramy na szczyt. Jako, że jesteśmy z Cre na górze sporo przed chłopakami rozkoszujemy się wyjątkowo nietłumną niedzielną Ślężą. Za jakiś czas dociera reszta. Ochraniacze na nogi i lecimy na czerwony OS1. Mmmm... pychotka.....
Początek idzie bardzo ładnie. Bawimy się na całego :-)



Zjeżdżamy z Kubskim najbardziej chyba problematyczny kawałek tego odcinka:

Za chwilę docierają chłopaki. Piotrek zauważa, że tak prędko dalej nie ruszymy - Kubski złapał flaka (CHOLERNY FLAK!). Przerwa. Radzior z błyskiem w oku przygląda się szlakowi za sobą. Widzę, że korci i przywołuje on go do siebie. Skoro przerwa to przerwa. Wyskakuję z propozycją (CHOLERNA JA!!) - Skoro i tak czekamy na Kubę to podejdźmy kawałek z powrotem z rowerami do góry, ja pojadę trochę wolniej, a Ty Radzio za mną... (CHOLERNA JA PO RAZ WTÓRY!!!).
Podczas zjazdu, na samym końcu coś mnie rozprasza przy pieńku z powyższego zdjęcia. Nie wiem co. Czy nie mogłam się zdecydować czy brać go z lewej czy z prawej? Czy zasnęłam na chwilę? Czy postradałam zmysły...?
W efekcie zwala mnie z roweru w prawą stronę, próbuję ustać, wykręca mi nogę w kolanie, czuję jak staw nie spełnia swojej funkcji, czuję jak noga mi się w kolanie nienaturalnie wygina i lecę na ziemię.
CO JEST!!!???
Boli, nie potwornie mocno, ale potwornie dziwnie. Stało się coś co mnie do tej pory nie spotkało. Nigdy nic nie skręciłam więc nie bardzo wiem co się dzieje. Kuba, zdaje się, podbiega do mnie, chce mnie podnosić, chyba nie mając pojęcia jeszcze, że to nie trakie hop-siup. Sama do końca tego nie wiem. Prawdopodobnie tak w ich mniemaniu jak i w swoim również, panikuję - mówię by mnie nikt nie ruszał (chyba... ale pasuje to do mnie:)) i siadam z boku chwilę odczekać. Kuba dalej walczy z dętką.
Po chwili zaczynam zginać nogę w kolanie. Nie boli. Macam. Nie boli. Myślę - zdrowam. Wastaję. I z powrotem jestem na ziemi. KUR.....!!!!!! Co jest grane? Nie potrafię stać. Jak się okazuje - podczas tej drugiej próby obciążenia prawej nogi Kuba zauważył, że coś mocno dziwnego się dzieje z moim kolanem. Eureka! :-)
Nic tam. Po zabawie.... Do mnie zaczyna docierać, że to zdecydowanie nie była taka-ot-sobie-glebka. Że jest źle. Jeszcze nie dociera do mnie, że może być mocno źle. Póki co wiem, że ja - Emilka vel Zosia-Samosia nie dam sobie już sama rady. Jestem zdana na chłopaków. Wtedy płyną pierwsze łzy. Chłopaki stają na wysokości zadania. Nie, to nieprawda. Stają znacznie wyżej!
Kuba bierze mnie na plecy i wnosi z powrotem na szczyt Ślęży, Piotr i Radziu zajmują się czterema rowerami. Na szczycie okazuje się, że trza by do mnie wzywać helikopter. O NIE! Dam sobie radę sama (no bo jak?!). Z pomocą wsiadam na rower i powoli ruszamy w dół żółtym pieszym. Chłopaki przede mną tworzą tunel w ewentualnych grupach ludzkich. Ja - ze łzami w oczach i wyprostowaną nogą przed sobę - jadę grzecznie za nimi. Na parkingu znów płaczę.
Od Radzia na pożegnanie słyszę jeden z najpiękniejszych komplementów w życiu. Dzięki Radziu!!!
Jedziemy na SOR....
....dalsze dzieje opisałam tutaj.
No i cóż?! Oto zalegam kolejny dzień lipcowych upałów w łóżku, ciesząc się jak dziecko, że najgorsze (rekonstrukcja ACLa) już za mną. Teraz walczę o powrót do zdrowia. A walkę uwielbiam, więc i ten stan nie jest mi tak straszny jak sobie to wcześniej wyobrażałam.
Plan powrotu na rower w tym roku nie ulega zmianie.
W przyszłym roku mam nadzieję robić to samo co dwa miesiące temu z taką samą przyjemnością i ochotą!
- DST 30.00km
- Teren 28.00km
- Podjazdy 1320m
- Sprzęt Terenowy Reign
Sobota, 16 maja 2015 | Komentarze 6
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Góry Suche
Uczestnicy
Piwo się pije, noga delikatnie zgięta (co ponoć ma sprzyjać regeneracji naderwanego przyśrodkowego/piszczelowego więzadła pobocznego), można dodać dwa zaległe wpisy (albo choć jeden). Co też - nie bez małego bólu serca - czynię.
16 maja 2015. Dzień jak co dzień, zdawać by się mogło.
Ciepło - jak przystało na środek maja;
w górach - jak przystało na środek maja;
na rowerze - jak przystało na jakikolwiek weekend w ciągu roku ;)
Towarzystwo wyborne:
--> ze Świdnicy zleciała się zacna grupka w postaci: Kuby, Radzia i Emi;
--> z Kudowy spłynęli nieszczególnie - jak się okazało - świadomi zagrożeń: Ania i Bogu;
--> z portalu emtb.pl zjechali: Kruku, Michał i chłopak, którego imienia za nic sobie już teraz nie przypomnę.
8 osób, spośród których chyba ino trójka wie w co się pakuje.
Zbieramy się na spokojnie, bez pośpiechu, bo i nie ma sensu się spieszyć. Dni długie. Wokół ludzie, z którymi konie kraść i jeszcze więcej. Po co wszczynać pogoń za czasem? Ma być lekko, miło i przyjemnie...
Na dzień dobry czeka nas podjazd w kierunku OS5, czyli zjazdu żółtym szlakiem pieszym przez ruiny zamku Radosno. Podjazd upływa nam w całkiem przyjemnej atmosferze, choć zawalam jako "przewodnik" dopuszczając do małego zbłądzenia jednego z uczestników. Ostatecznie wszyscy się znajdujemy na górze, gotując się na PIERWSZĄ RZEŹ.
(fot. Bogu)
Na OS5 czeka nas zjazd, który wpierw jest zjazdem, potem wpychem, potem - za ruinami - przez sekund kilka dość rzeźnickim zjazdem, by na koniec (za rzeczką) przybrać postać idealnego smakołyku.
(fot. Bogu)

(fot. Kubi)
Z OS5 wjeżdżamy na zielony pieszy, który pnie się dość ostro pod górę, ale jest szerokim szutrem i nie sprawia żadnych kłopotów od strony technicznej.
Po tym podjeździe piwo w Andrzejówce smakuje tak wyśmienicie jak sobie to wyobrażaliśmy podjeżdżając.
Czas leci, gadka się klei pięknie, ale kolejne perełki czekają.
Cel nr 2 dzisiejszego dnia to OS6, czyli zjazd niebieskim pieszym z Włostowej do Sokołowska.
Niech się dzieje co chce, ale UWIELBIAM ten zjazd. Dojdę do siebie, odnowię formę, pokonam barierę psychiczną (niekoniecznie w tej kolejności) i będę w przyszłym roku maltretować ten zjazd do omdlenia! Cel numer 584 ustalony! :P
No więc JAZDA!!!!!


Pierwsza część zjazdu (do przecięcia z żółtym rowerowym) chyba wszystkim wychodzi bardzo ładnie. Mnie, po dwóch nieudanych próbach poprzednich dni, udaje się to zjechać bez zająknięcia.
Dalej czekają nas dwa skalne uskoki, które mnie zatrzymały oba dwa razy wcześniej. Teraz miodzio! Wchodzą!! To mnie napawa radością jakich mało! Tutaj Bogu łapie flaka. Nieee, to się chyba tak nie nazywa przy bezdętkowcach, nie? Tak czy siak - wybucha, mleko się leje, B. trochę walczy z doprowadzeniem opony do stanu użyteczności, ale daje radę więc JUPI! Możemy lecieć dalej. A dalej czeka nas najmocniejsza część tego oesa - bardzo stromo, bardzo sypko, do tego jeszcze mocno skrętnie. SZAŁ!
Poniższe foty podkradnięte Bogdanowi. Ja z przodu wszystkimi kończynami ciała starałam się zjeżdżać. Szło lepiej niż podczas poprzednich dwóch zjazdów, ale - ojojoj - wieeeeeele wody we wszystkich rzekach świata upłynie zanim uda mi się to zjechać bez sprowadzania/podpierania.
Jak na tym zakręcie stanęłam to później już nijak mi to przez kilkadziesiąt metrów szło.
Po tym najcięższym kawałku wjazd w las i pychotka popuszczenia klamek przez chwilę:)

Zjeżdżamy pod samochody, żegnamy się z dwójką, z emtb, która leci na jakąś imprezę. Postanawia z nami ostać się młody - Michał. W Sokołowsku chwila na odsapnięcie, jedzonko, piwko.
Plan mój na ten dzień właściwie na dzień dobry spalił na panewce więc już po tych dwóch oesach nawet nie próbuję go wskrzeszać.
Widzę, że grupa zdecydowanie nie jest chętna by kontynuować walkę z oesami, zatem po dwóch punktach programu rezygnujemy z dalszej walki z odcinkami specjalnymi z zawodów emtb.pl w Mieroszowie.
Rzut oka na mapę. Decyzja - Ruprechticky Spicak.
Dłuuuugi podjazd, na którym Ania ciśnie z takim zacięciem, że rwie łańcuch. Bogu z przodu ciśnie tak mocno, że nie słyszy naszych stopujących go nawoływań. Walczymy z łańcuchem chyba wszyscy po kolei. Ale - jak wiadomo - w kupie siła! Więc każdy coś z siebie daje, Radzio spektakularnie kończy ;) Możemy jechać dalej. W końcu docieramy do miejsca, w którym musimy podjąć decyzję - krócej ale tylko na nogach z rowerami pod pachą, czy dłużej i przez większość czasu w siodle. Decydujemy się na....

(fot. Bogu)


No jak już ma być RZEŹ to i w dół i w górę :P
Na szczycie Szpiczaka jest PRZEmiło! Swojsko, cudownie, piwnie, widokowo.
(fot. Bogu)

I w końcu czas na zjazd!!!
Och, jakże smaczny zjazd! :D



(fot. Radziu)

Zjeżdzamy prosto pod Andrzejówkę, gdzie czeka na nas pyszna zupa. Po zupie chwila namawiania się i dzielimy się na pół: Kubi, Ania i Michał zjeżdżają prosto do Sokołowska. Radziu, ja i Bogu decydujemy się zahaczyć jeszcze o Waligórę.
(fot. Radziu) Na ruinach Schroniska.
(fot. Radziu)
I My na szczycie:)

Ja wiem, że należę do nielicznych z naszej paczki (a może nawet będę jedyną), ale wypad tego dnia nie zmienił mojego stosunku do suchogórskich melafirowych ścianek - jestem w nich zakochana po uszy! I na pewno w przyszłości z nich nie zrezygnuję. Będę walczyć, będę upadać, będę się podnosić i będę walczyć dalej. Bo piękne to są trasy. I niech sceptycy mówią co chcą, że to nie szlaki na rower, że niewarto ryzykować zdrowiem, że....
ale ja po prostu KOCHAM ten stan! I mam nadzieję, że za kilka miesięcy moje stanowisko będzie dokładnie takie samo :)
I bardzo żałuję, że jednak musiałam się pozbyć mojego miejsca startowego z mieroszowskich zawodów emtb, które odbyły się 6 czerwca. Ale nie wszystko stracone. Przyszły rok czeka. Ja wciąż młoda :p
WALKA TRWA!
(dane wycieczki - dystans i przewyższenia zajumane Radziorkowi. Dzięki!)
- DST 37.00km
- Teren 7.00km
- Podjazdy 430m
- Sprzęt Terenowy Reign
Piątek, 15 maja 2015 | Komentarze 2
Przez chwilę Reign stał oparty o ścianę. W tym czasie zauważyłam dwie najważniejsze rzeczy, które doszły do dwóch przyuważonych na ostatniej wycieczce.
1) powietrze mi powoli schodzi z tylnej opony;
2) również w tylnym kole mam wykręconą szprychę;
3) odnoszę wrażenie, że po 500 km klocki (również z tyłu) mi się starły;
4) i chyba nie hula mi - oczywiście - tylna przerzutka.
3) i 4) okazało się nieprawdą, hamulce gdzieś chyba musiałam przegrzać, stąd to wrażenie, że coś jest nie tak. Przerzutka wyregulowała się chyba sama, bo chodzi teraz jak złoto.
Szprychę dokręciłam, oponę sprawdziłam - wylazł drut do środka (myślałam, że dostałam w pakiecie bezdruciaki...) - przycięłam, starłam na gładko i będę na niej póki co kręcić. Ani mi się śni co 500 km kupować nowe opony!
Krótki test przed pracą pokazał, że rower jest dobrze przygotowany na sobotnie Szaleństwo w Górach Suchych.
A przy okazji po raz pierwszy wykąpany :D


- DST 91.00km
- Teren 30.00km
- Podjazdy 1950m
- Sprzęt KROSSowy
Środa, 13 maja 2015 | Komentarze 8
Kategoria 1500 - 2500 w pionie, Góry Suche
Matko Jedyna i Wszyscy Święci!!!
Koniec wpisu pokaże, że nie jestem aż takim beztalenciem jeśli idzie o technikę jazdy po górach. Cała reszta - weryfikacji i ustawiania mnie do pionu ciąg dalszy. Szaleństwo jakiego do tej pory w górach nie zaznałam.
Dojazd do Łomnicy asfaltem, stąd przez Trzy Strugi, docieram do Przełęczy pod Szpiczakiem, z której czarnym pieszym a dalej bezszlakową drogą wbijam na Włostową.


Na Włostowej zasłużony relaks, z Renatą Przemyk i Artrosis (z drugą pozycją włączyły mi się wspominki z czasów podstawówki) w uszach. Widoki dziś zapierały dech w piersi.

W oddali Karkonosze, jeszcze gdzieniegdzie pokryte śniegiem (Serwus Mors!)

Tym razem zjazd niebieskim pieszym do Sokołowska robię za jednym podejściem, co nie znaczy, że bez gleb, podpórek, znoszenia kawałkami roweru. Co to to nie :) To nie ten rodzaj zjazdów, które pompują mnie pewnością siebie i przekonaniem jaka to ja jestem zajebista. O nie. Te czasy minęły póki co i pewnie jeszcze przez długi czas nie będę o sobie mieć zbyt dobrego zdania w kwestii jazdy na rowerze. Ale tak pozytywnie, bardzo pozytywnie. Bo jak się nie podniesie w końcu poprzeczki to nigdy się nie zrobi postępów. Więc walczyć zamierzam dzielnie. Pot, krew i łzy wliczone w cenę i zaakceptowane.
Tak czy siak dzisiejszego dnia zjad poszedł już lepiej niż dzień wcześniej. Jeszcze ze 40 razy i może uda się zjechać bez przwerwy :P
Z Sokołowska "jadę" wciąż niebieskim na szczyt Garbatki. Kolejna nowość. Nie wiem czego się spodziewać. Na pewno nie spodziewałam się tak długiej wędrówki na szczyt. Mało jazdy tu było. No nic, następnym razem powalczę o próbę znalezienia jakiejś alternatywy objazdowej dla tego dziadostwa.

Jazda ze szczytu zaczyna się przyjemnym singielkiem...

...by po chwili zaskoczyć...


ŚCIANĄ! Zdjęcie cykane już od dołu, po prawie samobójczej próbie sprowadzenia roweru, oczywiście jakoś bokiem. Wiem, że gdzieś z boku idzie objazd tego ustrojstwa. Nie dostrzegłam go. Następnym razem będę musiała dokładniej się rozglądać, bo mimo pięknych widoków, ten kawałek to mała tortura:)

Dalej jest tylko ciut lepiej. Wciąż porządny pion, który tylko miejscami udaje mi się zjechać. Duuuużo sprowadzania i narastającej frustracji...
Docieram do Kowalowej, gubię szlak, zjeżdżam asfaltem o wiele za daleko i rezygnuję z powrotu i poszukiwań niebieskiego, nie chce mi się. Chwika szosy i już z powrotem jestem w Sokołowsku.

Stąd spokojny podjazd terenowy do czerwonego szlaku rowerowego, który przez kilka kilometrów wije się prawie pod samą Andrzejówkę. Korci by przejechać jeszcze te 200-300 metrów, do piwka, do ławki, do zupy. Głodnam i zmęczonam. Ale zaciskam paluchy na kierownicy i skręcam na żółty pieszy, na ruiny zamku Radosno - kolejna rzeź tego dnia.
Początek miły i radosny...

... który za chwilę znów zmienia się w szalenie wypłaszczone przez zdjęcia ściany melafirowego "piasku".
Że to to są te ruiny zamku?




Zmęczenie spływa na mnie wielką falą, docieram do Rozdroża pod Krzywuchą, teraz czeka mnie ok. kilometr mocnego podjazdu zielonym pieszym. Boli. Autentycznie boli. Ale wbrew obawom udaje mi się go podjechać i w końcu czeka mnie radosny czas odpoczynku!

Czas mija nieubłaganie, na zegarku okolice 16. Zbieram się. Postanawiam zawitać jeszcze na czerwony szlak pieszy lecący w stronę Bukowca. Wiem, że jest już za późno, a ja jestem zbyt wypompowana, by pakować się na sam szczyt, ale część trasy (bardzo miłej i nietrywialnej , jak się okazuje, trasy) przejeżdżam i udaje mi się pyknąć fotkę kopalni z nowej dla mnie strony. Następnym razem nie odpuszczę i podjadę czerwonym na samą górę kopalni.

Wracam pod Andrzejówkę i wybieram znany i lubiany wariant zielonego strefowego przez Turzynę, pod Skalne Bramy.




Tutaj żegnam się z rowerowym i wskakuję na czerwony pieszy.
I NARESZCIE!
Czas na pozytyw. Po co te hardkory? Po progres. Na czerwonym pieszym jest taka ścianeczka krótka, którą udało mi się zjechać kiedyś raz - z duszą na ramieniu i śmiercią w oczach. Po dzisiejszych "klęskach" zastanawiałam się: może mam taki kiepski dzień, że nieszczególnie mi te zjazdy wychodzą. Ścianka na czerwonym powie mi jak jest.
I powiedziała. Zjechałam ją z pewnością siebie, szybko, bez lęku, i z pełnym przekonaniem. Nareszcie sukces! :)
- DST 81.00km
- Teren 11.00km
- Podjazdy 1440m
- Sprzęt KROSSowy
Wtorek, 12 maja 2015 | Komentarze 1
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Góry Suche
A dlaczegóż "Początek" skoro Góry Suche objeżdżam nie od wczoraj?
A to dlatego, że nigdy przenigdy ich nie objeżdżałam w ten sposób. Najbliższy miesiąc będzie dedykowany tymże górom, które poznać chcę od zupełnie nowej strony.
Ten dzień nie jest dla mnie dniem wolnym od pracy, czas zatem mam ograniczony.
Do Andrzejówki dojeżdżam asfaltem. Plan terenowy był bardzo skąpy, ale kiedy okazało się, że tego dnia Schronisko jest nieczynne postanowiłam zawitać jeszcze na Waligórę.

Z Waligóry zjeżdżam do czarnego pieszego, który po chwili przechodzi w bezszlakową drogę prowadzącą mnie prosto na szczyt Włostowej.
Przed szczytem kawałek wpychu, który dopiero dzień później okazało się, że daje się prawie zupełnie ominąć bokiem.

I mój pierwszy rowerowy raz na Włostowej:)

A po co? A po to by teraz zjechać do Sokołowska niebieskim szlakiem pieszym.
Oj zacny to kawał zjazdu. Stromo, bardzo sypko, SZALEŃSTWO! Dziś zjazd mocno zapoznawczy z mnóstwem przerw na zdjęcia (wcale nie planowanych przerw, przerw wymuszonych ciągłym osuwaniem się roweru na melafirze)





Była to dla mnie zupełna nowość. Może się człowiekowi wydawać, że całkiem nienajgorzej zna jakieś górki dopóki nie dostanie obuchem prosto w głowę takim właśnie zjazdem. Na pewno będę tu częstym gościem. Ten zjazd (jak i kolejne dnia następnego) bardzo pięknie pokazały mi moje miejsce w szeregu i uzmysłowiły jak dużo, BARDZO DUŻO pracy przede mną jeśli idzie o technikę jazdy. Cieszę się na tę naukę bardzo!