avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2014

Dystans całkowity:1270.22 km (w terenie 414.00 km; 32.59%)
Czas w ruchu:71:47
Średnia prędkość:17.70 km/h
Maksymalna prędkość:72.30 km/h
Suma podjazdów:24060 m
Maks. tętno maksymalne:180 (94 %)
Maks. tętno średnie:177 (92 %)
Liczba aktywności:16
Średnio na aktywność:79.39 km i 4h 29m
Więcej statystyk
  • DST 76.35km
  • Teren 50.00km
  • Czas 05:25
  • VAVG 14.10km/h
  • VMAX 67.40km/h
  • Podjazdy 1920m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 14 czerwca 2014 | Komentarze 4

Uczestnicy


Zeszłoweekendowa rekordowa trasa z rekordowymi przewyższeniami odbiła się nieprzychylnie na mym prawym kolanie. Środowa krótka trasa pokazała mi dobitnie, że za szybko się wyrywam z motyką na Słońce i muszę zaakceptować fakt, że potrzebuję kilka dni odpoczynku by wrócić do pełnej sprawności.
Od 11 maja z Bogdanem szykowaliśmy się na konkret trasę, której doczekać się już nie mogliśmy. Świadomość tego, że ból kolana może mnie wyłączyć z zabawy spędzał mi sen z powiek. W piątek, po namowach, zrezygnowałam z rowerowego dojazdu do Kudowy, dając mojej nodze jeszcze jeden dzień odpoczynku.

Nareszcie nadszedł sobotni poranek. Pobudka przed 5 rano, śniadanie na wpół śpiąco i z wyjątkowo niedużym poślizgiem czasowym ruszamy chwilę po 6 podbijać świat.

Pierwszy przejazd przez przykudowiane łąki rozbudza nas na dobre przemaczając w kilka sekund buty na wskroś. Każe cofnąć się do domu po oliwkę do łańcucha, zapasowe skarpety i bidon. Po naszym wejściu do mieszkania Ania nie umie powstrzymać uśmiechu. Nie ma to jak mały falstart :-)


Poranek przywitał nas piękną pogodą, czystym niebem, prysznicem stóp i nóg. Mimo przemoczonych butów bardzo podobał mi się przejazd tymi łąkami. (fot. Cerber)


Już około godziny 8:00 niebo całe zaszło ciężkimi, ciemnymi chmurami, nie pozostawiając złudzeń - nie będziemy i tego dnia cieszyć się latem i Słońcem za długo.


Na terenowym podjeździe wyłaniają się Góry Orlickie ze szczytami zanurzonymi w chmurach.


Okoliczności przyrody, mimo otaczających nas chmur i mgieł są bardzo urocze. Lubię takie mistyczne klimaty, więc dopóki nie zaczyna z tych chmur lać, cieszę się jazdą na całego.(fot. Cerber)


Mija chwila i docieramy do Serlissky`ego Mlyna, z którego pędzimy na szczyt Velkej Destny (1115 mnpm). (fot. Cerber)

Przed samym szczytem wychodzi Słońce. Radość jest wielka. Może się uda ogrzać w promieniach Słońca dłużej niż przez 5 sekund? Może nawet przemoczone skarpetki zdążą ciut przeschnąć... ? Jasne! Zanim zdążę zdjąć buty, już na szczycie zaczyna padać i zanim zjedziemy kilkaset metrów pod dach, już całkiem konkretnie lać. Chronimy się zatem w sklapiku pod szczytem. Pada co najmniej pół godziny. Po deszczu prawie od razu znów wychodzi na chwilę piękne Słońce. Bogdan wykorzystuje to na przyglądanie się swej cudnej, nowej maszynie :)


Na szczycie V.D.


Chwila na podziwianie Nerwusa.

Nie ma na co czekać, bo czas nam przelatuje między palcami a to dopiero początek planowanej trasy. Jeszcze raz szybko na szczyt V.Destny, szybki zjazd, dojazd do Masarykovej Chaty i wio w stronę Orlicy. To na podjeździe na najwyższy szczyt polskich Gór Orlickich pierwszy raz zaczyna we mnie kiełkować niepokój o kolano, ale jeszcze nie panikuję. Może wszystko jeszcze będzie ok i uda się zrealizować całą trasę....


Zjazd z V.D.


(fot. Cerber)


I znów pogoda staje się mocno kwietniowa, ale po raz kolejny nam się udaje. Bo padać zaczyna na samym szczycie Orlicy, pozwalając nam schronić się w budce i dając czas na pochłonięcie paruset kkalorii makaronowo/batonowo/bananowych :)


Pod szczytem Orlicy (1083 mnpm) - Vrchmezi (1073 mnpm)  (fot. Cerber)

Z Orlicy pyszny zjazd czerwonym pieszym, dotarcie do niezwykle uroczego punktu widokowego, dalej... nie pamiętam... ale w końcu docieramy pod Grodziec, gdzie radujemy oczy pięknymi krajobrazami i trochę po raz kolejny dostajemy po głowach deszczem (tym razem już nie było gdzie się schować)


Punkt widokowy niedaleko Orlicy.  (fot. Cerber)


Już w okolicach Grodźca.



(fot. Cerber)

W tym miejscu jasne dla nas staje się, że trasy nie uda się dokończyć. Przerwy wynikające z kapryśności pogody jeszcze dałoby się odrobić, gdyby kolano nie dawało coraz głośniej o sobie znać. Zdajemy sobie jednak oboje sprawę z tego, że takich bolesnych znaków nie należy bagatelizować. Kolano nie chciało przyjąć moich przeprosin i gdzieś od trzydziestego kilometra trasy zaczęło pobolewać, z kilometra na kilometr coraz bardziej, wymuszając coraz wolniejszą jazdę, coraz więcej postojów i modłów by tylko dać radę cało i zdrowo dotrzeć do domu. Współtowarzysz doli i niedoli wykazał się olbrzymią wyrozumiałością i empatią. Nie naciskał by kontynuować trasę, nie marudził gdy potrzebowałam stanąć i odsapnąć. Dzięki Bogu za wsparcie! Przede wszystkim emocjonalnie ciężko się samemu radzi z tym, że nie działa jak należy to co działać powinno bez zastrzeżeń. Bo ból fizyczny wcale nie był wielki. Ale mocno niepokojący.  Nie jestem przyzwyczajona do tego, że ciało odmawia mi posłuszeństwa.

Spod Grodźca zatem kierujemy się na Sawanne Afrykańską (MIÓD!!!) i dalej na Lisią Przełęcz i do Karłowa (dobrze piszę?)


Na Sawannie.


(fot. Cerber)


(fot. Cerber)

W Karłowie przerwa na uzupełnienie mikroelemetów i spałaszowanie kolejnej porcji makaronu. Niebieski wokół Szczelińca Małego, skręt na łąki, dojazd do asfaltu i nim zjazd do Imki, krótki podjazd asfaltem, by choć na koniec dnia jeszcze zarzucić sobie z odrobiny porządnego terenu, czyli zjazd czerwonym pieszym do Kudowy - i tym razem smakował wybornie ;)


Pożegnanie z trasą z czerwonego szlaku.

Jeszcze raz podziękowania dla Towarzysza, Przewodnika i Kompana!
Przeolbrzymie dzięki dla Ani za "torturowanie" mnie prądami na każdym kroku. Jak się zaraz okazało bardzo to były skuteczne tortury. Przy okazji również niezwykle przyjemne :D


  • DST 26.65km
  • Czas 01:11
  • VAVG 22.52km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Podjazdy 190m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 11 czerwca 2014 | Komentarze 5


Po trzech dniach przerwy kolano przestało doskwierać. Postanowiłam zatem zrobić delikatną próbę. Próbę zakończoną klęską kiedy to okazało się dość szybko, że kolano tak szybko nie pozwala mi wrócić na rower.
Po powrocie do domu postanowiłam, że dam mu odpocząć jeszcze ciut dłużej.


  • DST 252.43km
  • Teren 8.00km
  • Czas 12:31
  • VAVG 20.17km/h
  • VMAX 60.20km/h
  • HRmax 129 ( 67%)
  • HRavg 177 ( 92%)
  • Podjazdy 4071m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 7 czerwca 2014 | Komentarze 48


Początkowym planem było powtórzenie standardowej trasy Piotera50 na Przełęcz Karkonoską, z powrotem do domu przez Czechy. Wiedziałam, że będę chciała w tym roku pokusić się o pobicie zeszłorocznego rekordu dystansu, ale od niepamiętnych czasów wszystkie weekendy miałam zajęte. Bo albo były to spotkania z ekipą, z których na pewno nie miałam chęci rezygnować na rzecz samotnego szlajania się; albo pogoda była na tyle kiepska, że nikt nic nie proponował. Tak oto nadszedł ten weekend - w zapowiedziach słoneczny, ciepły, z lekkim wiatrem, bez żadnych innych planów. Koniecznie musiałam to wykorzystać!
Na kilka dni przed zaplanowaną realizacją przyszło mi do głowy by zaszaleś jeszcze bardziej i zrobić znacznie ważniejszy rekord od tego dystansowego, a mianowicie nie tylko pobić nieprzekraczalną dla mnie do tej pory granicę 3000 metrów przewyższeń na trasie, a zrobić szał i przebić 4 klocki. A co?!
Z domu wyruszyłam o 5:30, po 1,5 km skapnęłam się, że zapomniałam zabrać ze sobą mapy. No nie, bez przesady. Zawracam, wrzucam do plecaka 2 mapy i wracam na trasę. Dojazd do Podgórzyna uskuteczniam przez Świebodzice, Kamienną Górę, Przełęcz Kowarską, Kowary.


Za Świebodzicami, w oddali, majaczą Karkonosze, przywołując mnie do siebie. Patrząc na to jak pięknie je widać z tej odległości serce mi się raduje na samą myśl o tym co za widoki mnie czekają na trasie!


Kamienna Góra.


Za Kowarami, w pełnej krasie. Szałowe to były widoki. Na Równi pod Śnieżką skrzył w Słońcu Dom Śląski, wszystkie kontury ostre jak brzytwa. Po raz kolejny napiszę, że muszę w końcu zaopatrzyć się w nowy aparat fotograficzny! Ma ktoś może kafelka na zbyciu?


Zalew Sosnówka.

W Podgórzynie z ciekawości notuję czas i sprawdzam ile zajmie mi pokonanie tych 12 najcięższych szosowo kilometrów w Polsce (profil podjazdu od Genetyka). Zajęło 1 h 11 min. Sporo z tego mogłabym urwać, gdyż zdecydowanie na luzie jechałam, zwłaszcza spokojniejszy odcinek z Podgórzyna do Chybotka. Dociskam do Odrodzenia na 11:00 uradowana tak, że ta radość mi się z uszu wylewa. Pogoda piękna, widoki obłędne, prawie wszystko jest tak jak być powinno. Rozkoszuję się tym co mnie otacza, popijam piwko, zajadam makaron.


Widok z podjazdu. Gdzieś w okolicach Przesieki. Wszystkie fotki robione na podjazdach cykane były w ruchu, więc przepraszam za poruszenia, prześwietlenia, itp...


To rozdroże, 4000 metrów przed szczytem, początek najgorszego chyba kilometra podjazdu, zawsze mnie obezwładnia na chwilę. Tym razem ta część podjazdu poszła mi wyjątkowo sprawnie.


Za chwilę będę u celu! Jak się okazuje to w tym miejscu, na Przełęcz Karkonoskiej, pierwszy raz minęłam się z Sebkiem i Marcinem, którzy uskuteczniali kilkudniową objazdówkę po Sudetach.


Ta-dam! Cel nr 1 zdobyty :D


Nagroda się zatem należy.


Piękne widoki z tarasu Odrodzeniowego.



W końcu nie ma co zwlekać na sielance za długo. Pakuję się i zjeżdżam w stronę Czech - do Vrchlabi przez Szpindlerowy Młyn. Pierwszy ciężki podjazd tego dnia za mną. Teraz podążam w stronę drugiego. Na ok. 140 kilometrze zaczyna mi delikatnie doskwierać kolano. Niestety problem ten utrzymał się (a raczej mocno pogłębił) do samego końca wyprawy. Na tym etapie - etapie dojazdu do Peca pod Śnieżką - przeżywam dość konkretny kryzys. Pierwszy z dwóch tego dnia.


Zapora na Łabie, Spindleruv Mlyn.


Cerna Hora w tle. Tego dnia nad szczytem Cernej Hory latała taka chmara paralotniarzy, że nawet nie podejmowałam próby liczenia. Na oko, w najbardziej tłocznym momencie, musiało ich być ok. 40 sztuk. Aż dziw brał, że to to nie wlatuje na siebie nawzajem ;)

Po dojechaniu do Peca nie mogę sobie odpuścić naszej wiosennej knajpy. Uzupełniam mikroelementy, uzupełniam kalorie, wodę w bidonie. Staram się doprowadzić do ładu psychicznego, bo podczas tej przerwy kryzys zamiast słabnąć pogłębia się. Otrzymuję porządnego kopa z kosmosu, który nie pozostawia mi wyboru. Czy mi się uda czy nie - próbę podjąć trzeba. Pakuję się zatem w końcu na rower i wyruszam w stronę Rychtrovej Boudy, Vyrovki i - ostatecznie - Modrego Sedla (profil podjazdu od Genetyka). Na samym początku źle wybieram drogę, błędnie podjeżdżam chwilę nie w tym kierunku, szybko orientuję się w omyłce, zawracam i trafiam na właściwy szlak.
Plan - od Peca do kapliczki podjechać bez wypięcia. Nie do końca wierzyłam, że się uda, zwłaszcza część między Rychtrovą Boudą a Vyrovką przerażała mnie nie na żarty. Ale udało się! Ze 160 km w nogach, z Karkonoską za sobą. Udało się. Po dotarciu do kapliczki trochę się rozklejam, z ulgi, zmęczenia, radości. Nic nie mogę na to poradzić, ale łzy same mi lecą z oczu. Trwa to tylko chwilkę, ale zaskakuje mnie nielicho.
Cieszę się niesamowicie z tego co zrobiłam. Dwa najcięższe szosowe podjazdy - polska Karkonoska i czeskie Modre Sedlo - zaliczone w 100% idealnie, jednego dnia. Tego się nie spodziewałam :D


Rychtrova Bouda. Na całym podjeździe miałam w pamięci naszą wiosenną wyprawę i tenże podjazd. Bardzo miło mi te myśli wypełniały głowę podczas walki z najgorszymi nachyleniami.


Vyrovka. Fajnie wyszło na fotce nachylenie, choć najgorszy kawałek już miałam za sobą.


Ostatni podjazd pod kapliczkę. Dla czekających na człowieka widoków warto wylać te litry potu.


I nareszcie u celu!!!




Lucni Bouda.

Za Lucni Boudą czas na przeprawę przez kostkę brukową. Katastrofa. Ręce okrutnie na tym ucierpiały.
Nie umiałam sobie odpuścić podjazdu nad staw przy Samotni (choć to raczej Samotnia jest przy stawie a nie odwrotnie...). Do samego schroniska już nie zjeżdżałam, bo czas powoli zaczynał mnie gonić, a absolutnie nie chciałam wracać po zmroku.


Mały Staw.


Świątynia Wang.

Dalej to już prosta droga - z Karpacza do Kowar i powrót tą samą drogą, którą przyjechałam.
Cała trasa zajęła mi 15 godzin, z czego 12,5 h na siodle.
Fajna to była wycieczka. Fajne będą z niej wspomnienia i duma, która mnie rozpiera, że udało mi się tego dokonać.


Dodam jeszcze jedną bardzo ważną rzecz - poranna wymiana smsów z Birdasem to był strzał w 10! Okazało się bowiem, że nie jestem jedyną, która nie śpi w sobotę o godzinie 4 nad ranem, nie chlejąc jednocześnie (choć za Marcina ręczyć nie mogę:)). Dzięki Birdas, za to, że miałam do kogo "otworzyć paszczę" o poranku. Szkoda, że nie udało nam się zgrać i spotkać. Następnym razem już nie odpuszczę :D





  • DST 32.91km
  • Czas 01:18
  • VAVG 25.32km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • HRmax 160 ( 83%)
  • HRavg 127 ( 66%)
  • Podjazdy 340m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 5 czerwca 2014 | Komentarze 3




  • DST 180.41km
  • Teren 3.00km
  • Czas 07:57
  • VAVG 22.69km/h
  • VMAX 63.20km/h
  • HRmax 180 ( 94%)
  • HRavg 132 ( 69%)
  • Podjazdy 2659m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 4 czerwca 2014 | Komentarze 20


I znów poranne spojrzenie przez okno nie zachęca by ruszyć tyłek z domu. Mży. Ale wierzę całym sercem, że się zaraz poprawi. Wstaję zatem, ogarniam się, jem, pakuję, sprzątam. Przed 7 wyruszam z domu, gdyż o 18:00 czeka mnie dziś jeszcze godzina pracy. Chłodnawo o poranku, przez jakiś czas nawet nie ściągam softshella, mimo że pod nim również mam koszulkę z długim rękawem. Mało to czerwcowe temperatury, ale czy gorsze od upałów, zwłaszcza gdy w perspektywie prawie cały dzień ma być spędzony na rowerze? Jest ok, nie narzekam.


W oddali Ślęża, z którą żegnam się na kilka godzin.

Droga na Przełęcz Okraj taka sama jak zwykle, czyli przez Świebodzice i Kamienną Górę. Idzie wszystko bardzo sprawnie. Na szczycie przełęczy melduję się o godzinie 10:20, ze średnią 20,8 km/h, co jest całkiem fajnym wynikiem zważywszy, że jadę góralem na pancernych, terenowych oponach 2.1.


Standardowy widoczek z podjazdu na Okraj.


Na Przeł. Okraj. Kierunek - Czechy.


Z dedykacją dla Morsa i Oelki :)

Nie zabawiam tu długo, zjeżdżam kawałek i pakuję się na podjazd pod Schronisko Jelenka. Nie jest to najlżejszy kawałek chleba, ale za to króciutki. Po odbiciu z szosy w prawo na Jelenkę czekają na nas raptem niecałe 3 km podjazdu, z czego ino dwa kawałki dają nieźle popalić. Fajny to podjazd. Na górze zasłużony Primator i pałaszowanie połowy makaronu. Słońce czasem nawet wychodzi zza chmury i przygrzewa uroczo.


Po prostu Jelenka.




Czyżby daleko w oddali, dokładnie pośrodku zdjęcia, Czarna Góra majaczyła?

Wybija 11:15. Stwierdzam, że nie ma co się za długo opierdzielać. Przede mną jeszcze ponad 100 km i niejeden podjazd do pokonania. Ubieram się jakby zima mnie miała nawiedzić i zjeżdżam w dół. Szybko stwierdzam, że zdecydowanie przesadziłam zakładając długie spodnie, ściągam je zatem i realizuję dłuuuugi i przyjemny zjazd z Przełęczy Okraj aż do krzyżówki z drogą nr 296, skręt w lewo na Trutnov. Drogowskaz mówi mi, że do Trutnova mam 18 km i to by się zgadzało. Gdzieś po drodze czeka mnie jakiś mały objazd, ale ani trochę nie przeszkadza mi on w trasie i nie dekoncentruje mnie nawigacyjnie (ja jak to ja - wszystko realizuję albo na czuja, albo w oparciu o mapę papierową w skali 1:150 000:). Nawet podczas przejazdu przez centrum miasta udaje mi się nie zgubić. Jestem coraz bardziej zadowolona z mojej intuicji.
Z Trutnova jadę na Porici, Petrikovice i Chvalec. W tym ostatnim skręcam w lewo na serpentynowy podjazd w stronę Adrspachu. Raz go zjeżdżałam - wczesną wiosną tego roku. Patrząc z perspektywy zjazdu byłam przekonana, że czeka mnie mordęga i wleczenie jęzorem po asflacie. A tu niespodzianka. Najprzyjemniejszy to był podjazd dzisiejszego dnia. Słońce przebijało się przez drzewa, okoliczności przyrody wokół obłędne. No czegóż chcieć więcej?!


Piękny twór skalny przy przejeździe kolejowym niedaleko za Trutnovem.


Adrspassko-teplicke Skaly


Zamek w Adrspachu.


Od razu włączają mi się przemiłe wspomnienia z zeszłorocznego Ryjkowego Broumovska.

Dalej droga prowadzi mnie na Zdonov i granicę przekaczam na przejściu Zdonov-Łączna. Stąd już mam rzut beretem do Mieroszowa. Plan zakładam przejazd przez Unisław Śl., ale drogowskaz na Sokołowsko nie pozostawił mi wyboru - wpakowałam się jeszcze na dobitkę na sztywny, terenowy podjazd zielonym szlakiem pieszym pod Andrzejówkę. Czasowo wciąż stałam na rozsądnym poziomie więc pokusiłam się o zakup Kvasnicaka opatowego i dokończyłam drugą połowę makaronu. Pycha!


Ruiny sanatorium gruźliczego w Sokołowsku.


Ucałowania dla Feniksa :*

Szybki zjazd aslfaltem do Głuszycy daje mi popalić - wpierw uciekam przed, a później gonię dostawczaka, utrzymując bardzo mocne tempo. Grrr...
Na koniec jeszcze serwuję sobie objazd Jeziora Bystrzyckiego i chwilę po godzinie 17:00 melduję się w domu.


Tama na Jeziorze Bystrzyckim.

Zapomniałam już jak to jest robić takie trasy w samotności.




  • DST 50.98km
  • Teren 22.00km
  • Czas 03:09
  • VAVG 16.18km/h
  • VMAX 48.40km/h
  • Podjazdy 1160m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 1 czerwca 2014 | Komentarze 7

Uczestnicy


Po sobotnich ślężańskich wojażach w planie mieliśmy odwiedziny w Górach Suchych. Co by goście nie musieli wracać się na rowerach do Świdnicy postanowiliśmy na punkt startu dojechać samochodem. I tak, w okolicach godziny 11:00, zaczęliśmy wspinaczkę czerwonym szlakiem pieszym/zielonym TdG na Przełęcz pod Wawrzyniakiem, z której za sekund kilka czekał nas wjazd na singiel trawersujący Rybnicki Grzbiet.
Wiem, że jest to podjazd do zrealizowania w całości, ale za nic w świecie nie wiem jak tego dokonać. Bogdanowy Garmin powiedział mu w pewnym momencie, że nachylenie przekracza 35% (serio?!); w terenie, po grząskim, korzennym podłożu. No nie wiem jak to zrobić. Ale się dowiem! Już 2 lata temu postanowiłam sobie, że będę się starać do skutku i tego zamierzenia będę się trzymać.


Spokojniejsza końcówka podjazdu. (fot. Cerber)

Po krótkim i mocnym podjeździe, docieramy do singla, który ma być jedną z największych atrakcji dzisiejszego dnia. Do pewnego momentu tak właśnie jest, jedziemy spokojnie ciesząc się okolicznościami przyrody i własnym towarzystwem.


Singiel na Rybnickim Grzbiecie. (fot. Cerber)


Singiel na Rybnickim Grzbiecie. (fot. Cerber)


Singiel na Rybnickim Grzbiecie. (fot. Ankaj)

Postój przy Kazikowej Skale niepokojąco się nam wydłuża. Zawracam spojrzeć co z Anią. Nie będę się rozwodzić nad tym co biedna przeżywała. Sama szczerze opisała to u siebie, a ja tak na dobrą sprawę mogę się tego jedynie domyślać. Napiszę co najważniejsze - mam dla Ciebie Aniu olbrzymi podziw za to jak pięknie poradziłaś sobie z kryzysem, jak szybko postanowiłaś pokonać irracjonalny lęk, który wziął Cię tak znienacka. Silna i twarda z Ciebie babka. Bo nieważne jest ile razy upadasz, ważne byś tyle samo razy powstała, otrzepała się, wyciągnęła lekcję i dalej walczyła. Zrobiłaś to po mistrzowsku. Gratuluję!


Aneczka po kryzysie nie odpuszcza :-)      (fot. Cerber)

Mija chwil kilka, kończy się singlowa część przejazdu, a rozpoczyna szybki szutrowy zjazd do szosy. W sercu mam lęk - po wczorajszym kłopocie z zaciskiem i dzisiejszym na podjeździe, gdy znów był puścił i przyprawił mnie o palpitację serca nad przepaścią, nie jest łatwo znów zaufać niezawodności sprzętu, który przecież zawodzi jak każdy inny (pamiętać o przełożeniu zacisku z Zaskara do Krossa!!!).
Przecinamy szosę i dalej kierujemy się zielonym TdG w stronę Skalnych Bram. Podjazd to zacny, z trzema nielekkimi hopkami w międzyczasie.


(fot. Cerber)


Ciut niewyraźny B. zaraz po drugim mocnym podjeździe na dojeździe do Skalnych Bram.


Aneczka na samej końcówce dojazdu pod Skalną Bramę.

Docieramy do mojego ulubionego punktu widokowego, uzupełniamy kalorie i mikroelementy, gawędzimy, marzniemy, zastanawiamy się - będzie padać czy nie będzie? prognozy mówią jedno, rzut okiem na niebo przeczy zapowiedziom. Wierzymy oczom, czekając niecierpliwie aż Słońce wylezie zza chmur i zmieni temperaturę z powrotem z 15 na 25 st C. Bogdan oddaje się polowaniu, Ania zapuszcza w stronę czerwonego pieszego, którym w planie mamy wracać.


Ulubiony widok na Góry Sowie.


Efekty polowania (fot. Cerber)

Po posiadówce kierujemy się w stronę Turzyny. Miła to droga; trochę przez las, trochę odkrytym słonecznym terenem. Turystów na szlaku brak, dziwne bo aura sprzyja górskim spacerom/przejażdżkom. Ale to mają do siebie Góry Suche, że tłumy walą na Adnrzejówkę i jej okolice są zazwyczaj okupowane, reszta jest pusta i spokojna. Bajka!



Na szczycie Turzyny.

Będąc na szczycie dostrzegamy na niebie rój paralotniarzy. Z kilku momentalnie robi się kilkunastu. Kolorowych, fruwających nam dosłownie nad samymi głowami. Przez chwilę zastanawiam się jakim cudem nie wpadają na drzewa, wygląda to niejednokrotnie jakby omijali przeszkody niezgodnie z zasadami aerodynamiki. Ale co ja wiem? Dzięki mojej nieznajomości tematu tym atrakcyjniej się to wszystko dla mnie prezentuje. Ciężko oderwać od nich oczy, ale Andrzejówka wzywa.


Aneczka podziwia rojowisko na niebie.


Ino kilku z całego lotnego stada (fot. Cerber)

Na zjeździe z Turzyny Bogdanowi nawala sprzęt. Prawdopodobnie dostaje w tylną przerzutkę z kamienia. Wybrania się przed poważniejszymi obrażeniami, ale wygląda na to, że wózek i/lub hak są skrzywione. Da się na tym jechać, ale na pewno bez szarżowania zbędnego (jasne!;))


Szacowanie szkód.

Mija chwila i docieramy cali i zdrowi do kolejnego punktu postojowego - Schroniska Andrzejówka.


W tle Waligóra (po prawej) i Ruprechticky Szpiczak (po lewej).




(fot. Cerber)

W tym momencie Ania postanawia skrócić sobie drogę i do auta zjechać asfaltem. Sugeruje byśmy z Bogdanem jednak pocisnęli na czerwony pieszy, który po Rybnickim Grzbiecie był moją drugą perełką tego dnia. Szacuję, że nie powinno nam dotarcie do auta zająć więcej niż 30-40 minut. Prawie udaje mi się wtrafić, ale o tym za chwilę :) Tym razem Turzynę bierzemy bokiem, jadąc po jej zboczu żółtym szlakiem. W trymiga (z jęzorami na brodzie) docieramy do Skalnej Bramy, skąd zaczyna się czerwony. Wpierw przerażający dla mnie niedługi singiel nad przepaścią, później krótki konkretny kamienny zjazd, który tym razem mi nie wychodzi. Dalej w dół po korzenio-gałęziach. Trochę łącznika z zielonym TdG i na końcu przemiłe kilka metrów zabawy po korzeniach. No lubię ten cały kawałek nieziemsko!!! Już jest po wszystkim, już widzę szosę, którą za sekundy trzy dotrzemy do auta, obracam się, zerkam na Bogdana, widzę po minie, że coś przeskrobał... Dzięki temu bez cienia wątpliwości mogę uznać ten wypad za stuprocentowo udany - flak! Kto by postawił na bogdanowego snejka w przednim kole ten zgarnąłby całą pulę :-D Telefon do Ani, przestroga, że będziemy kilka minut spóźnieni, 10 minut i po flaku. Jak dobrze, że po moim dętkowym niefarcie zeszłego dnia tym razem już uzbroiłam się w nową ścieżutką dęteczkę prosto ze sklepu!


Gdzieś na końcówce żółtego okrążającego szczyt Turzyny.

Dziękuję Wam za ten dzień i za cały weekend. Cudownie było Was gościć!
Na pewno nie odpuszczę Górom Suchym i w tym roku i zaplanuję piękną i satysfakcjonującą - mam nadzieję - dla wszystkich objazdówkę tych gór pod koniec lata lub wczesną jesienią. Już teraz zapraszam serdecznie ;)