avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

1000 - 1500 w pionie

Dystans całkowity:7716.96 km (w terenie 1727.00 km; 22.38%)
Czas w ruchu:389:52
Średnia prędkość:17.43 km/h
Maksymalna prędkość:68.40 km/h
Suma podjazdów:139877 m
Liczba aktywności:116
Średnio na aktywność:66.53 km i 3h 51m
Więcej statystyk
  • DST 68.80km
  • Teren 6.00km
  • Czas 03:17
  • VAVG 20.95km/h
  • VMAX 49.30km/h
  • Podjazdy 1100m
  • Sprzęt KROSSowy

Poniedziałek, 21 września 2015 | Komentarze 41


Budzę się. Przecieram oczy. Zasypiam. Budzę się ponownie. No wciąż świeci. A miało nie świecić...
Bomba!

Najpierw rzut oka na nogę.
Coraz bardziej kwieciście się prezentuje.
Myślę, że kulminacja ubarwienia dopiero przede mną, ale już teraz jest całkiem miła dla oka :D


No ale nie boli. Ja nie wiem jak to możliwe, bo w piątek ledwo nogę mogłam podnieść, ledwo chodziłam, zgięcie w kolanie powyżej 90 stopni tak napinało czworogłowy, że kwiczał z bólu więc tego nie robiłam.
Minęły 2-3 dni i jest wszystko po staremu. No może prócz ubarwienia wojennego. Moro znów w modzie!
Jak kto będzie na czerwonym pieszym Schronisko Sowa - Schronisko Orzeł to można się rozglądać na trasie za głazem w kształcie siniora na lewym udzie :)

Wpierw jadę do szkoły, by pogadać chwilę z dyrektorką. Przyjmuję miłe wieści i uciekam dalej.
Z wiatrem.
Świdnica, Lutomie, Pieszyce i wdrap na Przełęcz Jugowską. Na Przełęcz docieram ze średnią 19,5 km/h. Jazda z wiatrem popłaca.
Rozglądam się. Co dalej?
Na myśl przychodzi tylko czerwony pieszy na szczyt, choć obawiam się, że na samą górę nie dotrę ze względu na obsuwę czasową.
Jadę zatem do Koziego Siodła. Trochę syfu po ścinaniu drzew wybija mnie dwa razy i podpieram podjazd, ale i tak jestem bardzo zadowolona z dzisiejszej siebie. Kondycja powoli rośnie. Dobrze.
Z Koziego żółtym pod Schr. Sowa i od razu dalej zmierzyć się z "głazami" siniakotwórczymi. Nie taki głaz straszny jak go Lea rysuje. Nie wiem - leszcz jak nic, że tego nie przejechałam tylko rypnęłam otb. Tym razem się nie dałam. Wzięłam bokiem i pognałam dalej w stronę Przeł. Sokolej.

Po drodze piękne widoki.


Wjeżdżam na ostatnią kostkową prostą przed Przełęczą i nagle daję po hamulcach. Macam oponę. Niby nic, ale powietrza jakby ciut mniej. Czekam 10 sekund, macam ponownie. Flak. Sprawdzam czy mam wszystko do zmiany. Dętka jest, pompka jest, łyżek brak. Całe szczęście Krossowy to na tyle uroczy rower, że idzie się ze zdjęciem opony uporać przy pomocy zwykłych kluczy od domu.


15 minut i jadę dalej. Na początku trochę jestem spięta na zjeździe asfaltem do Walimia. Rzadko łapię flaki i nie czuję się pewnie po zmianie dętki. Czy dętka była ok? Czy opona w środku czysta? Głupie myśli, ale zjeżdżam spokojniej niż zwykle. Zresztą wiatr, który tym razem dla odmiany daje w paszczę nie pozwala i tak na zbytnie szaleństwa.

Do domu i tak wracam na tyle wcześnie by spokojnie przygotować się do pracy.
Miły to był dzień.




  • DST 63.10km
  • Teren 12.00km
  • Czas 03:23
  • VAVG 18.65km/h
  • VMAX 65.60km/h
  • Podjazdy 1200m
  • Sprzęt KROSSowy

Czwartek, 17 września 2015 | Komentarze 10


Ja to już tylko się chwytam za szydełko (uwaga na oczy!), głaskanie kota (uwaga na pazury!!) i wycieranie kurzów (uwaga na spadające przedmioty!!!).
Nie będę ryzykować z ogniem.
Nie będę ryzykować z elektryką.
Nie będę ryzykować z gazem.
Bo kaleka jestem i niedorajda i łamaga i proszę o resztę epitetów - na pewno podpasują.

OTB najpiękniejsze z możliwych i najklasyczniejsze - za wolno, za duży kamień.
Zwolnione tempo podczas lotu na paszczę zapamiętam po kres swych dni. I moje zwolnione myśli: "No ku.wa! Serio?!". I widok tego głazu, w który przypieprzyłam udem. Chryste jak bolało! I jak wciąż boli...
Rower cały :-D
Grunt, że to ino stłuczenie. Paskudne. Podobne do tego. Po tamtym na rower udało się wrócić po 5 dniach. Jak będzie tym razem...?



Zepsuty łokieć boli trochę (bardziej  bolał jak pomyliłam wodę utlenioną ze spirytusem - proszę o kolejne oklaski dla najbardziej elokwentnej i rozgarniętej bikestatowiczki wszechczasów), ale nie umywa się do tego cholernego czworogłowego!




  • DST 57.60km
  • Teren 8.00km
  • Czas 03:01
  • VAVG 19.09km/h
  • VMAX 52.60km/h
  • Podjazdy 1000m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 15 września 2015 | Komentarze 17


Po jednodniowym poniedziałkowym odpoczynku po mocnym weekendzie wybrałam się w moje góry.
Sama.
Nie goniąc króliczków.
W aktualnym moim stanie kondycyjno-rowerowym samotne jazdy to JEST TO!!!
W większym towarzystwie tylko pieszo, rowerowo póki co tylko sama, ewentualnie w małych grupkach.

Powietrze dzisiejszego dnia wspaniale klarowne!









  • DST 55.60km
  • Teren 18.00km
  • Czas 04:30
  • VAVG 12.36km/h
  • Podjazdy 1400m
  • Sprzęt Terenowy Reign

Niedziela, 13 września 2015 | Komentarze 6

Uczestnicy


Bywają takie dni, w których podejmuje się same złe decyzje.
Złe... Nieprzemyślane... Głupie zwyczajnie.
13 września 2015 był dla mnie właśnie jednym z takich dni.
Wszystko miało być pięknie a ostatecznie wyszło na opak.

W punktach wymienię co zrobiłam źle:

1) Nie przewidziałam, że wycieczka piesza po Górach Stołowych z 12 września zniszczy połowicznie moje nogi i mojego ducha walki. Było wspaniale, ale nie w momencie, gdy na drugi dzień w planie jest jazda po Masywie Śnieżnika, a nogi wciąż nie współpracują ze mną tak jakbym sobie tego życzyła. Poza tym zauważyłam istotną kwestię - wciąż podświadomie mocno odciążam operowaną nogę. Poczułam to w niedzielę rano, kiedy po przebudzeniu czworogłowy zdrowej nogi bolał mnie tak mocno, jakbym dzień wcześniej przebiegła maraton bez przygotowania. Prawa nie bolała prawie w ogóle. Muszę nad tym bardzo mocno pracować - starać się obciążać nogi symetrycznie.






2) Dojazd na miejsce spotkania i rozpoczęcia właściwej trasy (do Międzygórza) postanawiam uskutecznić na rowerze, na Reignie. GŁUPIA!!! Przez to czeka mnie prawie 40 km jazdy pod dość paskudny wiatr, na blisko 15kilowym fullu, z terenowymi oponami 2,4 cala; w towarzystwie osób, które mają kondycję, o której ja aktualnie mogę jedynie pomarzyć i którzy mimo usilnych starań by mnie nie obciążać zbyt dużym tempem i tak to nieświadomie robią... Czy ja w ten weekend przypadkowo pozostawiłam rozum w Śwdnicy?!?! Czy muszę być tak uparta, żeby nie słuchać rad innych sugerujących bym sobie dała spokój i zabrała się na miejsce autem, z Kubą??? Głupsza od swojego kota!


3) Bezsensownie zgrywamy się czasowo z ekipą docierającą z Wrocławia. Co mocno opóźnia nasz dojazd do Międzygórza (z Kłodzka wyjeżdżamy dopiero o 10:00) i powoduje, że czujemy nad sobą wciąż bicz czasowy. A dlaczego to bez sensu? Bo ostatecznie nawet nie miałam okazji poznać imion niektórych z chłopaków. Bo przejechaliśmy wspólnie ino kilka kilometrów dojazdu do Międzygórza i tyle ich widziałam. Jest nauczka na przyszłość - nie umawiać się na siłę, kiedy i tak wiadomo, że się wspólnie później nie będzie jeździć.

4) Pędzę za grupą nie słuchając siebie i nie robiąc odpoczynków, które może uratowałyby mi skórę. Przynajmniej odrobinę. Ale nieeee..... Ja nie dogonię?! Jasne, że nie dogoniłam. Nie stać mnie na to. Ale cisnęłam również w terenie ciut ponad miarę i pod Schroniskiem zwyczajnie miałam już dość. W miejscu, w którym powinna się dopiero zacząć właściwa część wycieczki.


5) Pod Schroniskiem długie debatowanie co kto z kim gdzie... Grupka się coraz bardziej kurczy, wszystko organizacyjnie kuleje, ja kuleję humorzaście i motywacyjnie. Nic mi się nie chce. Na szczyt się nie chce, na Mały Śnieżnik się nie chce, w dół się nie chce, a pod Schroniskiem za zimno by się chciało. Ostatecznie przekonuje mnie Kuba twierdząc, że po to tu przyjechał by wtaszczyć rower na szczyt Śnieżnika a następnie z niego zjechać. Racja. Coś muszę ze sobą zrobić. Rozstajemy się z kolejnymi współtowarzyszami podróży (Bogdano i Młody) i ciśniemy na szczyt, po drodze radując się chwilą spędzoną z Ryjkiem i jego rodziną :)




6) Jedyne co się w miarę udało to zjazd ze Śnieżnika. Co prawda pomyliłam po drodze trasę i musiałam się wracać, a także skonfrontowałam się z przekonaniem, że Kubi jadący przede mną zmielił wózek (całe szczęście udało się szybko doprowadzić go do jako takiego porządku). Poza tym na tym zjeździe, który do zupełnie trywialnych nie należy ja skonfrontowałam się ze swoimi potencjalnymi lękami. Są. Ale malutkie. To lęki wynikające z odrobiny rozsądku, który posiadam, a który mówi mi - bastuj czasem odrobinę, bo nie na wszystko możesz sobie jeszcze pozwolić. A może nigdy nie będę mogła...? Pogodziłam się już z myślą, że potrzeba czasu by nogę doprowadzić do pełnej sprawności. Pogodziłam się również z myślą, że istnieje ryzyko, że się tego nigdy nie uda osiągnąć. Z czym wciąż nie mogę się pogodzić to to na co wpływ mam, ale głupia głowa szwankuje - czyli to, że kondycyjnie grzeję tyły. Siada mi to na ambicję, choć walczę by tak nie było. Znów - głupia ja!




Po zjeździe do Schroniska żegnamy się z ostałą się piątką śmiałków atakujących dalszą trasę. Ja, Kubi i Radzio (którego dupsko też chyba się za wielkie zrobiło, bo na końcówce zjazdu przyłapał węża) pakujemy się na czerwony pieszy i nim zjeżdżamy do samochodu. Na tym zjeździe włącza mi się gigantyczna blokada. Jadę, trochę sprowadzam. Frustracja we mnie narasta. Cieszę się, że ten dzień się powoli kończy. Bo choć radość miałam wielką ze spotkania z tak dużą grupą znajomych to przeceniłam siebie bardzo. I to jest przyczyna, dla której nie byłam w stanie wycisnąć z tego dnia wszystkiego co najlepsze i cieszyć się wszystkim wokoło.

Dzięki wszystkim za towarzystwo.
Młody, Toomp - wielkie dzięki za pociąg w drodze z Kłodzka do Międzygórza, za to, że nie pozostawiliście mnie z tyłu na pożarcie wilkom.
Doprowadzę się do porządku i obiecuję, że kiedyś znów będę się nadawać do wypadów w dużym gronie :-P

Mapkę mi pocięło, bo tu też coś zawaliłam. A co? Jak coś spieprzyć to tylko porządnie :)



  • DST 62.40km
  • Teren 20.00km
  • Czas 03:48
  • VAVG 16.42km/h
  • VMAX 67.00km/h
  • Podjazdy 1200m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 30 sierpnia 2015 | Komentarze 23

Uczestnicy


Po wczorajszym wypadzie w planie na dziś był odpoczynek.
Chodziło mi po głowie by gdzieś wyskoczyć, ale krótko, lekko, leniwie.
Spełniło się ostatnie, bo aktualnie dla mnie 62 km, ponad 1000 w pionie i wdrapywanie się na szczyt Wielkiej Sowy, a to wszystko przy blisko 40stostopniowym upale to nie "krótko i lekko" :D

Radzio tylko raz zakręcił nosem na moją propozycję. Ale obietnica "krótko, lekko, leniwie" podziałała na niego jak płachta na byka i więcej pisać nie musiałam.

Wydaje mi się, że to był najcięższy wjazd na szczyt w moim życiu. Na trasie fioletowego uskuteczniliśmy długie polowanie na wodę ukrytą gdzieś głęboko pod ziemią. Ale z czystym sumieniem muszę stwierdzić, że gdybyśmy jej nie odnaleźli to chyba bym nie dotarła na górę w jednym kawałku... Smakowała wybornie, nawet z liśćmi i igliwiem. WYBORNIE!

Z ponad siedmiogodzinnego wypadu jazdy była połowa. I o to właśnie mi chodziło. O takie lenistwo!!!

Przemilczę kolesia, który nad Jeziorem Bystrzyckim prawie mnie przejechał autem. Przemilczę, bo ten wypad był zbyt uroczy by sobie jeszcze raz szargać nerwy tym epizodem.

Dzięki Radziu! Za wszystko i za końcowy sprint również. Kolano się kłania milcząc wciąż radośnie :-D

Na bezszlakowej dojazdówce do żółtego pieszego.


Bropoint (ukłony dla Zarazka!:)


Czerwony strefowy.


Wysuszony niebieski pieszy Glinno-Przełęcz Walimska + zmordowany, acz uśmiechnięty, Radzio.




Dużo wody nam poszło tego pięknego dnia na uciechy cielesne :p



(zajumane Radziowi)

Ostatnia posiadówka na "tarasie" widokowym  pod Schroniskiem Orzeł.



(podwędzone Radziowi)

I ostatki terenu - zielony strefowy prowadzący na Przełęcz Sokolą.


Później już ino dzida w dół asfaltem. Na koniec wspomniany sprint na Radzia kole, które z trudem udało mi się utrzymać. SZALONY!!


  • DST 51.00km
  • Teren 12.00km
  • Czas 02:50
  • VAVG 18.00km/h
  • VMAX 63.00km/h
  • Podjazdy 1020m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 22 sierpnia 2015 | Komentarze 5

Uczestnicy


Wrzesień zostaje okrzyknięty miesiącem pracy nad kondycją.
Bo tragedii może i nie ma, ale oj! jak bardzo jest nad czym pracować. A czasu przed zimą niewiele.
Na podjeździe Głuszyca - Andrzejówka ścigam Radzia do utraty tchu, ale w końcu muszę odpuścić - odcięło mi prąd.
Nie ostatni raz tego dnia.
Ale to nic. Grunt, że stać mnie na o wiele więcej niż się jeszcze tydzień temu spodziewałam.
A praca nad formą popłaci :-D

Nie ryzykuję pokonywania całej trasy na rowerze. Wyszłoby tego ok. 80 km, a plan mój nie przewiduje aż takich przeskoków w dystansie i stopniu skomplikowania trasy.
Zatem do Zagórza docieramy autem i stąd rozgrzewkowo asfaltem ciśniemy pod Schronisko.


Muszę podkraść Radziowi, bo to tak rewelacyjnie oddaje mój nastrój.
Niezależnie od tego jak bym była zmordowana po podjeździe. Po prostu WSPANIAŁE to uczucie móc znów być w górach na rowerze!!!


W Schronisku chwila na odsapnięcie i kierunek - Waligóra. Po drodze przerwy co i rusz, bo naokoło TAK PIĘKNIE!!!






I na szczycie trza pomacać kamień... Resztę przemilczę :-P


Z Waligóry decyduję się by zjechać żółtym szlakiem - oczywiście nie tym w stronę Schroniska, ale jednak ciut bardziej terenowym niż szeroki szuter. Wchodzi bardzo znośnie, choć sztywniakiem Krossowym trochę rzuca tu i ówdzie.
Dalej jedziemy szutrami w stronę Przełęczy pod Szpiczakiem, by odbić z powrotem w stronę Andrzejówki - porządnie pod górę.
W pewnym momencie wymiękam. Tym razem nie zawiniła forma, tylko goła tylna opona uślizgująca się na kamieniach.
No ale jednak - boli, żę Kuba obok jedzie a ja muszę kawałej pocisnąć z buta.
Muszę kupić nową oponę, by niepowodzenia móc już zwalać wyłącznie na siebie!

(zdj. Radzio)

Po krótkim pitstopie ruszamy już tylko z Radziem na Turzynę. Docieramy na szczyt naokoło - żółtym rowerowym szutrem i później lżejszym podjazdem od strony Skalnych Bram. Dzięki temu czeka nas przyjemniejszy zjazd.



(zdj. Radzio)

Zmęczyłam się nielekko. Ale satysfakcja jest ogromna!
I już chcę więcej :-D
Dzięki!




Sobota, 16 maja 2015 | Komentarze 6

Uczestnicy


Piwo się pije, noga delikatnie zgięta (co ponoć ma sprzyjać regeneracji naderwanego przyśrodkowego/piszczelowego więzadła pobocznego), można dodać dwa zaległe wpisy (albo choć jeden). Co też - nie bez małego bólu serca - czynię.


16 maja 2015. Dzień jak co dzień, zdawać by się mogło.
Ciepło - jak przystało na środek maja;
w górach - jak przystało na środek maja;
na rowerze - jak przystało na jakikolwiek weekend w ciągu roku ;)

Towarzystwo wyborne:
--> ze Świdnicy zleciała się zacna grupka w postaci: Kuby, Radzia i Emi;
--> z Kudowy spłynęli nieszczególnie - jak się okazało - świadomi zagrożeń: Ania i Bogu;
--> z portalu emtb.pl zjechali: Kruku, Michał i chłopak, którego imienia za nic sobie już teraz nie przypomnę.
8 osób, spośród których chyba ino trójka wie w co się pakuje.

Zbieramy się na spokojnie, bez pośpiechu, bo i nie ma sensu się spieszyć. Dni długie. Wokół ludzie, z którymi konie kraść i jeszcze więcej. Po co wszczynać pogoń za czasem? Ma być lekko, miło i przyjemnie...

Na dzień dobry czeka nas podjazd w kierunku OS5, czyli zjazdu żółtym szlakiem pieszym przez ruiny zamku Radosno. Podjazd upływa nam w całkiem przyjemnej atmosferze, choć zawalam jako "przewodnik" dopuszczając do małego zbłądzenia jednego z uczestników. Ostatecznie wszyscy się znajdujemy na górze, gotując się na PIERWSZĄ RZEŹ.


(fot. Bogu)

Na OS5 czeka nas zjazd, który wpierw jest zjazdem, potem wpychem, potem - za ruinami - przez sekund kilka dość rzeźnickim zjazdem, by na koniec (za rzeczką) przybrać postać idealnego smakołyku.

(fot. Bogu)


(fot. Kubi)

Z OS5 wjeżdżamy na zielony pieszy, który pnie się dość ostro pod górę, ale jest szerokim szutrem i nie sprawia żadnych kłopotów od strony technicznej.
Po tym podjeździe piwo w Andrzejówce smakuje tak wyśmienicie jak sobie to wyobrażaliśmy podjeżdżając.
Czas leci, gadka się klei pięknie, ale kolejne perełki czekają.

Cel nr 2 dzisiejszego dnia to OS6, czyli zjazd niebieskim pieszym z Włostowej do Sokołowska.
Niech się dzieje co chce, ale UWIELBIAM ten zjazd. Dojdę do siebie, odnowię formę, pokonam barierę psychiczną (niekoniecznie w tej kolejności) i będę w przyszłym roku maltretować ten zjazd do omdlenia! Cel numer 584 ustalony! :P

No więc JAZDA!!!!!




Pierwsza część zjazdu (do przecięcia z żółtym rowerowym) chyba wszystkim wychodzi bardzo ładnie. Mnie, po dwóch nieudanych próbach poprzednich dni, udaje się to zjechać bez zająknięcia.
Dalej czekają nas dwa skalne uskoki, które mnie zatrzymały oba dwa razy wcześniej. Teraz miodzio! Wchodzą!! To mnie napawa radością jakich mało! Tutaj Bogu łapie flaka. Nieee, to się chyba tak nie nazywa przy bezdętkowcach, nie? Tak czy siak - wybucha, mleko się leje, B. trochę walczy z doprowadzeniem opony do stanu użyteczności, ale daje radę więc JUPI! Możemy lecieć dalej. A dalej czeka nas najmocniejsza część tego oesa - bardzo stromo, bardzo sypko, do tego jeszcze mocno skrętnie. SZAŁ!

Poniższe foty podkradnięte Bogdanowi. Ja z przodu wszystkimi kończynami ciała starałam się zjeżdżać. Szło lepiej niż podczas poprzednich dwóch zjazdów, ale - ojojoj - wieeeeeele wody we wszystkich rzekach świata upłynie zanim uda mi się to zjechać bez sprowadzania/podpierania.
Jak na tym zakręcie stanęłam to później już nijak mi to przez kilkadziesiąt metrów szło.




Po tym najcięższym kawałku wjazd w las i pychotka popuszczenia klamek przez chwilę:)


Zjeżdżamy pod samochody, żegnamy się z dwójką, z emtb, która leci na jakąś imprezę. Postanawia z nami ostać się młody - Michał. W Sokołowsku chwila na odsapnięcie, jedzonko, piwko.

Plan mój na ten dzień właściwie na dzień dobry spalił na panewce więc już po tych dwóch oesach nawet nie próbuję go wskrzeszać.
Widzę, że grupa zdecydowanie nie jest chętna by kontynuować walkę z oesami, zatem po dwóch punktach programu rezygnujemy z dalszej walki z odcinkami specjalnymi z zawodów emtb.pl w Mieroszowie.

Rzut oka na mapę. Decyzja - Ruprechticky Spicak.
Dłuuuugi podjazd, na którym Ania ciśnie z takim zacięciem, że rwie łańcuch. Bogu z przodu ciśnie tak mocno, że nie słyszy naszych stopujących go nawoływań. Walczymy z łańcuchem chyba wszyscy po kolei. Ale - jak wiadomo - w kupie siła! Więc każdy coś z siebie daje, Radzio spektakularnie kończy ;) Możemy jechać dalej. W końcu docieramy do miejsca, w którym musimy podjąć decyzję - krócej ale tylko na nogach z rowerami pod pachą, czy dłużej i przez większość czasu w siodle. Decydujemy się na....




(fot. Bogu)





No jak już ma być RZEŹ to i w dół i w górę :P

Na szczycie Szpiczaka jest PRZEmiło! Swojsko, cudownie, piwnie, widokowo.

(fot. Bogu)



I w końcu czas na zjazd!!!
Och, jakże smaczny zjazd! :D





(fot. Radziu)



Zjeżdzamy prosto pod Andrzejówkę, gdzie czeka na nas pyszna zupa. Po zupie chwila namawiania się i dzielimy się na pół: Kubi, Ania i Michał zjeżdżają prosto do Sokołowska. Radziu, ja i Bogu decydujemy się zahaczyć jeszcze o Waligórę.

(fot. Radziu) Na ruinach Schroniska.


(fot. Radziu)

I My na szczycie:)


Ja wiem, że należę do nielicznych z naszej paczki (a może nawet będę jedyną), ale wypad tego dnia nie zmienił mojego stosunku do suchogórskich melafirowych ścianek - jestem w nich zakochana po uszy! I na pewno w przyszłości z nich nie zrezygnuję. Będę walczyć, będę upadać, będę się podnosić i będę walczyć dalej. Bo piękne to są trasy. I niech sceptycy mówią co chcą, że to nie szlaki na rower, że niewarto ryzykować zdrowiem, że....
ale ja po prostu KOCHAM ten stan! I mam nadzieję, że za kilka miesięcy moje stanowisko będzie dokładnie takie samo :)
I bardzo żałuję, że jednak musiałam się pozbyć mojego miejsca startowego z mieroszowskich zawodów emtb, które odbyły się 6 czerwca. Ale nie wszystko stracone. Przyszły rok czeka. Ja wciąż młoda :p
WALKA TRWA!


(dane wycieczki - dystans i przewyższenia zajumane Radziorkowi. Dzięki!)



  • DST 81.00km
  • Teren 11.00km
  • Podjazdy 1440m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 12 maja 2015 | Komentarze 1


A dlaczegóż "Początek" skoro Góry Suche objeżdżam nie od wczoraj?
A to dlatego, że nigdy przenigdy ich nie objeżdżałam w ten sposób. Najbliższy miesiąc będzie dedykowany tymże górom, które poznać chcę od zupełnie nowej strony.

Ten dzień nie jest dla mnie dniem wolnym od pracy, czas zatem mam ograniczony.
Do Andrzejówki dojeżdżam asfaltem. Plan terenowy był bardzo skąpy, ale kiedy okazało się, że tego dnia Schronisko jest nieczynne postanowiłam zawitać jeszcze na Waligórę.


Z Waligóry zjeżdżam do czarnego pieszego, który po chwili przechodzi w bezszlakową drogę prowadzącą mnie prosto na szczyt Włostowej.
Przed szczytem kawałek wpychu, który dopiero dzień później okazało się, że daje się prawie zupełnie ominąć bokiem.


I mój pierwszy rowerowy raz na Włostowej:)


A po co? A po to by teraz zjechać do Sokołowska niebieskim szlakiem pieszym.
Oj zacny to kawał zjazdu. Stromo, bardzo sypko, SZALEŃSTWO! Dziś zjazd mocno zapoznawczy z mnóstwem przerw na zdjęcia (wcale nie planowanych przerw, przerw wymuszonych ciągłym osuwaniem się roweru na melafirze)










Była to dla mnie zupełna nowość. Może się człowiekowi wydawać, że całkiem nienajgorzej zna jakieś górki dopóki nie dostanie obuchem prosto w głowę takim właśnie zjazdem. Na pewno będę tu częstym gościem. Ten zjazd (jak i kolejne dnia następnego) bardzo pięknie pokazały mi moje miejsce w szeregu i uzmysłowiły jak dużo, BARDZO DUŻO pracy przede mną jeśli idzie o technikę jazdy. Cieszę się na tę naukę bardzo!


Wtorek, 5 maja 2015 | Komentarze 3


Tym razem Sowie w samotności.
Radość mi ta trasa przyniosła niebywałą.

Na dojeździe na Przełęcz Walimską, tą samą drogą co 3 dni wcześniej:




Glinno w dole, Wielka Sowa w tle:


Na niebieskim pieszym Glinno-Przeł. Walimska towarzyszy mi przez chwil kilka Słodziak. Przez kilka pierwszych sekund nieszczególnie ufni jesteśmy wobec siebie, ale później całkiem przyjemnie nas się kawałek wspólnie podróżuje.


Tego dnia decyduję się na dotarcie na szczyt niebieskim szlakiem pieszym. Uwielbiam ten podjazd, choć wciąż nie udaje mi się go pokonać w 100% w siodle. Kiedyś się uda. Komentarz do Reigna - uwielbiam go na ciężkich technicznie, stronych terenowych podjazdach! Oczywiście na fotce wygląda to-to prawie jak autostrada :P




Na szczycie chwila posiadówki, zjazd czerwonym pod Schronisko Sowa. I tam krótkie pławienie się w promieniach prawie letniego Słońca, żółty na Kozie Siodło i zjazd czerwonym na Przeł. Jugowską.


Nieszczególnie długo zastanawiam się co dalej. Decyzja szybko podejmuje się sama - Kalenica. Podjazd idzie całkiem sprawnie, jest siła, choć na mocno sztywnych kawałkach brakowało mi możliwości mocnego chwytu prawej ręki.
Widoki niestety bardzo słabiutkie więc miast na góry patrzyłam w dół:)


Powrót na Jugowską tą samą drogą. Ok. 2 kilometry zjazdu asfaltowego w stronę Kamionek i odbicie w czerwony pieszy, który z różnymi modyfikacjami po drodze ostatecznie doprowadza mnie dokładnie tam gdzie chciałam - asfalt Rościszów-Walim, przy zjeździe do Glinna. Zjeżdzam asfaltem i wracam z Glinna tak jak przyjechałamn - czerwonym strefowym.
A po drodze z pozdrowieniami dla Młodego Mariusza:



Sobota, 2 maja 2015 | Komentarze 2


Z lekka parafrazując Kubusia Puchatka - autorytet lat młodości (niekoniecznie minionych) : gdyby mi się chciało chcieć tak jak mi się niechcieć chce...

Czyżbym nie jeździła od 27 kwietnia do 2 maja? No chyba. Żadnych jeszcze bardziej zaległych wycieczek nie odnajduję w moich lichych zapiskach podręcznych.
Więc to chyba będzie to.
Góry Sowie. ACH! Jakże ja tęskniłam za terenem!! Na złamanym palcu jeszcze szyna, bo to dopiero kończy się trzeci tydzień od niefortunnej gleby. Ale nie zamierzam dłużej czekać. Nie wiem czy w tym przypadku zdanie się na stwierdzenie: co mnie nie zabije to mnie wzmocni jest wyjątkowo trafionym pomysłem, ale NIE! nie zamierzam się tym przejmować. Bo pogoda piękna, bo nie chce mi się znów tylko asfaltem.

Ruszam. Po 11 km wjeżdżam "W LAS" wpierw bezszlakowo, później żółtym pieszym, by po kilku kilometrach połączyć się z czerwonym rowerowym strefowym, który doprowadza mnie prosto do Glinna. Jechałam nim po raz pierwszy. Wrażenia bombowe!

Widok ze szlaku na Michałkową w dole:




Na Przełęczy Walimskiej łączę się z Kubą i razem jedziemy na szczyt.


No i przecież! Majówka!!


Na szczycie tłumy, na czerwonym do Schroniska Sowa tłumy, na niebieskim na Walimską TŁUMY. Nie przynosiły tego dnia zjazdy olbrzymiej radości. Zbyt wiele walki było o to by stonki nie zrównać z ziemią. ALE - dobrze, że ludzie w góry wybyli zamiast wizytować w marketach.


Na Walimskiej rozstajemy się, ja jadę obczaić jeszcze jeden, olany na dojeździe kawałek czerwonego. Oj - zacne to kilka kilometrów. Bez hardkorów, ale i nie tak zupełnie trywialne, zwłaszcza na powrocie.




A dalsza część majówki to wizyta u rodziny na komuni. I też fajnie :)