Kategorie bloga
- 1000 - 1500 w pionie
116 - 1500 - 2500 w pionie
42 - 2500 - ... w pionie
6 - Beesową paczką
80 - Beskidy
3 - Bieszczady
2 - Chaszczing
3 - Dolomity 2014
9 - Góry Bardzkie
3 - Góry Bialskie
3 - Góry Bystrzyckie
4 - Góry Kaczawskie
1 - Góry Orlickie
4 - Góry Sowie
115 - Góry Stołowe i Broumovsko
17 - Góry Suche
53 - Góry Złote
4 - Izery
1 - Jesioniki
4 - Karkonosze
15 - Korona Gór Polski
13 - Masyw Ślęży
59 - Masyw Śnieżnika
5 - Rekonstrukcja ACL
11 - Rudawy Janowickie
4 - Single i Ścieżki
6 - Wschody Słońca na szczycie
6 - Zima na całego!
16
Archiwum bloga
- 2016, Luty
16 - 15 - 2016, Styczeń
1 - 4 - 2015, Grudzień
19 - 24 - 2015, Listopad
16 - 49 - 2015, Październik
15 - 39 - 2015, Wrzesień
20 - 144 - 2015, Sierpień
13 - 106 - 2015, Lipiec
2 - 17 - 2015, Czerwiec
2 - 33 - 2015, Maj
12 - 70 - 2015, Kwiecień
16 - 62 - 2015, Marzec
19 - 96 - 2015, Luty
13 - 37 - 2015, Styczeń
10 - 68 - 2014, Grudzień
8 - 65 - 2014, Listopad
15 - 110 - 2014, Październik
18 - 120 - 2014, Wrzesień
13 - 75 - 2014, Sierpień
18 - 42 - 2014, Lipiec
18 - 74 - 2014, Czerwiec
16 - 136 - 2014, Maj
21 - 141 - 2014, Kwiecień
17 - 205 - 2014, Marzec
19 - 175 - 2014, Luty
24 - 135 - 2014, Styczeń
12 - 94 - 2013, Grudzień
16 - 136 - 2013, Listopad
11 - 94 - 2013, Październik
22 - 188 - 2013, Wrzesień
19 - 92 - 2013, Sierpień
18 - 118 - 2013, Lipiec
15 - 66 - 2013, Czerwiec
16 - 43 - 2013, Maj
14 - 118 - 2013, Kwiecień
15 - 100 - 2013, Marzec
18 - 62 - 2013, Luty
11 - 32 - 2013, Styczeń
5 - 8 - 2012, Grudzień
8 - 4 - 2012, Listopad
19 - 43 - 2012, Październik
16 - 62 - 2012, Wrzesień
19 - 100 - 2012, Sierpień
18 - 56 - 2012, Lipiec
14 - 57 - 2012, Czerwiec
14 - 70 - 2012, Maj
20 - 138 - 2012, Kwiecień
19 - 166 - 2012, Marzec
16 - 123 - 2012, Luty
16 - 139 - 2012, Styczeń
20 - 138 - 2011, Grudzień
23 - 47 - 2011, Listopad
1 - 1
Wpisy archiwalne w kategorii
1000 - 1500 w pionie
Dystans całkowity: | 7716.96 km (w terenie 1727.00 km; 22.38%) |
Czas w ruchu: | 389:52 |
Średnia prędkość: | 17.43 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.40 km/h |
Suma podjazdów: | 139877 m |
Liczba aktywności: | 116 |
Średnio na aktywność: | 66.53 km i 3h 51m |
Więcej statystyk |
- DST 25.13km
- Teren 10.00km
- Czas 02:11
- VAVG 11.51km/h
- Podjazdy 1027m
- Sprzęt KROSSowy
Czwartek, 24 lipca 2014 | Komentarze 1
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Dolomity 2014
Uczestnicy
Po wspaniałym czwartym dniu wyprawy i obezwładniająco pięknym piątym, nadszedł czas delikatniejszej trasy - typowego transferu stąd - dotąd, czyli opuszczamy Alleghe, w którym zabawiliśmy ino jedną noc i zmierzamy w kierunku Falcade, po którym nieszczególnie wiemy czego się spodziewać.
Pogoda od samego rana taka sobie. Ani szczególnie ciepło, ani szczególnie zimno. Takie właśnie nie-wiadomo-co. Chyba najgorsze ze wszystkiego, bo za nic nie wiadomo jak się ubrać i człowiek co kilka minut musi się zatrzymywać by zdjąć/ubrać/zdjąć/ubrać ponownie.... I tak w koło Macieju...
Asfaltem docieramy do miejscowości San Tomaso Agordino, z jej pięknym kościółkiem Chiesa di San Tomaso.
(fot. Cerber)
Za dużo się napodziwiać nie da, bo wszystko przykrywają dość niskie chmury. Zbieramy się zatem w sobie, podjeżdżamy trochę asfaltem i po chwili zaczynamy mocny (a na końcu supermocny) terenowy podjazd pod małą kapliczkę.
Jeśli się nie mylę to napis głosi: Przystanek na modlitwę. Ja po podjechaniu końcówki w duszy prosiłam siły wyższe, by zabrały ogień z moich ud, którym dałam właśnie porządnie popalić. Modły zostały po chwili wysłuchane.
By nie skłamać - nieszczególnie wiem co się działo później. Żadnego konkretnego celu tego dnia nie było. Żadnego szczytu ani przełęczy do zdobycia. Lekki dzień na przetransportowanie swoich tyłków, sprzętów, które owe tyłki wożą oraz plecaków z miejsca na miejsce. Wiem, że bywało ciężkawo:
(fot. Ryjek)
Wiem, że w pewnym momencie trafiliśmy do wioski, która wszystkich nas ujęła tak za serca, że postanowiliśmy na czas jakiś rozbić w niej obozowisko:
(fot. Ryjek)
Wiem, że żadnemu z nas dupska się ruszać dalej nie chciało i pewnie przez czas jakiś byśmy się stamtąd nie ruszyli, gdyby nie zaczęło padać.... Swoją drogą czas spędzony pod stodołą to jedna z najcieplej wspominanych przeze mnie chwil tego wypadu. Taka błoga, niewymuszona, cudowna sielanka.
Ruszyliśmy zatem. Niektórzy, niepomni nawoływań reszty stada, podczas zjazdu zagalopowali się i musieli popylać z powrotem pod górę... No cóż, zdarza się najlepszym :) Potem padało i padało i padać przestać nie chciało.
Trafił się jakiś podjazd, który zdaje się miał być zjazdem. W ostatniej wiosce przed Falcade trafiła się Polka, która już bardziej była Włoszką niż Polką i w mowie i czynie i ciele. Trafiały się kolejne punkty informacyjne, które swoją sjestową nieobecnością szerzyły do godziny 15:30 dezinformację, zmuszając nas do picia nieoczekiwanie się prezentujących caffe Americano w szalenie o tej porze opustoszałych kawiarnio/spelunach.
I trafiło się, że po otwarciu informacji w końcu dotarliśmy do poleconego nam lokum, które po całym dniu wielce miłego, ale i ciut niefartownego transferu, okazało się być nieprawdopodobnie przytulnym, a do tego obdarzonym wspaniałą właścicielką (do polecenia absolutnie każdemu: Albergo La Montanara, Via Scola 12, Falcade). I nareszcie last but not least - Augusto Murer Museum - najbrzydsza, a zarazem najpiękniejsza perełka architektoniczna tego cudownego miasteczka ;-)
W oczekiwaniu na otwarcie punktu (dez)informacji.
(fot. Ryjek)
Falcade:
Augusto Murer Museum:
I wieczorny widok z okna La Montanary:
(fot. Janek)
LA FINE DEL SESTO GIORNO
- DST 41.56km
- Teren 25.00km
- Czas 03:33
- VAVG 11.71km/h
- Podjazdy 1449m
- Sprzęt KROSSowy
Środa, 23 lipca 2014 | Komentarze 6
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Dolomity 2014
Uczestnicy
Piąty dzień to dzień transferowy. Z Cortiny d`Ampezzo wyruszamy zatem z załadowanymi plecakami. Małe spostrzeżenie - zapakowany plecak ciążył mi właściwie tylko pierwszego dnia. Później jakoś przestałam zwracać na to większą uwagę. Przed wyjazdem obawiałam się, że ten dodatkowy ciężar będzie mi znacznie bardziej doskwierać.
Pożegnanie z Cortiną.
Z Cortiny od samego początku mamy podjazd. Wpierw ładne kilka kilometrów nieszczególnie wymagającego, ale monotonnego podjazdu asfaltowego, z którego po ok. 10 km skręcamy w lewo. I zaczyna się!
Tenże podjazd trwa ok. 4 km. Średnio 15%. Idzie wyzionąć ducha, ale to po dotarciu na górę dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa :)
Dojeżdżamy do pierwszego z trzech schronisk: Rifugio Cinque Torri (2137 m n.p.m.) i w tym miejscu kończy się ostatecznie asfalt. Pogoda z ładnej staje się powoli jeszcze ładniejsze. Słońce coraz częściej wygląda zza chmur. Upału zdecydowanie nie ma, ale może to i lepiej... Bo każdy z kolejnych podjazdów jest jeszcze cięższy od poprzedniego...
Fantastycznie poprowadzony szlak pieszy na zboczu góry.
Ryjek i Cerber szykujący się do ataku.
I efekt przygotowań :-)
(fot. Ryjek)
Po podjechaniu jakiejś szalonej ścianki nie wytrzymałam i padłam! Trochę z wysiłku, a trochę z wrażenia nad tym co mnie otacza.
(fot. Janek)
Jeszcze moment, jeszcze chwila i dojeżdżamy do drugiego schroniska: Rif. Scoiattoli (2255 m n.p.m), spod którego roztaczają się widoki wyciskające z oczu łzy wzruszenia. Szykując się do wyjazdu w Dolomity wiedziałam, że będzie pięknie, ale tego co zobaczyłam piątego dnia wyprawy nie spodziewałam się ani trochę. Moje niebo tak właśnie wyglądać powinno!
(fot. Cerber)
(fot. Ryjek)
(fot. Cerber)
(fot. Janek)
Ciężko idzie rozstanie się z tymi widokami, ale jeszcze nie osągnęliśmy celu dzisiejszego dnia. Jeszcze ponad 150 metrów w pionie, na co składa się najbardziej morderczy z dzisiejszych podjazdów. Bo to nie tylko ściana, to ściana z terenowymi przeszkodami w postaci zarówno dużych jak i małych kamieni. Ściana, która mnie pokonała. Nie uniosłam końcówki kondycyjnie. Kto zgadnie które z naszej piątki uniosło?! :-P
Widok już spod Rifugio Averau (2413 m n.p.m. - kolejny dzień i kolejny rekord wysokości)
W prawym górnym rogu majaczy ośnieżona Marmolada - Królowa Dolomitów (3343 m n.p.m.)
Pod schroniskiem spotykamy trójkę Polaków wędrujących pieszo po Dolomitach.
Siadamy w Rif. Averau, radujemy się napojami, widokami, rozmową. Nad głowami niepostrzeżenie zaczynają gromadzić się coraz ciemniejsze chmury. Nagle czujemy, że z chmur tych zaczyna nam na głowy kapać jakaś ciecz. O-o! Nie ma na co czekać. Czas się zbierać i gnać w stronę zjazdowej perełki dzisiejszego dnia - cudnego kamienistego singla trawersującego dolomitowe zbocze.
Podkradnięte z jutiuba użytkownikowi Thomas Warsch, bo ciężko oddać piękno tego zjazdu na fotkach:
(fot. Cerber)
(fot. Ryjek)
(fot. Ryjek)
W końcu z kamienistego singla zjeżdżamy na piękne łąki i kontynuujemy trasę zmierzając powoli w stronę Alleghe - miejsca naszego dzisiejszego noclegu.
(fot. Ryjek)
(fot. Cerber)
Po całym dniu pełnym wrażeń dojeżdżamy do Alleghe, malowniczo położonego nad Lago di Alleghe (bo po co za bardzo przekombinowywać z nazwami:)
(fot. Janek)
LA FINE DEL QUINTO GIORNO
- DST 49.50km
- Teren 25.00km
- Czas 03:54
- VAVG 12.69km/h
- Podjazdy 1488m
- Sprzęt KROSSowy
Wtorek, 22 lipca 2014 | Komentarze 4
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Dolomity 2014
Uczestnicy
Ja nie wiem jak to się stało, bo niby każde z nas lepiej lub JESZCZE lepiej zna się na mapie. Jednakże po długich i zaciekłych dysputach dnia poprzedniego zupełnie nieświadomie za cel wycieczki bezplecakowej czwartodniowej wybraliśmy trasę, której znaczną część dzień wcześniej z Bogdanem i Ryjówką zjeżdżaliśmy. Początkowo miny z tego powodu mieliśmy ciut nietęgie, choć mnie jednak ciekawość zżerała jak to wszystko się prezentować będzie przy ładnej pogodzie. Bo ku wielkiej naszej uciesze takowa nas przywitała dnia czwartego :-)
Wczorajszy podjazd, a dzisiejszy zjazd przerażał nas, bo mając świadomość czekających nas nachyleń inaczej się do górki podchodzi. Co się jednak okazuje być przerażającym i karkołomnym zjazdem/ścianą wcale takie być nie musi w drugą stronę. Podjazd poszedł wyjątkowo sprawnie i gładko. Szybko pokonaliśmy asfalt i dotarliśmy do Rifugio Ra Stua (1668 m n.p.m.).
Spod schroniska na górę prowadziła już droga szutrowa o coraz bardziej zacnym nachyleniu. Podjazd ten był ciężki i szalenie satysfakcjonujący.
Oczom naszym ukazują się widoki, które dzień wcześniej prawie w stu procentach przykrywały chmury. Coraz bardziej cieszymy się, że nie zmieniliśmy jednak zdania co do celu dzisiejszej wycieczki. Jest pięknie i z minuty na minutę coraz piękniej...
(fot. Janek)
Jedziemy i jedziemy, otacza nas coraz bardziej niezwykły krajobraz. Zupełnie kosmiczny i do tej pory niespotykany. Nagle w oddali dostrzegamy cel naszej dzisiejszej wspinaczki - skitrany wśród skał niczym kameleon Rifugio Biella (2327 m n.p.m.). Kolejny rekord wysokości w moim wykonaniu.
Z Ryjóweczką z radości nad pszenicznym przepysznym piwem postanawiamy odtańczyć taniec szczęścia, prosząc przy okazji o co najmniej podobnie sprzyjającą pogodę na dzień jutrzejszy.
Ze specjalnymi pozdrowieniami dla Morsowego!
Jest przeuroczo, ale powoli zaczyna doskwierać delikatny chłodek. Zbieramy się zatem i podążamy do Rifugio Sennes, w którym gościliśmy dzień wcześniej z Ryjkiem i Cerberem. Znów spotykamy tę samą Polkę, która poleca nam podjechać kawałek do Munt de Sennes, gdzie czekać nas mają jakieś atrakcyjne buty drewniane i inne cuda. Atrakcjami okazały się być bajecznie zielone łąki, krowy pozujące przed obiektywem i atakujący Bogdana w trasie helikopter. A buty? Nieszczególnie...
(fot. Janek)
Powrót pod Rif. Sennes i dalsza pogadanka z Panią Polką, która kieruje nas w stronę gdzie znaleźć powinniśmy świstaki. Ponoć jest ich cała banda. I pozują do zdjęć nie gorzej od krów. Lecę zatem na złamanie karku i od razu dostrzegam jednego Skrzata.
(fot. Cerber)
Rozstać się z tym maleństwem nie mogłam bardzo długo. Kiedyż to kolejny raz dane mi będzie pogapić się na świstaka? A nawet dwa! ... Ale czas nagli, chłopaki zaczynają się powoli niecierpliwić. Na siodła siad i w drogę jazda! Po chwili dojeżdżamy do wymarłej zeszłego dnia wioski. Zdecydowanie odmiennie prezentuje się w dniu dzisiejszym :)
(fot. Ryjek)
(fot. Cerber)
Dalsza droga to już w sporej części nowość, z główną atrakcją w postaci stromego serpentynowego szutrowego zjazdu leśnego. Pysznie smakował! Spod Rifugio Ra Stua próbujemy ominąć asfalt i zjeżdżać terenem. Wychodzi nam to tylko trochę. Ostatecznie dość szybko docieramy do krzyżówki i powrót do Cortiny uskuteczniamy rowerówką równoległą do asfaltu, wzdłuż rzeki.
(fot. Janek)
(fot. Janek)
Cały ten dzień to istne szaleństwo. Ogrom piękna atakujący moje oczy lekko mnie poraził i do wieczora powolutku dochodziłam do siebie zbierając siły na dzień następny :)
ALLA FINE DEL QUARTO GIORNO
- DST 36.73km
- Teren 15.00km
- Czas 02:41
- VAVG 13.69km/h
- Podjazdy 1159m
- Sprzęt KROSSowy
Poniedziałek, 21 lipca 2014 | Komentarze 8
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Dolomity 2014
Uczestnicy
Koniec drugiego dnia miał przynieść załamanie pogody. Przyniósł. Nadszedł poranek. Wyglądamy przez okna – pada.... pada uparcie i bez przerwy. Ale cóż czynić? Zostawać w San Vigilio na trzecią już noc nikt nie chciał, mimo iż było tam świetnie. Po dłuuuuugich dywagacjach nad świeżymi śniadaniowymi bułkami, podzieliliśmy się na dwie grupy:
→ grupa nr 1 składająca się z Tomka i Janka, to osoby, które nie są tu po to by jeździć na rowerach w deszczu; wybrali autobus;
→ grupa nr 2 to ja, Bogdan i Ryjek, czyli Ci którzy nie są tu po to by jeździć autobusami; wybrali rower.
Po uskutecznieniu pakowania i dość długiego pośniadaniowego leżakowania wybywamy w deszcz, pożegnawszy się uprzednio z kręcącymi głowami z dezaprobatą członkami grupy nr 1 :-)
Pierwszy cel pośredni to Rifugio Pederu, do którego docieramy w rzęsistym deszczu. Popełniamy mały błąd taktyczny i uskuteczniamy pod daszkiem ciut za długą przerwę. Wychładzamy się, lekko denerwujemy, morale podupadło. Decyzja – wchodzimy do środka na kawę. PYSZNA kawa była, co nie?
Nastawienie poranne prawdziwie bojowe!
Droga do Rif. Pederu mokra, mroczna i niepokojąca...
Sporo czasu zajęło nam w schronisku Pederu kontemplowanie mapy. Mimo deszczu i strachu przed tym co spotka nas kilkaset metrów wyżej Cerber obstaje nad jedną opcją, Ryjek wybiera inną, która jemu wydaje się być rozsądniejszą w tych warunkach pogodowych. Ja się zdecydować nie potrafię, bo to i tak wróżenie z fusów. Skąd możemy wiedzieć na co w rzeczywistości przełoży się szlaczek na mapie? Ostatecznie wybieramy szlak, który tnie poziomice z taką zapalczywością, że nie spodziewamy sie niczego innego niż pionowej ściany. I co? I prawie to prawda :)
Mimo najbardziej dziko wijących się serpentyn, nachylenia dochodzą do 40%. I znów pokłony dla Bogdana, który pokazał klasę i zaszokował nas nielicho podjeżdżając niepodjeżdżalne. Też tak kiedyś będę :P
(fot. Cerber)
(fot. Ryjek) Jedno z najpiękniejszych według mnie zdjęć z całej dziewięciodniowej wyprawy.
Podjazd trwał i trwał. Jego nachylenie przez jakieś 2 kilometry nie schodziło chyba niżej niż 20%, co i rusz przekraczając 30. Nie wiem, może się mylę. To chłopaki dysponują nowoczesnymi urządzeniami informującymi ich o takich ciekawostkach. Tak czy siak - wspomnienie najstromszego kilometra Przełęczy Karkonoskiej przywołało u mnie uśmiech na twarzy, bo w porównaniu z tym cudem Karkonoska to ino hopka jest :-)
W końcu przestaje na chwilę padać, chmury ustępują na kilka minut, dając nadzieję na poprawę pogody w najbliższym czasie. Taaaa... Jasne.....
(fot. Ryjek)
Jeszcze ciut podjazdu i docieramy do wymarłej wioski. Klimat jak z horroru S. Kinga. Coś pięknego! Dla takich chwil warto nie bać się deszczu i zaryzykować przeprawę przez góry. Dotarliśmy do Schroniska Fodara.
(fot. Ryjek)
Nie nie nie. To jeszcze nie koniec. Jeszcze tylko 150 metrów w pionie i osiągamy najwyższy punkt tego dnia (przy okazji kolejny raz pobijam rekord wysokości) - Rifugio Sennes 2126 m n.p.m.
Po drodze przejeżdżamy przez piękną dolinkę, która głównie (choć nie tylko) Ryjkowi zapiera dech w piersi.
Jesteśmy przemoknięci do suchej nitki. Całe szczęście jest to dzień transferu więc na plecach wieziemy cały nasz dobytek. Na zjazd będzie można przywdziać suche ciuchy i nie przemarznąć do szpiku kości...
Rifugio Sennes ma bardzo fajny klimat. Tak na szlaku jak i w środku schroniska dość pusto. Pogoda odstraszyła zdecydowaną większość najtwardszych zawodników (choć ku uciesze obu stron na dojeździe do Sennes minęliśmy grupkę innych wariatów na rowerach pozdrawiając się wzajemnie z szerokimi uśmiechami)
Po napojeniu się, "napełnieniu brzuchów" batonikami, "ogrzaniu" się i przebraniu (albo raczej ubraniu na siebie prawie wszystkiego co się miało w plecaku) nadszedł czas zjazdu. Po wyjściu ze schroniska łapię chłopaków na podrywie. Okazuje się, że w schronisku pracuje Polka, bardzo uszczęśliwiona obecnością rodaków. Chwila rozmowy w deszczu to i tak dla nas już sporo. Niestety szybko musimy się żegnać i gnać w dół.
(fot. Ryjek)
Z minuty na minutę leje coraz bardziej. Widoki na zjeździe klimatyczne, chce się podziwiać, ale zatrzymanie się na dłużej niż kilkanaście sekund momentalnie wychładza organizm. Ech.... Pędzimy przed siebie.
(fot. Ryjek)
Ryjek walczy (i wygrywa!) z autami tarasującymi nam przejazd. Wszyscy razem walczymy z zimnem i deszczem (nie wygrywamy, ale walczymy dzielnie i zawzięcie). Asfaltowa końcówka dojazdu do Cortiny to już ino deszcz spod kół, ten z nieba się w końcu uspokoił i Cortina d`Ampezzo przywitała nas może nie Słońcem, ale możliwością zsunięcia przemokniętego kaptura z głowy.
I przywitali nas Tomek z Jankiem, którzy ku naszej wielkiej uciesze już znaleźli nocleg - chwała im za to!!!
I jakże wspaniale po takim dniu smakowało knajpiane piwo, w knajpianym ciepełku, w doborowym towarzystwie, którego nie jest w stanie złamać lichy opad deszczu na trasie :)
(fot. Janek)
LA FINE DEL TERZO GIORNO
- DST 33.71km
- Teren 20.00km
- Czas 03:00
- VAVG 11.24km/h
- Podjazdy 1458m
- Sprzęt KROSSowy
Niedziela, 20 lipca 2014 | Komentarze 3
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Dolomity 2014
Uczestnicy
Z tego co wiem to pierwotnie w planach nie było opcji zabawiania w San Vigilio dłużej niż jedna noc.
Kilka aspektów jednak złożyło się do kupy (z prognozami pogodowymi niewspółgrającymi z naszymi planami rowerowymi na pierwszym miejscu) i decyzja zapadła - dzień numer dwa to pętla San Vigilio - San Vigilio z głównym celem w postaci wspinaczki na szczyt Kronplatz o wysokości 2275 m n.p.m. Po wcześniejszym dniu, kiedy to po raz pierwszy w życiu wdrapałam się na wysokość powyżej 2000 m n.p.m., szczyt Kronplatz miał stanowić kolejny rekord. Od rana piękna pogoda zachęcała do zmagań z dość wymagającym podjazdem.
Asfaltowy początek podjazdu daje mocno w kość. Słońce praży z góry i z dołu. Po dotarciu do szutru i wjechaniu w las od razu robi się lżej na sercu, duszy i ciele. Po chwili dojeżdżamy do dolnej stacji wyciągu, gdzie czeka nas chwila przerwy na odciążenie plecaków. Tomek postanawia skorzystać z udogodnień techniki, reszta wybiera zdobycie szczytu przy pomocy siły własnych mięśni. Chwała Jankowi za to, że nie dołączył do Tomka!!! :-)
Po drodze natykamy się na krowi wodopój w postaci wanny wypełnionej wodą. Janek rzuca pomysłem. Ja podchwytuję. Jakże cudownie jest realizować pasję z ludźmi, z którymi przy okazji można puścić wodzę odrobinie szaleństwa i po prostu, zwyczajnie być sobą!
(fot. Ryjek)
(fot. Cerber)
Obłędnie zimna woda działa cuda przy temperaturze powietrza przekraczającej 30 stopni. Któż z nas przypuszczał, że za kilkanaście minut po Słońcu nie będzie już śladu, a temperatura poleci na łeb na szyję?! Że zapowiadane załamanie pogody nie będzie czekać na późne popołudnie, tylko postanowi dać przedsmak siebie już na szczycie...? Niewątpliwie zapłaciliśmy z Jankiem rozsądną cenę za te kilka chwil radości w zardzewiałej wannie. Oj telepało z zimna, telepało...
W drodze na szczyt.
Widoków z minuty na minutę coraz mniej. Przed samym szczytem, wabieni kuszącym krótkim zjazdem, odbijamy z Bogdanem na sekundę w bok.
I ostatecznie docieramy do szalenie NIEatrakcyjnego celu - Kronplatz. Tu następuje czas na sesję przy dzwonie, posiadówkę na leżakach w oczekiwaniu na Tomka (biedak naczekał się na otwarcie wyciągu) a ostatecznie skrycie się przed coraz bardziej obezwładniającym zimnem w środku przybytku kawiarnianego.
(fot. Ryjek)
Wyjście na zewnątrz zaskakuje nas deszczem. Nie jesteśmy na to przygotowani. Bez ciepłych ciuchów, część z nas bez kurtek przeciwdeszczowych, dwójka wciąż przemoczona prawie na wskroś. ZIMNO! Trochę panikujemy, trochę wkurzamy tym innych, trochę inni swoim wkurzeniem wkurzają nas. Ostatecznie wszyscy zaciskamy zęby, zbieramy się do kupy i lekko modyfikujemy pierwotny plan, by jak najspokojniej dotrzeć do domu.
Deszcz szybko się kończy. Humory wciąż nie do końca idealne, ale uśmiech powoli wraca na twarz. W tym momencie po raz pierwszy i ostatni na całym wypadzie czuję ból kolana. Jego pojawienie się było zrozumiałe i zasadne. Utrzymał się prawie do końca tej wycieczki, ale później już nie wrócił :-)
Dalej nawet nawiedza nas niemała ilość całkiem satysfakcjonującego terenu. JUPI!
(fot. Ryjek)
(fot. Ryjek)
(fot. Cerber)
Teren ten doprowadza nas do pięknej miejscówki, ciut obok szlaku. Dla takich chwil jak ta przy stodole warto sobie na chwilę zepsuć humor, bo poprawianie go w tak genialnych okolicznościach to czysta rozkosz!
(fot. Ryjek)
(fot. Ryjek)
Sporo czasu spędziliśmy rozkoszując się widokami po deszczu, ciesząc się swoim towarzystwem i tym, że jesteśmy w tym miejscu. W końcu nadszedł czas by ruszać dalej. Żadne z nas nie spodziewało się tego co nas za chwil kilka czeka...
(fot. Cerber)
Na początek coś czego wszyscy się spodziewali czyli kolejne mniej i bardziej hardkorowe zjazdy. A później coś co zjazdem być miało, a okazało się przeprawą przez piekło zwaną dalej szopingiem.
Napotkane po drodze pozostałości czegoś powinny były dać nam do zrozumienia, że nas tu nie chcą, że nie tędy droga, że Ryjek miał przed chwilą rację upierając się delikatnie, że zboczyliśmy z kursu. Dlaczegóż Ryjka nie posłuchaliśmy? Dlaczego czaszka na leśnej dróżce nie dała nam nic a nic do myślenia?!
Droga leśna się kończy, wracać nikomu się nie chce, nad głowami widzimy jakiś dom. Zatem rowery pod pachy/na plecy i w górę MARSZ!
Było ciężko, oj było. Buty się ślizgały (pozdrowienia dla Ryjka), chłopaki nie chcieli mnie traktować jak nieporadnej panienki (pozdrowienia dla Bogdana i Janka), za co im jestem wdzięczna, mimo iż z wysiłku prawie zeszłam na zawał serca ;-) Szoping czas rozpocząć!
(fot. Cerber)
I tak oto bujaliśmy się od szopy do szopy, zjazdem, który okazał się być wypruwającym żyły i doprowadzającym serce do palpitacji, podjazdem o nachyleniach zapierających mi dech w piersi. W tym miejscu Bogdan po raz pierwszy pokazał jaki ma power w nogach i podjechał całość bez zająknięcia. Brawo!
Dalej już właściwie dość prosta droga (z jednym małym bu-bu) z powrotem do San Vigilio, pod prysznic, na jedzenie. I na piwo.
I na wieczorne piwo i pogaduchy, które mimo zmęczenia skończyć się nie chciały :)
(fot. Janek)
LA FINE DEL SECONDO GIORNO
- DST 80.82km
- Teren 4.00km
- Czas 03:50
- VAVG 21.08km/h
- VMAX 68.40km/h
- Podjazdy 1100m
- Sprzęt KROSSowy
Wtorek, 8 lipca 2014 | Komentarze 1
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Góry Suche
Miała być Andrzejówka parę dni temu. W zamian trafiły się Skalne Bramy.
Ale chodziło coś uparcie za mną to schronisko. Fromm nigdzie nie wchodzi tak dobrze jak w pięknych okolicznościach górskiej przyrody, ze Słońcem pod jednym bokiem i Skalniakiem pod drugim.
Z wielką przyjemnością wykorzystałam zatem ten piękny dzień chyba najlepiej jak się dało. Uwielbiam to jak uspokajające są takie wypady. Coś ostatnio za dużo się działo rowerowo i zapomniałam już, że rower niekoniecznie musi za każdym razem oznaczać jakieś ekstremum.
- DST 66.93km
- Teren 30.00km
- Czas 03:36
- VAVG 18.59km/h
- VMAX 48.91km/h
- Podjazdy 1000m
- Sprzęt KROSSowy
Niedziela, 6 lipca 2014 | Komentarze 13
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Beesową paczką, Góry Sowie
Uczestnicy
II Sowiogórski Maraton Rowerowy.
Długo się broniłam wszystkimi kończynami ciała przed startem w jakichkolwiek zawodach będąc przekonaną, że taka forma rowerowej aktywności absolutnie mi nie podejdzie.
Skoro jednak dałam się w końcu namówić to nie chciałam podejmować innej decyzji jak MEGA. Tak też się stało.
Trasa mega - 52 km, 1700 metrów przewyższeń. Zapowiadało się soczyście.
Wyróżnić muszę 3 etapy wyścigu:
1) początkowe kilka kilometrów to istny szał. Pędzę razem z pozostałymi 20 000 uczestników (no dobra trochę ich było mniej, ale dla mnie nawet te 250 osób to szokująca ilość!); zaczyna się pierwszy - najbradziej morderczy - podjazd;
2) za szybko, za mocno. Wiedziałam, że nie powinnam gonić tych przede mną, bo nie wiem kto to jest. Nie wiem czy to nie ludzie połykający takie trasy na śniadanie, ziewający przy tym z nudy. Nie wiem, nie znam ich. Ale cisnę i przypłacam to bardzo porządnym kryzysem na około 15-20 kilometrze trasy. Nic mi się nie chce. Nie chce mi się ani jechać ani nie jechać. Stwierdzam, że decyzja o starcie była jedną z najgorszych w moim życiu. Czuję się fatalnie emocjonalnie, choć fizycznie wciąż bardzo przyzwoicie.
3) Koniec kryzysu psychicznego niestety rozpoczyna początek kryzysu fizycznego. Odzywa się prawe kolano, przeciążone na życiówce. Dość szybko dochodzę do wniosku, że kontynuowanie mega nie będzie rozsądne, zwłaszcza tak krótko przed rowerowym urlopem. Zjeżdżam na mini.
Czas - 1:58 na dystansie 32 km.
Nie będę pisać co by było, gdybym nie została przez to zdyskwalifikowana. Napiszę jedynie, że jestem bardzo zadowolona ze swojego wyniku i z tego jak się zaprezentowałam.
Po przespaniu się, ochłonięciu, wiem już dobrze, że to na pewno nie był mój ostatni maraton, bo muszę oficjalnie pokazać na co mnie stać :-P
Przygotowania do startu.
I gdzieś tam ja i reszta ekipy.
Wjazd na metę (źródło zdjęcia)
Nie mogę przemilczeć tego zdjęcia :-D Proszę sobie wybrazić jak się czułam przy chłopakach z Czasu Na Rower.
Przy okazji wielkie gratulacje dla Tomka za czas na mega poniżej 3 godzin!
Reszta ekipy - Ania RZĄDZI na podium w kategorii K4. Brawo!!!
Bogdan najlepszy z ekipy KKZK jadącej dystans mega. Gratulacje! (źródło zdjęcia)
Wnioski na przyszłość - nie rwać na złamanie karku na początku trasy. Po podjęciu decyzji o rezygnacji z mega jechałam tempem wycieczkowym a i tak wynik wyszedł mi bardzo zadowalający. Jakby to rozłożyć na tempo średnio-mocne to i tak wynik by był lepszy, a kolano by nie ucierpiało.
Druga sprawa - dopóki nie nauczę się jak jeździć maratony to jeśli będę zmuszona przed startem decydować o wyborze dystansu - zawsze wybierać mini!
Dzięki Wam wszystkim za towarzystwo. Gratuluję sukcesów!!!
- DST 79.85km
- Teren 18.00km
- Czas 04:16
- VAVG 18.71km/h
- VMAX 45.83km/h
- Podjazdy 1420m
- Sprzęt KROSSowy
Środa, 2 lipca 2014 | Komentarze 5
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Góry Sowie
Z Przełęczy Sokolej podążając bezkompromisowo wciąż czerownym pieszym Głównym Szlakiem Sudeckim na Przełęcz Woliborską, przez szczyt m.in. Wielkiej Sowy i Kalenicy.
Widok spod Schroniska Orzeł.
Czy to JA mam problemy z oczami, czy rzeczywiście te opony są różowe, a nie czerwone?!
Dawno coś wieży u mnie nie było.
Z Przeł. Woliborskiej chwila zjazdu asfaltem, a później nowość - skręt z szosy w lewo w niebieski pieszy, który doprowadza mnie do Bielawy. Szlak nie ujął mnie za serce, choć miał ze dwa nienudne momenty. Na jednym z bardziej technicznych zjazdów odpiął mi się - tym razem - przedni zacisk koła. Grrrr!!! No ale przeżyłam więc nie zrzędzę już.
- DST 64.73km
- Teren 29.00km
- Czas 03:43
- VAVG 17.42km/h
- VMAX 39.30km/h
- Podjazdy 1000m
- Sprzęt KROSSowy
Czwartek, 26 czerwca 2014 | Komentarze 11
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Masyw Ślęży
Opornie mi dziś zjazdy szły.
Generalnie jakoś opornie mi szło wszystko.
Mam nadzieję, że to nie przesyt, bo dużo ważnego przede mną.
A dlaczego znów prawie to samo? Wczoraj mocno padał deszcz, w rowerze nowe opony, które chciałam sprawdzić więc znów wpakowałam się na Radunię. Znów tak sobie poszło. Olewam na jakiś czas ten zjazd licząc po cichu, że niebawem się ktoś zajmie tym burdelem pościnkowym.
W stronę Masywów.
Początek trasy taki sam jak wczoraj, czyli Radunia i zjazd niebieskim na Przeł. Tąpadła. Nie pcham się już dziś na szczyt Ślęży, okrążam Masyw wschodnim czarnym szlakiem pieszym, na końcu którego odbijam na ścieżkę prowadzącą mnie na szczyt Wieżycy. Stąd zjazd żółtym, na którym porządnie obijam sobie górę prawego uda. Nie wiem co się dzieje, skoro nawet na tym zjeździe coś mi nie idzie... No nic - czas popracować nad sobą.
W Schronisku zabawiam dłużej niż planowałam, bo na jakiś czas wychodzi Słońce i wlewa lato do mojego serca. W końcu zbieram się w sobie i wjeżdżam na zachodni czarny pieszy, docierając do Jędrzejowic dokładnie tak jak dwa dni wcześniej. Bardzo lubię tę zachodnią część czarnego szlaku.
Prześmiesznie się ta czerwień prezentuje :)
Na żółtym pieszym Przeł. Tąpadła - Jędrzejowice.
Ścieżka dojazdowa pięknie zarosła haratając nogi malinami, jeżynami, pokrzywami i innymi wspaniałymi wysłannikami flory.
Przy kopalni piasku "Krzczonów".
- DST 63.76km
- Teren 30.00km
- Czas 03:38
- VAVG 17.55km/h
- VMAX 40.60km/h
- Podjazdy 1130m
- Sprzęt KROSSowy
Wtorek, 24 czerwca 2014 | Komentarze 3
Kategoria 1000 - 1500 w pionie, Masyw Ślęży
Po krótkiej wymianie komentarzy z Marcinem zamarzył mi się Masyw Ślęży. Zapomniałam głupia jak niemądrym pomysłem jest pchanie się na niebieski zjazd z Raduni przy suchym podłożu. Jeśli ktoś jeszcze nie jest tego świadom - odradzam po stokroć!!!
Na szczycie Raduni.
Jedno to susza, która przy takich nachyleniach wprowadza straszny chaos w zjeździe. Druga sprawa to nieprawdopodobny syf, który zostawili po sobie leśnicy. Na fotce to ta sterta iglastych gałęzi, która zwalona jest dokłanie na linii, którą powinnam była jechać. Absolutnie nierealny dla mnie jest przejazd widoczny po lewej stronie zdjęcia. Był to zdecydowanie najmniej przyjemny i najmniej udany zjazd z Raduni do tej pory.
W dalszej kolejności kieruję się na szczyt Ślęży, gdzie uskuteczniam bardzo przyjemny wypoczynek nad piwkiem, przygotowując się emocjonalnie do zjazdu znienawidzonym przeze mnie czerwonym/żółtym w stronę Wieżycy. I teraz mały sukces (który smakował tym lepiej po raduniowej porażce i wyzwolił we mnie cień sympatii do tego czerwonego zjazdu) - wyrwa na kamiennej/kostkowej części szlaku była do tej pory dla mnie nie do pokonania. Tym razem udało mi się, po raz pierwszy, idealnie ją przejechać. Też coś :-)
Dalej lecę na Wieżycę, zjeżdżam żółtym, sielankuję w Schronisku, wracam na Przeł. Tąpadła czarnym pieszym zachodnim. Z przełęczy żółtym docieram do Jędrzejowic i do domu.
Wieżyca.
Pożegnanie z Masywami.