avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Góry Suche

Dystans całkowity:4281.30 km (w terenie 972.50 km; 22.72%)
Czas w ruchu:212:24
Średnia prędkość:17.90 km/h
Maksymalna prędkość:76.20 km/h
Suma podjazdów:59209 m
Liczba aktywności:53
Średnio na aktywność:80.78 km i 4h 31m
Więcej statystyk
  • DST 81.00km
  • Teren 11.00km
  • Podjazdy 1440m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 12 maja 2015 | Komentarze 1


A dlaczegóż "Początek" skoro Góry Suche objeżdżam nie od wczoraj?
A to dlatego, że nigdy przenigdy ich nie objeżdżałam w ten sposób. Najbliższy miesiąc będzie dedykowany tymże górom, które poznać chcę od zupełnie nowej strony.

Ten dzień nie jest dla mnie dniem wolnym od pracy, czas zatem mam ograniczony.
Do Andrzejówki dojeżdżam asfaltem. Plan terenowy był bardzo skąpy, ale kiedy okazało się, że tego dnia Schronisko jest nieczynne postanowiłam zawitać jeszcze na Waligórę.


Z Waligóry zjeżdżam do czarnego pieszego, który po chwili przechodzi w bezszlakową drogę prowadzącą mnie prosto na szczyt Włostowej.
Przed szczytem kawałek wpychu, który dopiero dzień później okazało się, że daje się prawie zupełnie ominąć bokiem.


I mój pierwszy rowerowy raz na Włostowej:)


A po co? A po to by teraz zjechać do Sokołowska niebieskim szlakiem pieszym.
Oj zacny to kawał zjazdu. Stromo, bardzo sypko, SZALEŃSTWO! Dziś zjazd mocno zapoznawczy z mnóstwem przerw na zdjęcia (wcale nie planowanych przerw, przerw wymuszonych ciągłym osuwaniem się roweru na melafirze)










Była to dla mnie zupełna nowość. Może się człowiekowi wydawać, że całkiem nienajgorzej zna jakieś górki dopóki nie dostanie obuchem prosto w głowę takim właśnie zjazdem. Na pewno będę tu częstym gościem. Ten zjazd (jak i kolejne dnia następnego) bardzo pięknie pokazały mi moje miejsce w szeregu i uzmysłowiły jak dużo, BARDZO DUŻO pracy przede mną jeśli idzie o technikę jazdy. Cieszę się na tę naukę bardzo!


  • DST 68.00km
  • Teren 9.00km
  • Podjazdy 1170m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 10 kwietnia 2015 | Komentarze 0


Szybko przed pracą rundka na Skalne Bramy, które na terenowym dojeźzie zaskakują mnie jeszcze ostałą resztką śniegu.

Słoneczny wdok przed bramą przywołuje od razu uśmiech na usta.


I natura na trasie się źrebi cudnie.


Na zielonym strefowym śnieg, którym nie idzie jechać i przeszkody, które generują siniaki utrzymujące się po dziś dzień.




Fajno.


  • DST 69.62km
  • Teren 6.00km
  • Czas 03:37
  • VAVG 19.25km/h
  • VMAX 46.00km/h
  • Podjazdy 1110m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 9 grudnia 2014 | Komentarze 4


Standardowo ostatnimi czasy późny wyjazd z domu uskuteczniam.
Nie mam więc czasu na trasie nawet na to by się przez chwilę ogrzać w Schronisku.
A przydało by się, oj przydało.
Bo zimno dziś było dość konkretne, stopy do samego końca trasy nie odżyły po tym jak gdzieś w połowie postanowiły lekko się przymrozić. Bolało.
Ale tak generalnie pogoda PRZEPIĘKNA! Piękne Słońce rekompensowało zimowy chłodek. Nie narzekam więc więcej.
Sio do pracy!



Pod Andrzejówkę dojeżdżam asfaltem przez Grzmiącą i Rybnicę. Dalej cisnę żółtym pieszym, wokół Turzyny, na Skalne Bramy, spod których uskuteczniam szalony zjazd czerwonym pieszym z powrotem do Grzmiącej.




Spod Skalnych widoczku na Góry Sowie zabraknąć oczywiście nie może, zwłaszcza, że dziś i powietrze przejrzyste było wyjątkowo.


I sam czerwony, smakowy, dziś mocno szalony ze względu na śnieżek i lodzik :-)



  • DST 67.16km
  • Teren 32.00km
  • Czas 04:25
  • VAVG 15.21km/h
  • VMAX 54.50km/h
  • Podjazdy 1530m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 29 listopada 2014 | Komentarze 12


Mimo, że już ewidentnie zapadam w sen zimowy i nad rower przedkładam szydełkowanie :-) to jednak ciągnie mnie w góry jakaś siła nie do powstrzymania.
Lecę więc za tym głosem przyzywającym mnie na szczyty, ciesząc się, że zima jeszcze wciąż trzyma się od nas z daleka. No może nie z daleka. W sumie to już na wyciągnięcie ręki. Ale jej obecność póki co mi nie szkodzi. A po dniu dzisiejszym, kiedy to przedzimie było wyjątkowo obłędne to nawet odrobinkę, zdziebeczko na zimę czekać zaczynam. Nie z tęsknotą i bez zaciśniętych z niecierpliwości pięści, ale może jednak ryczeć jak bóbr nie będę jak w końcu śnieg się zdecyduje by spaść. Tylko BŁAGAM! Jeszcze nie teraz. Do 200 000 metrów tak bardzo bardzo niewiele już brakuje...

Pobudki ostatnimi czasy idą mi wyjątkowo opornie. Dzisiejszy ranek nie różni się w tej materii niczym od pozostałych. Zwlekam się jednak w końcu z łóżka. Z grymasem zniesmaczenia na ustach i oczyma zaklejonymi snem. Chcę jechać, ale tak strasznie paskudnie nie chce mi się ruszać tyłka z ciepłego domu. No ale nie da się zjeść ciastko i mieć ciastko. Wolę zjeść więc wybywam w świat chwilę przed 8.
O dziwo, mimo chłodu, jedzie mi się bardzo dobrze. Narciarskie, lamerskie :-p rękawiczki spełniają swoje zadanie wyśmienicie i sprawiają, że najgorzej radząca sobie z mrozem część mojego ciała jest szalenie uszczęśliwiona.
Dzisiejszy kierunek to Góry Suche. Góry, w których czuję się wyśmienicie, głównie ze względu na bardzo niewielki ruch rowero-pieszy w ich obrębie.

Nie będę się rozwlekać nad trasą, bo opisywałam już te ścieżki niejednokrotnie i sensu nie ma za grosz by znów się powtarzać. Same zdjęcia chyba powiedzą najlepiej jak przepięknie dziś w górach było, mimo że temperatura w pewnym momencie spadła do -8 st C i zimno było mocno przejmujące.

Jeszcze jesień w Głuszycy:


I już Zima (olbrzymie pozdrowienia dla Morsowego!!!) pod Skalnymi Bramami:




Spod Skalnych Bram przez Turzynę pocisnęłam do Andrzejówki...






W Andrzejówce zagrzewam się do dalszej drogi, która prowadzi mnie na Waligórę, Przełęcz pod Szpiczakiem i szczyt Granicznik.




Z Granicznika pędzę na niebieski, odkryty niedawno, singiel schodzący do Radosnej. Dalej na Przełęcz pod Czarnochem i nowym dla mnie czerwonym rowerowym strefy nad zalany kamieniołom koło Głuszycy Górnej.






CZAD!


  • DST 86.74km
  • Teren 25.00km
  • Czas 04:41
  • VAVG 18.52km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Podjazdy 1575m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 9 listopada 2014 | Komentarze 10


Wstaję rano, patrzę za okno. Dupa. Jak wczoraj. Kładę się z powrotem...

...

Wstaję ponownie, wyglądam, bez zmian, ale godzina 7 to już dla mnie prawie jak południe więc zbrodnią byłoby dalsze wylegiwanie się. Wstaję. Zasiadam do szydełkowania. Mija chwila. Znów okno. Jeszcze gorzej niż wcześniej. O zgrozo!!!

Zaokienny widok powala na kolana.


Na zegarze 9:00. Nie ma na co czekać. Jeśli chcę wyruszyć to dalsze zwlekanie jest zupełnie bez sensu. Zaraz przed wyjściem mgła jakby rzednie. Ok. Git.
Wychodzę, wskakuję na rower i zapuszczam się prosto w budyń.
Zaskoczeniem okazuje się coraz większa jasność z upływem kolejnych kilometrów. Po dziesięciu mam nad głową niebieskie niebo i oślepiające Słońce.


Pluję sobie w brodę za nie zabranie okularów przeciwsłonecznych. Po kilku kolejnych kilometrach biję się w piersi za to plucie w brodę, bo w Głuszycy znów jestem przesłonięta chmurami i mgłą. I to właściwie już nie ulega zmianie do samego końca trasy.

Pierwsze kilometry terenu, czyli zielony strefy MTB na Skalne Bramy to złość na siebie, że w ogóle zdecydowałam się dziś na teren. Jest brzydko, błotniście, słotno i ponuro. Nie ma w tym wszystkim absolutnie nic ładnego.

Standardowy piękny widok spod Skalnych Bram w stronę Gór Sowich:


Po raz kolejny na żółtym pieszym okążającym Turzynę w oczy rzuca mi się cudny singiel. Na wiosną KONIECZNIE muszę sprawdzić co to za piękność:


I tak jadę przed siebie z podjętą już decyzją zakończenia zabawy z terenem w Andrzejówce. Dojeżdżam do rzeczonej, zatapiam się w swojskim ciepłym klimacie tego cudownego schroniska. Śmierdzę, ale nie przejmuję się tym. Zakupuję Opata i raduję się wszystkim wokoło. Dociera do mnie, że jednak NIEEEEE chce mi się wracać tak szybko na asfalt. Może choć Waligóra?? Chociaż tak tyci tyci gór jeszcze zakosztować?? Na pewno będą smakować wybornie!

Wygrzana i uszczęśliwiona miło spędzonym czasem wychodzę z powrotem w mgłę. Sadzam tyłek na siodle i rozpoczynam podjazd w stronę Waligóry. Na skrzyżowaniu rezygnuję ze szczytu i postanawiam karnąć się smakowitym singlem czarnego szlaku pieszego, gdzie - jak się okazuje - poprowadzono jakiś szlak Strefy. Pięknie!


Jadę jadę. Myślę - Granicznik!!! To jest to. Stąd już będę mogła szybko zjechać do asfaltu, bo przecie taki był plan. Jadę więc na Granicznik, ze szczytu którego jak zawsze pięknie widać Ruprechticky Spicak :-)


I góry i lasy....


I tędy prowadzi nowy szlak Strefy. I znów pięknie. Jadę chwilę. Okazuje się, że rowerowy skręca przeciwnie niż ja zawsze skręcałam. O! Ciekawostka... Patrzę na zegar. Pasi. Patrzę na mapę. Rowerowy robi łuk, który zakończy się tam gdzie i ja miałam pierwotnie zjechać. Pasi.
Sprawdzamy...
Lepszej decyzji podjąć nie mogłam, bo trafiam na absolutnie genialny singiel.






Cztery kwestie, z pośród (spośród?) których trzy spowodowały, że nie mogłam się w pełni radować tym przejazdem: mój pierwszy na nim raz, samej, na mokro, jesienią pokrytą liśćmi.
Singiel bardzo nietrywialny. Przy nim zielony singielek Rybnickiego Grzbietu to kaszka z mleczkiem. MTB w najczystszej postaci.
I w tym miejscu pragnę złożyć pokłon wszystki twórcom tych nowych ścieżek, za to, że zdecydowali się ujawnić nam swoje tajemne trasy. Bo sama nie wiem kiedy bym tu trafiła. A tak bardzo BARDZO warto!!! Zatem - DZIĘKI po stokroć.

Adrenalina i endorfiny zalały mi serce, ale jakby tego było mało - zaraz za końcem singla wyskoczył tuż przede mną muflon. Biegł przez kilka sekund po ścieżce, by zaraz wspiąć się do góry. No jaaaaa!!! Radość się ze mnie już wylewała uszami, uśmiech z ust już zejść nie chciał. I cudnie. Bo czymże się smucić gdy na trasie tak pięknie??
Po dotarciu do asfaltu zdecydowałam, że to jeszcze nie pora na szosę i powrót do domu. Wbiłam znów na zielony Strefy, który doprowadził mnie prosto na Przełęcz pod Czrnochem.





OCH! Jak dziś było pięknie!!!




  • DST 83.49km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:00
  • VAVG 16.70km/h
  • VMAX 72.20km/h
  • Podjazdy 1580m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 4 października 2014 | Komentarze 16


Tym razem samotnie.
Ruprechitcky Spicak. Kolejny szczyt, z którego roztaczają się wspaniałe widoki. W sprzyjających warunkach potrafią wycisnąć łzy wzruszenia z oczu. I mimo, że sobotnie warunki pogodowe do idealnych może nie należały to łezka w oku się zakręciła. Bo kiedy wstanie się o 3:00, samej, z własnej nieprzymuszonej woli. Zje się przed 4 śniadanie, wypije kawę, z jednym okiem półzamkniętym, drugim na ćwierć otwartym. Kiedy spróbuje się z sensem ubrać i (prawie) o czasie wyruszyć w mrok, pokonując na pamięć znane trasy jakby się nimi jechało po raz pierwszy w życiu. Kiedy przedzierając się przez mgły nie idzie nadążyć z wycieraniem okularów, które wycierać trzeba, bo inaczej rozpraszanie światła na wilgoci je oblepiającej uniemożliwi poruszanie się, gdy przed oczami zamiast zbliżającego się z naprzeciwna auta widać wielką jasną plamę i nic ponad to.


Kiedy w końcu dojeżdża się do wiochy, ostatniej przed wjazdem w teren, spogląda na zegarek i uświadamia sobie, że bez wypruwania płuc nie uda się zdążyć na czas. I wtedy dociera do człowieka, że te nocne starania na nic się nie zdadzą, bo najważniejsze są te 2-3 minuty kiedy to dzień kładzie na łopatki noc wpuszczając na ring olśniewające Słońce. Co mi po wręczeniu medali kiedy nie mogę zobaczyć ostatecznego ciosu?! Pruję więc przed siebie, niepomna na kolano (które chyba wturuje mi w chęci dotarcia na wieżę na czas, bo milczy jak zaklęte), niepomna na błoto i kałuże. Ostatecznie niedaleko za Przełęczą pod Szpiczakiem rzucam rower w chaszcze i ostatnie kilkaset metrów pokonuję z buta (i tak by było z buta, ale z rowerem pod pachą, dużo wolniej), niebieskim pieszym.
I udaje się. Jestem na miejscu jakieś 10 minut przed czasem. Mam jeszcze chwilę na przebranie się i uradowanie gardła grzanym piwem prosto z termosa. I kiedy patrzę na otaczające mnie nie-widoki w dole, przesłonięte chmurami i mgłami, to i tak nie umiem się nie cieszyć. Bo oto jestem tu. Sama jak palec, uszczęśliwiona jak głodne niemowle na widok matczynej piersi.
Chęć powtarzania tego wciąż i wciąż po raz kolejny wynika właśnie z tego uczucia, które towarzyszy mi podczas samego wschodzenia i później jeszcze przez czas jakiś po nim. Tego uczucia, którego za nic nie udałoby mi się opisać, mimo podejmowania wielu prób i usilnych starań. Bo nie wszystko da się ubrać w słowa, nie wszystko potrafię nazwać. W tym właśnie miejscu brakuje mi słów, by opisać to jak gigantyczne wrażenie zrobił na mnie sobotni poranek. I tak - wycisnął mi z oka łzę wzruszenia, na którą może nie pozwoliłabym sobie gdyby stał ktoś obok mnie. Może wstydliwie nie umiałabym się tak szczerze cieszyć tą chwilą. Może.



7:01


7:02


7:03


7:04


Plotki - w postaci Kuby - głoszą, że podczas jego dojazdu samochodowego na miejsce temperatura oscylowała w pobliżu +5 st. C. Na dole. W okolicach godziny 7 - 8. Czyli na szczycie o wschodzie znów musiało być w okolicach zera. Z tygodnia na tydzień coraz lepiej znoszę te poranne chłodki. I jeśli chcę kontynuować realizację mojego nowego hobby to koniecznie muszę się do nich przyzwyczajać, bo cieplej raczej nie będzie...
I tak latam z tym moim zabytkowym telefonem, pełna nadziei, że uda mi się uchwycić przy jego pomocy otaczające mnie piękno. Nieszczególnie się to udaje, ale nie zdjęcia w tym wszystkim są najważniejsze.













Kuba na szczyt dociera blisko 2 godziny po mnie, zadziwiony widokiem mojego roweru porzuconego gdzieś w dole. Jakoś nie chce mi się wierzyć by o tej godzinie pod szczytem Szpiczaka znalazł się amator Krossów. Choć ukryć się nie da, że to okazja czyni złodzieja. Eeee... Mimo wszystko wolę być przesadnie ufna niż przesadnie ostrożna. Uprzedzając ewentualny komentarz w stylu dopóki Cię nie okradną. To już było. A i tak, mimo tego, wciąż wolę ufać niż zakładać, że wszyscy mogą być potencjalnymi złodziejami. A tak po prawdzie to fajnie by było umieć znaleźć jakiś złoty środek.


Wiem, że się biedak namęczył przy wprowadzaniu tu tego roweru. I w tym momencie nawet mu zazdroszczę zjazdu, który go czeka, choć zawilgocone korzenie mogłyby mnie tego ranka mocno zblokować. Ja schodzę szukać w trawie Krossa, Kubski za chwilę zjeżdża.

W tym miejscu zaliczył jedyny na tym zjeździe niezamierzony przystanek. Ładnie się na fotce ta ścianka prezentuje. Aż nie chce mi się wierzyć, że podczas ostatniej naszej wizyty na R. Szpiczaku oboje to zjechaliśmy. Grrrrr!!!


Po Szpiczaku obieramy kierunek na Waligórę.




Kuba jest tam na rowerze po raz pierwszy. A po co Waligóra? A bo zamarzył mu się zjazd żółtym szlakiem pieszym w kierunku Andrzejówki. Nie widziałam go więc powtarzam plotkę - zjazd/zejście masakra!!! Ja absolutnie nie podjemuję wyzwania i do Andrzejówki docieram standardową trasą, zaliczając po drodze urokliwy singielek niebieskiego rowerowego. I jak się okazuje - jestem przed Kubą. Od razu w głowie czarne myśli - przecież on miał do pokonania dystans ino 300 metrów przy moich ponad dwóch kilometrach! Za chwilę przyjeżdża, cały i zdrowy. Połowa zjechana, reszta sprowadzana. A chyba każdy albo wie albo potrafi się domyślić jakie jest tempo sprowadzania roweru po prawie pionowej ścianie, jeśli nie chcemy by się ono skończyło naszą śmiercią :-)
W Andzejówce jesteśmy o 10:00. Dla mnie to już środek dnia więc nie mogę sobie odmówić Opata. Kuba szama śniadanie, na które nie miał czasu w domu. Wszystko na zewnątrz, na ławce, w promieniach ciepłego jesiennego Słońca. Co dalej? Ja nie mam zamiaru jeszcze wracać do domu, Kubie nie chce się więcej bujać po Suchych. Proponuje Góry Sowie. Z początku przystaję na to, ale pod warunkiem, że dotrę tam na rowerze, bo transport samochodem wydaje mi się oszustwem. Długo nie daję się jednak namawiać i ostatecznie pakujemy rowery do auta i popylamy na Przełęcz Sokolą.

Z Sokolej asfaltowy podjazd pod Schronisko Orzeł (brawo dla Kuby za podjechanie go w całości!) i na szczyt czerwonym pieszym.


Ze szczytu super-szybki zjazd smakowitym niebieskim na Przełęcz Walimską.


Na przełęczy ludzi jak mrówek. Aż nam się wierzyć nie chce, że tego jest tak wiele.
Pakujemy się na fioletowy, którym ostatecznie mamy dotrzeć na Sokolą, do samochodu.


W międzyczasie pierwotny plan ulega małej transformacji. Zatem jeszcze raz podjeżdżamy na szczyt W. Sowy, by tym razem czerwony pieszy pokonać w dół. W obie strony smakuje wybornie! :-) Uradowani kończymy wspólną jazdę pod samochodem. Kuba pakuje rower i pomyka na czterech kołach, ja wracam na dwóch.
To był niesamowicie udany dzień, choć na sam koniec podkurwiło mnie dwóch kolesi siadając mi bezczelnie na kole, zaraz po tym jak wyprzedziłam ich, jadąc co najmniej 10 km/h szybciej niż oni do tej pory. No nieeeee.... Nie lubię tego strasznie, bo obca osoba jadąc tuż za mną powoduje momentalnie, że kręcę mocniej niż jakbym jechała sama. Może nie zirytowałoby mnie to tak mocno, gdybym nie walczyła z kontuzją kolana. Ale w takim wypadku po 2-3 km po prostu stanęłam na poboczu i kulturalnie poczekałam aż przepadną z przodu. Zupełnie niepotrzebny był to nerw.


  • DST 107.00km
  • Teren 16.00km
  • Podjazdy 1620m
  • Sprzęt KROSSowy

Piątek, 29 sierpnia 2014 | Komentarze 2


Tytuł wpisu to parafraza ostatnich dwóch tytułów wycieczek Piotera50, którego wcięło coś ostatnio. Mam nadzieję, że przyczyny nieobecności zdecydowanie nie są nieprzyjemne, za co trzymam kciuki z całej siły!

Opata mi się chciało, a że w teren pchać mi śpieszno dziś nie było to Andrzejówka - jako jedyna w okolicy oferująca ten pyszny napitek - odpadła na wstępie (nie ma to jak zapomnieć, że istnieje opcja asfaltowego dojazdu do schroniska!!). Rano dość opornie szło mi zebranie się do kupy. Z domu wyruszyłam dość późno, ale pełna pozytywnych myśli, z planem broumovskim rozrysowanym w głowie dokładnie. Czyli standardowo na Przełęcz pod Czarnochem, z której dalej szybkim zjazdem do browaru. Zakup udany i satysfkacjonujący, Słońce świeci, ptaki ćwierkają. Cudo! Z Broumova kieruję się do Mezimesti przez Hyncice. Im bliżej Mieroszowa tym cieplej zaczyna mi się rozmyślać o Andrzejówce. No po prostu cała BABA! Rano jedno, po kilku godzinach zwrot o 180 stopni. Docieram do krzyżówki, patrzę na znak kierujący na Sokołowsko. A co mi tam! Godzina młoda. Jadę!
Z Sokołowska uskuteczniam - jak zwykle - podjazd zielonym pieszym/niebieskim rowerowym - bardzo przyjemna sztywniutka terenowa ścianka. Zawsze mnie wymęcza nieziemsko.
W pełnym Słońcu i otoczeniu setki much docieram do schroniska. W związku z tym, że nie planuję jeszcze wracać na szosę nie mogę odmówić sobie Benediktina. Kvasnicaka w Andrzejówce od jakiegoś czasu nie ma i najprawdopodobniej już nie będzie, jak się dziś dowiedziałam.
Po dość długiej posiadówce obieram kierunek na Waligórę.

Widoczki spod ruin schroniska jak zawsze pyszne:






Za każdym razem gdy przeskakuję przez wyrwę w murze przypomina mi się Ryjkowa przeprawa przez nią sprzed blisko dwóch lat. Ludzie! Jak ten czas popierdziela!!!

Standardzik na najwyższym szczycie Gór Kamiennych:


Zjazd z Waligóry oczywiście niebieskim singielkiem, pod Andrzejówkę i łąkami, polami na Turzynę. Ostatnio bardzo sprawnie idzie mi podjazd na szczyt od strony Andrzejówki. Jeszcze nie tak dawno znacznie gorzej mi to szło.


Waligóra i Ruprechticky Spicak:


Na szczycie Turzyny:


I widok spod Skalnych bram, którego ostatnio zabrakło:


Dalej cisnę czerwonym pieszym aż do Grzmiącej. Nie chce mi się znudzić ten kawałek porządnego szlaku z przeszkodami :)
Miało być nieterenowo, a skończyło się na całkiem przyjemnej dawce górek.
Po powrocie orientuję się, że obite żebra, których ból ostatnio trochę przycichł, znów dają o sobie porządnie znać. Szit! Czyli trzy tygodnie to za mało na wykurowanie się z takiej przypadłości...? No nic, poczekam jeszcze trochę. Choć najgorsze w tym wszystkim jest to, że ze względu na ten ból nie mogę zasypiać w najulubieńszej mojej sennej pozycji.


  • DST 87.00km
  • Teren 24.00km
  • Czas 04:45
  • VAVG 18.32km/h
  • Podjazdy 1760m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 23 sierpnia 2014 | Komentarze 8


Plan działania początkowo był ciut inny. Kuba miał się zabrać z kumplem na Masyw Ślęży, co mnie w weekend nieszczególnie kręci ze względu na natłok ludzi, którzy w zdecydowanej większości nie dostrzegają innej górskiej alternatywy dla tego ulubionego przez najbliższą okolicę masywu.
Ostatecznie okazuje się, że kumpel jechać nie może, proponuję zatem Kubie Góry Suche z głównym punktem programu w postaci single trawersującego Rybnicki Grzbiet. Ja go znam bardzo dobrze, Kuba będzie tam pierwszy raz.
Pakuję się szybko, wskakuję na rower i grubo po 11 wybywam. Spotykamy się w Grzmiącej, dokąd Kubski dociera samochodem.

Na dzień dobry podjazd/podjeście pod właściwy początek singla, a później już jazda po nim. Mnie coraz mniej ta droga fascynuje, Kubie się podoba, ale też dupy nie urywa. Nie wiem co jest grane, może taka pora roku. A może po Alpach już nie tak łatwo przychodzi mi ekscytacja moimi domowymi ścieżkami...


Po zabawie na Rybnickim Grzbiecie czas na drogę pod Skalne Bramy. Dziwna nawierzchnia tego dnia na szlaku panuje. Niby świeżo po opadach więc przyczepność powinna być genialna i sprzyjająca pokonywaniom najcięższych podjazdów. Okazuje się jednak, że sypkość jest przepotężna i zwala z roweru w trymiga. Dziadostwo!!
Pod Skalnymi Bramami robimy przerwę na odciążenie plecaka, radujemy oczy widokiem Gór Sowich (o zgrozo! Zapomniałam cyknąć tego dnia standardową fotkę) i po chwili ruszamy atakować Turzynę.
Kuba po drodze postanawia się ubrać. Komu nie zdarzyło się nigdy przebierać się bez uprzedniego zdjęcia kasku niech pierwszy rzuci kamień! Kubski nic sobie nie robi ze swej omyłki i postanawia przez czas jakiś wcielić się w rolę Jeźdźca bez Głowy. Pękłam!!!




W dalszej kolejności Turzyna, Andrzejówka z pysznym Opatem i omawianie dalszych planów: Waligóra czy Ruprechticky Spicak, na którego chrapkę mi zrobiła niedawna na nim wizyta Ani. Wygrywa Szpiczak, bo chce nam się skosztować zjazdu ze szczytu niebieskim szlakiem pieszym schodzącym na Polską stronę. Podjeżdżamy zatem od strony Czech. Podjeżdżamy to może ciut za dużo powiedziane. Walczę do upadłego, ale nie daję rady. Mimo wszystko idealny podjazd i od tej strony wydaje mi się przy tej nawierzchni i nachyleniu niemożliwy.




Po wdrapaniu na szczyt wieży chwilę podziwiamy widoki, ale szybko zmywamy się na dół, bo ZIMNO!




Droga, która nas tu przywiodła:


A dalej siad na rowery i SRU w lewo na niebieski!


Aż do tego dnia byłam przekonana, że szlak ten jest niezjeżdżalny. Raz nim z rowerem podchodziłam w towarzystwie Młodzieniaszka. Pamiętałam momenty, które absolutnie nie wyglądały na możliwe do pokonania na dwóch kółkach. I co? Kuba zjeżdża całość (wariat z niego na zjazdach, że drugiego takiego nie znam!). Ja niestety jeszcze przed wjazdem w las kilka metrów muszę rower sprowadzić, bo po podparciu nie udaje mi się na luźnych kamykach przy takim nachyleniu wystartować. Ale część leśną, która najbardziej mnie przerażała pokonuję w całości na rowerze! JU-HU! Hulaj dusza, piekła nie ma!!!
Na zjeździe asfaltem w stronę Łomnicy Kubski zahacza o mnie swoją trzymetrową kierownicą i powoduje tym konkretną glebę. Obijam się i obcieram. Czy ja jestem w stanie zakończyć jakąś wycieczkę bezglebowo?! Na szczęście prócz pojawienia się siniaków i strupów nic wielkiego się nie stało więc ufff.
Oczywiście do domu wracam na rowerze. Już bez dodatkowych przygód.
Po glebie zauważam zasmucona również, że nie działa mi licznik. Tak już zostało. Musiał się przerwać kabelek, ale śladu tego nie widzę nigdzie na izolacji więc naprawiać usterki nie ma jak. Szkoda mi kasy na nowy więc póki co jeżdżę bez, a dane wycieczek podaje mi googlowa mapa. Upierdliwe to-to, ale musi na razie wystarczyć.


  • DST 77.00km
  • Teren 15.00km
  • Czas 03:45
  • VAVG 20.53km/h
  • Podjazdy 1250m
  • Sprzęt KROSSowy

Środa, 30 lipca 2014 | Komentarze 0




  • DST 80.82km
  • Teren 4.00km
  • Czas 03:50
  • VAVG 21.08km/h
  • VMAX 68.40km/h
  • Podjazdy 1100m
  • Sprzęt KROSSowy

Wtorek, 8 lipca 2014 | Komentarze 1


Miała być Andrzejówka parę dni temu. W zamian trafiły się Skalne Bramy.
Ale chodziło coś uparcie za mną to schronisko. Fromm nigdzie nie wchodzi tak dobrze jak w pięknych okolicznościach górskiej przyrody, ze Słońcem pod jednym bokiem i Skalniakiem pod drugim.
Z wielką przyjemnością wykorzystałam zatem ten piękny dzień chyba najlepiej jak się dało. Uwielbiam to jak uspokajające są takie wypady. Coś ostatnio za dużo się działo rowerowo i zapomniałam już, że rower niekoniecznie musi za każdym razem oznaczać jakieś ekstremum.