avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Beesową paczką

Dystans całkowity:5877.12 km (w terenie 1985.00 km; 33.78%)
Czas w ruchu:344:08
Średnia prędkość:16.08 km/h
Maksymalna prędkość:78.20 km/h
Suma podjazdów:118968 m
Liczba aktywności:80
Średnio na aktywność:73.46 km i 4h 46m
Więcej statystyk
  • DST 75.40km
  • Teren 27.00km
  • Czas 04:35
  • VAVG 16.45km/h
  • VMAX 58.30km/h
  • Podjazdy 1600m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 4 października 2015 | Komentarze 5

Uczestnicy


Co tu dużo pisać? Zabawa była wyśmienita!
Pierwszy wypad w towarzystwie Piotrka.
We trójkę (Piotrek, Toomp i ja) jedziemy wokół Jeziora Bystrzyckiego, przez Michałkową na Przełęcz Walimską. Po drodze okazuje się, że w Walimiu odbywa się rajd samochodowy więc z pozostałą dwójką (Młodziutki i Kuba) spotykamy się nie na Przełęczy a dopiero na Szczycie.
Asfaltowy dojazd w góry nie do końca mi wszedł. Ciężko mi się jechało. Zresztą ostatni tydzień trochę dał mi się we znaki kolanem, które pobolewało raz na jakiś czas i jakby odrobinę się cofnęło w subiektywnym odczuciu ozdrowienia. Jednak kiedy już wjechaliśmy w góry to dostałam małych skrzydełek i jechało mi się do końca dnia wyśmienicie!!
Na zjazdach kolano trochę doskwierało. Jednak trzepanka na sztywniaku mocno się daje we znaki kolanom, natomiast na podjazdach cisza.
I muszę się pochwalić, że pierwszy raz w życiu udało mi się podjechać najbardziej dla mnie problematyczny kawałek na Kalenicę - mocną ściankę zaczynającą się tuż za Zimną Polaną. Do tej pory raz byłam bliska zwycięstwa nad nią, ale nigdy jej nie pokonałam. A dziś - SUKCES! :-D Kondycyjnie czeka mnie jeszcze trochę pracy, ale moc w nogach jest. A to cieszy bardzo!

Dzień obfitował we wszystko co tygrysy lubią najbardziej - mocne podjazdy, porządne sowiogórskie zjazdy, duuużo przerw podczas których radowaliśmy się cudowną pogodą, pogaduchy, śmiech i luz. Miało być bez spiny i było bez spiny. No. Może prócz kilku wyjątkowych sytuacji :-P

Dzięki Chłopaki!

Podążając w stronę Przełęczy Walimskiej.


Na Szczycie.




Wczoraj w którymś z serwisów informacyjnych padło zdanie "NIESTETY jutro czeka nas opad deszczu". Ręce opadają razem z tym deszczem. Bo przy tegorocznej ilości opadów bliskiej zeru takie sformułowanie odczytać umiem dwojako: albo jako zupełną ignorację i paplanie bez sensu byle paplać, albo jako (niestety muszę to napisać) dość typowo polskie narzekanie zawsze i na wszystko.
Wstęp dotyczy (nie)obecności na czerwonym szlaku pieszym, tuż za szczytem, wielkiej kałuży, która była tam zawsze. To jest pierwszy raz (dla mnie od kilku lat) kiedy to miejsce można było przejechać o suchych kołach. To tak w ramach narzekania na ewentualny deszcz...


Potem trochę trzepanki w drodze na Kozie Siodło. Na końcu zjazdu Kuba łapie flaka i czeka nas dość długa przerwa techniczna. Zmiana dętki idzie sprawnie, ale później następuje walka z ustawieniem hamulca. Dzięki pomocy Toompa udaje się doprowadzić rower do użyteczności i Kubski może kontynuować z nami jazdę :-)




Z Koziego Siodła szybko na Jugowską a z niej na Kalenicę.




Zjazd z powrotem na Jugowską uskuteczniamy przez Rymarz, na którym musimy powalczyć z małymi przeciwnościami losu...


Pominąwszy powalone drzewa i spory syf na szlaku - zjazd godny polecenia. Mam nadzieję, że niebawem zostanie to przez odpowiednie służby uprzątnięte.
Zjazd do Zygmuntówki, jadło, napitek, Słońce i pies... ;-)




Tu żegnamy się z Młodzieniaszkiem. Ahoj! My wracamy na Jugowską, chwilę czerwonym pieszym do góry, potem niebieskim rowerowym na Kozie Siodło. Stąd żółtym pieszym pod Schronisko Sowa i czerwonym pieszym na Przełęcz Sokolą.


Na Przełęczy żagnemy Kubę, który pakuje rower do auta. My we trójkę cieszymy się coraz nowszym asfaltem Przełęcz Sokola - Walim. Ostatecznie ładnym tempem wracamy do Świdnicy.




  • DST 46.40km
  • Teren 34.00km
  • Czas 04:23
  • VAVG 10.59km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Podjazdy 1760m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 26 września 2015 | Komentarze 13

Uczestnicy


Ten weekend powinnam była spędzić w całości we Wrocławiu, w szkole.
Toomp jednakże rzucił parę dni wcześniej hasło - Rudawy Janowickie. W 2014 roku nie udało mi się tam zajechać. W tym roku nie chciałam im odpuścić. Rezygnuję zatem z jednego dnia zajęć w zamian stawiając się z Kubskim na miejscu spotkania - w Wieściszowicach - chwilę przed 9:00.
W wycieczce uczestniczą trzy miasta - Świdnica (Kubski i Emi), Kudowa (Ania i Bogu) oraz Wrocław (Tomi w roli przewodnika).

Bawiłam się FANTASTYCZNIE. Na tym wyjeździe po raz pierwszy od operacji czułam się sobą na rowerze. Przede wszystkim na podjazdach. Zjazdy, zwłaszcza te cięższe technicznie, nie wychodziły najlepiej. Było trochę lęku; mam nadzieję, że w przyszym roku ten strach minie. Sztywny rower też nie ułatwiał na zjazdach sprawy.

Dziękuję Wam bardzo za ten wypad! Śmiech, luz, góry, trochę rzezi, wspaniali ludzie - recepta na udany dzień na rowerze :-)

Jeziorka tego dnia nie powalały na kolana. Na ostatnie - Zielone Jeziorko - nawet się nie pchaliśmy skoro już z Żółtego nic nie zostało...


Pierwszy cel szczytowy to Wielka Kopa. Zdobyta. Z tętnem dochodzącym pewnie do 200 ud/min, ale z sukcesem :-)

(fot. Cerber)

Następnie czeka nas zjazd i kierunek Skalnik - najwyższy szczyt Rudaw, ale coś się pierniczy z trasą i zamiast na Skalniku lądujemy pod Centrum Biblioteczno-Kulturalnym w Pisarzowicach, gdzie trwają przygotowania sali do weseliska. Czekamy dzielnie na zaproszenie, ale po jakimś czasie tracimy nadzieję i zbieramy się w drogę.

Czyli na Skalnik JAZDA!
Po drodze małe "ściganko" na podjazdach z Toompem. Sprawia nam to sporą frajdę.
Kolano radośnie nie boli.


Na punkcie widokowym niedaleko szczytu wieje pieruńsko. Widoki ładne, ale również nie powalają - Królowa przesłonięta chmurami.


Wznosząc jakieś okrzyki bojowe mające na celu odpędzenie wiatru...




W końcu docieramy na szczyt, gdzie Kuba pokazuje kto tu rządzi! :-)

(fot. Toomp)

A mnie przypomina się wypad z 8 maja 2013 roku :-D

(fot. Toomp)

Następny w kolejce zjazd niebieskim szlakiem pieszym ze szczytu. Tutaj czeka mnie trochę spotkań z lękiem i problemami technicznymi, ale spełniam założony cel zjazdu - nie wywalam się, nie podpieram niespodzianie. Tam gdzie mam wątpliwości schodzę z roweru zanim dotrę do wątpliwego miejsca.




Po drodze JA LATAM!

(fot. Toomp)

I łapię flaki. Na asfalcie. Pod górkę. Przy prędkości nawet nie 10 km/h. Jak to się stało?!
Podczas odkręcania koła wypada mi w trawę nakrętka od szpilki. No nie! Bez tego dalej nie pojadę :( Dość długie poszukiwania (dzięki wszystkim za zaangażowanie!) przynoszą w końcu oczekiwany skutek - Bogu zadaje piękne pytanie: "Czy to wyglądało jak TO
?" trzymając w ręce zgubę. Genialnie. Kończymy serwis i jedziemy do Schroniska Szwajcarka.

(fot. Cerber)



Ostatni cel - ruiny Zamku Bolczów, przed którym czeka nas wpierw przemiły zjazd a na koniec porządny wpych/wnos.




Zamek Bolczów.




Na koniec długi i monotonny podjazd starym asfaltem czy też szutrówą - nie pamiętam, ostry zjazd asfaltem do Wieściszowic i niedługo przed zmierzchem docieramy do samochodów.





  • DST 55.60km
  • Teren 18.00km
  • Czas 04:30
  • VAVG 12.36km/h
  • Podjazdy 1400m
  • Sprzęt Terenowy Reign

Niedziela, 13 września 2015 | Komentarze 6

Uczestnicy


Bywają takie dni, w których podejmuje się same złe decyzje.
Złe... Nieprzemyślane... Głupie zwyczajnie.
13 września 2015 był dla mnie właśnie jednym z takich dni.
Wszystko miało być pięknie a ostatecznie wyszło na opak.

W punktach wymienię co zrobiłam źle:

1) Nie przewidziałam, że wycieczka piesza po Górach Stołowych z 12 września zniszczy połowicznie moje nogi i mojego ducha walki. Było wspaniale, ale nie w momencie, gdy na drugi dzień w planie jest jazda po Masywie Śnieżnika, a nogi wciąż nie współpracują ze mną tak jakbym sobie tego życzyła. Poza tym zauważyłam istotną kwestię - wciąż podświadomie mocno odciążam operowaną nogę. Poczułam to w niedzielę rano, kiedy po przebudzeniu czworogłowy zdrowej nogi bolał mnie tak mocno, jakbym dzień wcześniej przebiegła maraton bez przygotowania. Prawa nie bolała prawie w ogóle. Muszę nad tym bardzo mocno pracować - starać się obciążać nogi symetrycznie.






2) Dojazd na miejsce spotkania i rozpoczęcia właściwej trasy (do Międzygórza) postanawiam uskutecznić na rowerze, na Reignie. GŁUPIA!!! Przez to czeka mnie prawie 40 km jazdy pod dość paskudny wiatr, na blisko 15kilowym fullu, z terenowymi oponami 2,4 cala; w towarzystwie osób, które mają kondycję, o której ja aktualnie mogę jedynie pomarzyć i którzy mimo usilnych starań by mnie nie obciążać zbyt dużym tempem i tak to nieświadomie robią... Czy ja w ten weekend przypadkowo pozostawiłam rozum w Śwdnicy?!?! Czy muszę być tak uparta, żeby nie słuchać rad innych sugerujących bym sobie dała spokój i zabrała się na miejsce autem, z Kubą??? Głupsza od swojego kota!


3) Bezsensownie zgrywamy się czasowo z ekipą docierającą z Wrocławia. Co mocno opóźnia nasz dojazd do Międzygórza (z Kłodzka wyjeżdżamy dopiero o 10:00) i powoduje, że czujemy nad sobą wciąż bicz czasowy. A dlaczego to bez sensu? Bo ostatecznie nawet nie miałam okazji poznać imion niektórych z chłopaków. Bo przejechaliśmy wspólnie ino kilka kilometrów dojazdu do Międzygórza i tyle ich widziałam. Jest nauczka na przyszłość - nie umawiać się na siłę, kiedy i tak wiadomo, że się wspólnie później nie będzie jeździć.

4) Pędzę za grupą nie słuchając siebie i nie robiąc odpoczynków, które może uratowałyby mi skórę. Przynajmniej odrobinę. Ale nieeee..... Ja nie dogonię?! Jasne, że nie dogoniłam. Nie stać mnie na to. Ale cisnęłam również w terenie ciut ponad miarę i pod Schroniskiem zwyczajnie miałam już dość. W miejscu, w którym powinna się dopiero zacząć właściwa część wycieczki.


5) Pod Schroniskiem długie debatowanie co kto z kim gdzie... Grupka się coraz bardziej kurczy, wszystko organizacyjnie kuleje, ja kuleję humorzaście i motywacyjnie. Nic mi się nie chce. Na szczyt się nie chce, na Mały Śnieżnik się nie chce, w dół się nie chce, a pod Schroniskiem za zimno by się chciało. Ostatecznie przekonuje mnie Kuba twierdząc, że po to tu przyjechał by wtaszczyć rower na szczyt Śnieżnika a następnie z niego zjechać. Racja. Coś muszę ze sobą zrobić. Rozstajemy się z kolejnymi współtowarzyszami podróży (Bogdano i Młody) i ciśniemy na szczyt, po drodze radując się chwilą spędzoną z Ryjkiem i jego rodziną :)




6) Jedyne co się w miarę udało to zjazd ze Śnieżnika. Co prawda pomyliłam po drodze trasę i musiałam się wracać, a także skonfrontowałam się z przekonaniem, że Kubi jadący przede mną zmielił wózek (całe szczęście udało się szybko doprowadzić go do jako takiego porządku). Poza tym na tym zjeździe, który do zupełnie trywialnych nie należy ja skonfrontowałam się ze swoimi potencjalnymi lękami. Są. Ale malutkie. To lęki wynikające z odrobiny rozsądku, który posiadam, a który mówi mi - bastuj czasem odrobinę, bo nie na wszystko możesz sobie jeszcze pozwolić. A może nigdy nie będę mogła...? Pogodziłam się już z myślą, że potrzeba czasu by nogę doprowadzić do pełnej sprawności. Pogodziłam się również z myślą, że istnieje ryzyko, że się tego nigdy nie uda osiągnąć. Z czym wciąż nie mogę się pogodzić to to na co wpływ mam, ale głupia głowa szwankuje - czyli to, że kondycyjnie grzeję tyły. Siada mi to na ambicję, choć walczę by tak nie było. Znów - głupia ja!




Po zjeździe do Schroniska żegnamy się z ostałą się piątką śmiałków atakujących dalszą trasę. Ja, Kubi i Radzio (którego dupsko też chyba się za wielkie zrobiło, bo na końcówce zjazdu przyłapał węża) pakujemy się na czerwony pieszy i nim zjeżdżamy do samochodu. Na tym zjeździe włącza mi się gigantyczna blokada. Jadę, trochę sprowadzam. Frustracja we mnie narasta. Cieszę się, że ten dzień się powoli kończy. Bo choć radość miałam wielką ze spotkania z tak dużą grupą znajomych to przeceniłam siebie bardzo. I to jest przyczyna, dla której nie byłam w stanie wycisnąć z tego dnia wszystkiego co najlepsze i cieszyć się wszystkim wokoło.

Dzięki wszystkim za towarzystwo.
Młody, Toomp - wielkie dzięki za pociąg w drodze z Kłodzka do Międzygórza, za to, że nie pozostawiliście mnie z tyłu na pożarcie wilkom.
Doprowadzę się do porządku i obiecuję, że kiedyś znów będę się nadawać do wypadów w dużym gronie :-P

Mapkę mi pocięło, bo tu też coś zawaliłam. A co? Jak coś spieprzyć to tylko porządnie :)



  • DST 62.40km
  • Teren 20.00km
  • Czas 03:48
  • VAVG 16.42km/h
  • VMAX 67.00km/h
  • Podjazdy 1200m
  • Sprzęt KROSSowy

Niedziela, 30 sierpnia 2015 | Komentarze 23

Uczestnicy


Po wczorajszym wypadzie w planie na dziś był odpoczynek.
Chodziło mi po głowie by gdzieś wyskoczyć, ale krótko, lekko, leniwie.
Spełniło się ostatnie, bo aktualnie dla mnie 62 km, ponad 1000 w pionie i wdrapywanie się na szczyt Wielkiej Sowy, a to wszystko przy blisko 40stostopniowym upale to nie "krótko i lekko" :D

Radzio tylko raz zakręcił nosem na moją propozycję. Ale obietnica "krótko, lekko, leniwie" podziałała na niego jak płachta na byka i więcej pisać nie musiałam.

Wydaje mi się, że to był najcięższy wjazd na szczyt w moim życiu. Na trasie fioletowego uskuteczniliśmy długie polowanie na wodę ukrytą gdzieś głęboko pod ziemią. Ale z czystym sumieniem muszę stwierdzić, że gdybyśmy jej nie odnaleźli to chyba bym nie dotarła na górę w jednym kawałku... Smakowała wybornie, nawet z liśćmi i igliwiem. WYBORNIE!

Z ponad siedmiogodzinnego wypadu jazdy była połowa. I o to właśnie mi chodziło. O takie lenistwo!!!

Przemilczę kolesia, który nad Jeziorem Bystrzyckim prawie mnie przejechał autem. Przemilczę, bo ten wypad był zbyt uroczy by sobie jeszcze raz szargać nerwy tym epizodem.

Dzięki Radziu! Za wszystko i za końcowy sprint również. Kolano się kłania milcząc wciąż radośnie :-D

Na bezszlakowej dojazdówce do żółtego pieszego.


Bropoint (ukłony dla Zarazka!:)


Czerwony strefowy.


Wysuszony niebieski pieszy Glinno-Przełęcz Walimska + zmordowany, acz uśmiechnięty, Radzio.




Dużo wody nam poszło tego pięknego dnia na uciechy cielesne :p



(zajumane Radziowi)

Ostatnia posiadówka na "tarasie" widokowym  pod Schroniskiem Orzeł.



(podwędzone Radziowi)

I ostatki terenu - zielony strefowy prowadzący na Przełęcz Sokolą.


Później już ino dzida w dół asfaltem. Na koniec wspomniany sprint na Radzia kole, które z trudem udało mi się utrzymać. SZALONY!!


  • DST 81.00km
  • Teren 35.00km
  • Czas 05:25
  • VAVG 14.95km/h
  • Podjazdy 1800m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 29 sierpnia 2015 | Komentarze 12

Uczestnicy


Początek tygodnia - rzut oka na weekendowe prognozy pogody. Choć wiem, że wiele w tym temacie może się jeszcze przez kilka dni zmienić to decyzja szybko zapada - próbuję skrzyknąć ekipę. Niektórzy są chętni od razu, inni wahają się właściwie do ostatniego dnia, część od razu deklaruje "nie, dziękuję".

Ostatecznie do dołączenia namawiam 6 osób, 4 z nich będą ujeżdżać ABeCety srebrnogórskie, Dwóch Dzielnych Rycerzy - w osobach Bogdano i Tomka - decyduje się zaufać moim zapędom przewodniczym :-P
Ja na wstępie ich zapewniam, że planuję krótką i delikatną trasę po okolicach Srebrnej Góry, w przeważającej większości asfalt, może trochę szuterku.
Okazało się w praktyce, że asfalt zniknął, przeważająca część asfaltu tu szuter, a trochę szuterku to noszenie roweru na plecach i taplanie się w błocie. Dzięki chłopaki za pomoc (w noszeniu, nie taplaniu, choć za błotny współudział też dziękuję)!! :-D

Nie będę absolutnie wnikać w szczegóły trasy, kto chętny prześledzić jej przebieg zerknie na mapę.

W skrócie tylko tyle, że w pierwszej części trzymaliśmy się ścieżki dydaktycznej Zębata, prowadzącej wzdłuż linii zębatej Kolei Sowiogróskiej, zaliczając po drodze przejazd przez dwa wiadukty.
Później?
Później kręcimy się mniej więcej starym żółtym szlakiem rowerowym, który w pewnym momencie mylimy (no powiedzmy) z nowym żółtym szlakiem rowerowym (kop dla znakujących za ten sam kolor prowadzony inną drogą!!) i musimy zaliczyć konkretny wpych w poszukiwaniu przejazdu, taplając się przy tym po kostki w błocie. Stary żółty prowadzi nas dalej przez Przełęcz Wilczą, Mikołajów, Budzów-Kolonię, gdzie odkrywamy punkt kopulacyjny, dwa koty i jednego psa, na koniec wracamy do Srebrnej Góry polną ścieżką pełną łajna, dziur i uroczych rowerowych opowieści. Końcowa terenowa wspinaczka z powrotem pod Twierdzę to w moim wykonaniu już taniec umierającej. Podjechałam, ale wyłącznie siłą woli. Praca mięśni nie miała tu już żadnego znaczenia...
Po dotarciu do knajpki na Przełęczy Srebrnej po chwili wychodzi Słońce. Bardzo odważnie i zupełnie bezpruderyjnie ogrzewając nasze zamglone i przemoczone (serwus Radziu!!) ciuchy.
Radziowi dzięki za wyśmienity mglisto-pochmurno-mżawkowy asfaltowy dojazd ze Świdnicy do Srebrnej Góry. Sama bym umarła na tej trasie  z nudów tym razem. A tak nie obyło się bez śmiechu, szabru i zaliczania bielawskich studni :)

Oby jak najszybciej udało się powtórzyć podobne spotkanie. Bardzo mi tego brakowało!

Z Radziem w stronę Srebrnej Góry ....


Studnia nr XIV. Podrowienia dla Marka!


Przełęcz Woliborska.


Po dotarciu pod Twierdzę spotykamy Bogdano, zaraz dojeżdża Tomi. I już we czwórkę na "tarasie widokowym" oczekujemy na trójkę endurowców pędzących do nas z dolnego parkingu.


Tu czas na chwilę odpoczynku, pogaduch, popitów i podział na wspomniane wyżej dwie grupy.

(fot. Tomi) Pięknie się tego dnia prezentował widok na Twierdzę...

Wiadukt Kolei Sowiogórskiej. Z dołu/ z góry.




Na trasie kąpiel i obiad.




Zaplanowane szutry i asfalty... Hę??



(fot. Tomi) Ciekawe co by na to rzekł mój Ortopeda....?

Ślicznotka w Folwarku Leszczynówka.



(fot. Tomi)




(fot. Tomi) Genialna fota!!

I po dwóch godzinach klimat pogodowy zgoła odmienny.




I już na dole w samotności jaram się światem, oczekując chwil kilka na powrót endurowców.








  • DST 51.00km
  • Teren 12.00km
  • Czas 02:50
  • VAVG 18.00km/h
  • VMAX 63.00km/h
  • Podjazdy 1020m
  • Sprzęt KROSSowy

Sobota, 22 sierpnia 2015 | Komentarze 5

Uczestnicy


Wrzesień zostaje okrzyknięty miesiącem pracy nad kondycją.
Bo tragedii może i nie ma, ale oj! jak bardzo jest nad czym pracować. A czasu przed zimą niewiele.
Na podjeździe Głuszyca - Andrzejówka ścigam Radzia do utraty tchu, ale w końcu muszę odpuścić - odcięło mi prąd.
Nie ostatni raz tego dnia.
Ale to nic. Grunt, że stać mnie na o wiele więcej niż się jeszcze tydzień temu spodziewałam.
A praca nad formą popłaci :-D

Nie ryzykuję pokonywania całej trasy na rowerze. Wyszłoby tego ok. 80 km, a plan mój nie przewiduje aż takich przeskoków w dystansie i stopniu skomplikowania trasy.
Zatem do Zagórza docieramy autem i stąd rozgrzewkowo asfaltem ciśniemy pod Schronisko.


Muszę podkraść Radziowi, bo to tak rewelacyjnie oddaje mój nastrój.
Niezależnie od tego jak bym była zmordowana po podjeździe. Po prostu WSPANIAŁE to uczucie móc znów być w górach na rowerze!!!


W Schronisku chwila na odsapnięcie i kierunek - Waligóra. Po drodze przerwy co i rusz, bo naokoło TAK PIĘKNIE!!!






I na szczycie trza pomacać kamień... Resztę przemilczę :-P


Z Waligóry decyduję się by zjechać żółtym szlakiem - oczywiście nie tym w stronę Schroniska, ale jednak ciut bardziej terenowym niż szeroki szuter. Wchodzi bardzo znośnie, choć sztywniakiem Krossowym trochę rzuca tu i ówdzie.
Dalej jedziemy szutrami w stronę Przełęczy pod Szpiczakiem, by odbić z powrotem w stronę Andrzejówki - porządnie pod górę.
W pewnym momencie wymiękam. Tym razem nie zawiniła forma, tylko goła tylna opona uślizgująca się na kamieniach.
No ale jednak - boli, żę Kuba obok jedzie a ja muszę kawałej pocisnąć z buta.
Muszę kupić nową oponę, by niepowodzenia móc już zwalać wyłącznie na siebie!

(zdj. Radzio)

Po krótkim pitstopie ruszamy już tylko z Radziem na Turzynę. Docieramy na szczyt naokoło - żółtym rowerowym szutrem i później lżejszym podjazdem od strony Skalnych Bram. Dzięki temu czeka nas przyjemniejszy zjazd.



(zdj. Radzio)

Zmęczyłam się nielekko. Ale satysfakcja jest ogromna!
I już chcę więcej :-D
Dzięki!




Poniedziałek, 17 sierpnia 2015 | Komentarze 7

Uczestnicy


Całkiem ładnie mi się to wszystko układa terminowo.
Dziś mijają dokładnie 3 miesiące od ślężańskich harców w wyniku, których te trzy miesiące przyniosły mi stos zupełnie nieoczekiwanych doznań, wrażeń i emocji.
Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu muszę wysunąć wniosek, który mnie zaskakuje i szokuje - nie żałuję, że się to stało. Mocna nauka, ale chyba trochę mi potrzebna. Nauka na przyszłość, że o ciało dbać trzeba wyjątkowo mocno kiedy chce się prowadzić takie życie jakie ja sobie w tym momencie wymarzyłam. Że nie ma "eeee, poboli poboli i przestanie", nie ma "później pójdę do lekarza z tym kolanem, żebrem, kostką...". Bo to później albo przychodzi za późno, albo nie przychodzi wcale.
Nie twierdzę, że zacznę się teraz nad sobą roztkliwiać, nie opuszczę asfaltu i nie wrócę w teren. Co to to nie. Ale przestawiło się moje myślenie o moim ciele. Nie jestem nieśmiertelna, nie jestem nie do zdarcia, nie każda kontuzja zagoi się sama.
Zmieniło się moje myślenie, zmieniła moja dieta, zmieniło zaufanie do lekarzy i fizjoterapeutów.
Bo w czarnej dupie bym teraz była gdyby nie zaangażowanie dra Krupy i fizjoterapeutki Doroty Jasińskiej. Swojego własnego wkładu nie umniejszam, ale on jest kroplą w morzu potrzeb po każdej większej kontuzji. A fachowcy największego kalibru są niezbędni i nieocenieni. I w tym miejscu dziękuję im z CAŁEGO SERCA za to, że 90 dni po zerwaniu więzadła krzyżowego przedniego i 49 dni po zabiegu jego rekonstrukcji mogę robić takie rzeczy:

--> 12 sierpnia 2015 - znów w górach. Tym razem decyduję się na towarzyszenie chłopakom podczas jazdy po Górach Sowich i wspinam się na 1015 mnpm na szczyt Wielkiej Sowy. Tym razem jeszcze jest za rano by przywitać się z Panem Wieżowym, ale co się odwlecze... :-)

(zdj. Radzior)



--> 15 sierpnia 2015
- powtórka z rozrywki. Bo okazuje się, że w Nadleśnictwie Świdnickim zakaz wstępu do lasu jest tylko umowny. Nadleśniczy pozwala rozsądnym turystom wejść do lasu. My się za takowych uważamy więc znów na szczyt i tym razem chłopaki pozwalają sobie na ciut dłuższą trasę. A ja??!! Dla mnie najważniejsze jest kilkaset metrów między Schroniskiem Sowa a krzyżówką fioletowego z czerwonym, które to pokonuję na rowerze, uciekając przed Radziem ile tchu w płucach i krążąc uradowana wokół niego w oczekiwaniu na dojście do nas Kuby. Ależ ja już się nie mogę tego doczekać, dłużej, legalnie, bez stresu... :-D
A na szczycie, w oczekiwaniu na chłopaków, gawędzę z Panem Wieżowym, który daje mi dobry motywator by czym prędzej rowerowo stawić się na szczycie - po dotarciu na górę postawi mi zwycięskie piwo. Panie i Panowie - czas start! :-P

(zdj. Radzior)


(zdj. Radzior)





--> 16 sierpnia 2015 - rowerowo Kubi, Ania i Bogu. Na piechotę Radziu i ja. Schodzimy Masywy Raduni i Ślęży. Na luzie, choć decydując się na absolutnie nietrywialne ścieżki. Podejście niebieskim pieszym (starym) na Radunię wylewa z nas siódme poty i piętnaste śmiechy :-) Odkrywamy nowe szlaki i korzystamy z pięknej pogody. Jest świetnie!


(zdj. Radzior)






Wrażenia z tych górskich podbojów: kolano dziś nie boli, nie bolało podczas chodzenia, nie napuchło itp. Jakbym powiedziała, że nie czuję delikatnego zmęczenia i dyskomfortu to bym skłamała. Ale teraz pytanie musi brzmieć - jak się przez 3 miesiące bardzo niewiele jakkolwiek chodzi, już nie mówiąc o górach to czego można oczekiwać?
Kondycja kuleje, ale nie ma tragedii. Niczego innego się nie spodziewałam.
Kolano coraz lepiej reaguje na nieoczekiwane bodźce zewnętrzne typu - lekkie omsknięcie się nogi na patyku, niewielka przeszkoda pod nogą, której nie dostrzegłam. Jest z tym coraz lepiej, czyli czucie głębokie zaczyna się odbudowywać. Jak chodzę po (mniej lub bardziej) niestabilnym podłożu to wciąż ze wzrokiem wpatrzonym pod nogi. Muszę widzieć przeszkody, bo zdecydowanie jeszcze nie ufam w pełni tej nodze.

Ale gdyby ktoś mi miesiąc temu powiedział, że tak będzie wyglądać połowa sierpnia w moim wykonaniu to w życiu bym nie uwierzyła.
Kroki, którymi zbliżam się do celu są wciąż coraz większe.
Ale do znudzenia powtarzam sobie - byle nie dać się zwariować i nie popaść w przekonanie, że już WSZYSTKO jest ok. Bo nie jest. I jeszcze przez długi czas nie będzie. Zatem jedziemy z koksem. Tym akcentem kończę i zabieram się za poranną serię ćwiczeń :-D

I mam olbrzymią nadzieję, że jutro będę mogła się tu zalogować w celu dodania wpisu z wycieczki....

AHOJ!!!


Niedziela, 17 maja 2015 | Komentarze 12

Uczestnicy


Czas się rozliczyć z wycieczką, którą przypieczętowałam swój tegoroczny rowerowy los...
Dzień wcześniej było krótko dystansowo, ale niezwykle treściwie - Góry Suche, w których się rozkochałam i w których dopiero co na poważnie się rozsmakowałam.

Po sobotniej, suchogórskiej wycieczce czułam niedosyt gór. Zwracam się zatem do Radziora - Masyw Ślęży i Raduni? Wiele Go namawiać nie trzeba. Jego nowy Spectralowy nabytek aż się wyrywa by kosztować zacnych zjazdów. Radziu idzie za głosem dobywającym się zza czarnych piekielnych rur Mrocznego Widma i przystaje na propozycję. Ruszamy razem w stronę Raduni. Stąd lecimy na bezszlakowy zjazd z łąki trzema skałkami. Jest to mój pierwszy raz na nim po złamaniu palca, co dokonało się na tymże zjeździe właśnie. Urazu psychicznego brak, lęku brak, głowa nie płata absolutnie żadnych figli. Radziu walczy z przyzwyczajeniem się do nowej, szerszej kierownicy. A dobry to zjazd do walki, bo miejscami jest ciasnawo...



Na Przełęczy Tąpadła dołączają do nas Kuba i Piotrek i już we czwórkę (z podziałem na pary:)) docieramy na szczyt. Jako, że jesteśmy z Cre na górze sporo przed chłopakami rozkoszujemy się wyjątkowo nietłumną niedzielną Ślężą. Za jakiś czas dociera reszta. Ochraniacze na nogi i lecimy na czerwony OS1. Mmmm... pychotka.....

Początek idzie bardzo ładnie. Bawimy się na całego :-)






Zjeżdżamy z Kubskim najbardziej chyba problematyczny kawałek tego odcinka:


Za chwilę docierają chłopaki. Piotrek zauważa, że tak prędko dalej nie ruszymy - Kubski złapał flaka (CHOLERNY FLAK!). Przerwa. Radzior z błyskiem w oku przygląda się szlakowi za sobą. Widzę, że korci i przywołuje on go do siebie. Skoro przerwa to przerwa. Wyskakuję z propozycją (CHOLERNA JA!!) - Skoro i tak czekamy na Kubę to podejdźmy kawałek z powrotem z rowerami do góry, ja pojadę trochę wolniej, a Ty Radzio za mną... (CHOLERNA JA PO RAZ WTÓRY!!!).
Podczas zjazdu, na samym końcu coś mnie rozprasza przy pieńku z powyższego zdjęcia. Nie wiem co. Czy nie mogłam się zdecydować czy brać go z lewej czy z prawej? Czy zasnęłam na chwilę? Czy postradałam zmysły...?
W efekcie zwala mnie z roweru w prawą stronę, próbuję ustać, wykręca mi nogę w kolanie, czuję jak staw nie spełnia swojej funkcji, czuję jak noga mi się w kolanie nienaturalnie wygina i lecę na ziemię.
CO JEST!!!???
Boli, nie potwornie mocno, ale potwornie dziwnie. Stało się coś co mnie do tej pory nie spotkało. Nigdy nic nie skręciłam więc nie bardzo wiem co się dzieje. Kuba, zdaje się, podbiega do mnie, chce mnie podnosić, chyba nie mając pojęcia jeszcze, że to nie trakie hop-siup. Sama do końca tego nie wiem. Prawdopodobnie tak w ich mniemaniu jak i w swoim również, panikuję - mówię by mnie nikt nie ruszał (chyba... ale pasuje to do mnie:)) i siadam z boku chwilę odczekać. Kuba dalej walczy z dętką.
Po chwili zaczynam zginać nogę w kolanie. Nie boli. Macam. Nie boli. Myślę - zdrowam. Wastaję. I z powrotem jestem na ziemi. KUR.....!!!!!! Co jest grane? Nie potrafię stać. Jak się okazuje - podczas tej drugiej próby obciążenia prawej nogi Kuba zauważył, że coś mocno dziwnego się dzieje z moim kolanem. Eureka! :-)
Nic tam. Po zabawie.... Do mnie zaczyna docierać, że to zdecydowanie nie była taka-ot-sobie-glebka. Że jest źle. Jeszcze nie dociera do mnie, że może być mocno źle. Póki co wiem, że ja - Emilka vel Zosia-Samosia nie dam sobie już sama rady. Jestem zdana na chłopaków. Wtedy płyną pierwsze łzy. Chłopaki stają na wysokości zadania. Nie, to nieprawda. Stają znacznie wyżej!
Kuba bierze mnie na plecy i wnosi z powrotem na szczyt Ślęży, Piotr i Radziu zajmują się czterema rowerami. Na szczycie okazuje się, że trza by do mnie wzywać helikopter. O NIE! Dam sobie radę sama (no bo jak?!). Z pomocą wsiadam na rower i powoli ruszamy w dół żółtym pieszym. Chłopaki przede mną tworzą tunel w ewentualnych grupach ludzkich. Ja - ze łzami w oczach i wyprostowaną nogą przed sobę - jadę grzecznie za nimi. Na parkingu znów płaczę.
Od Radzia na pożegnanie słyszę  jeden z najpiękniejszych komplementów w życiu. Dzięki Radziu!!!
Jedziemy na SOR....

....dalsze dzieje opisałam tutaj.

No i cóż?! Oto zalegam kolejny dzień lipcowych upałów w łóżku, ciesząc się jak dziecko, że najgorsze (rekonstrukcja ACLa) już za mną. Teraz walczę o powrót do zdrowia. A walkę uwielbiam, więc i ten stan nie jest mi tak straszny jak sobie to wcześniej wyobrażałam.

Plan powrotu na rower w tym roku nie ulega zmianie.
W przyszłym roku mam nadzieję robić to samo co dwa miesiące temu z taką samą przyjemnością i ochotą!


Sobota, 16 maja 2015 | Komentarze 6

Uczestnicy


Piwo się pije, noga delikatnie zgięta (co ponoć ma sprzyjać regeneracji naderwanego przyśrodkowego/piszczelowego więzadła pobocznego), można dodać dwa zaległe wpisy (albo choć jeden). Co też - nie bez małego bólu serca - czynię.


16 maja 2015. Dzień jak co dzień, zdawać by się mogło.
Ciepło - jak przystało na środek maja;
w górach - jak przystało na środek maja;
na rowerze - jak przystało na jakikolwiek weekend w ciągu roku ;)

Towarzystwo wyborne:
--> ze Świdnicy zleciała się zacna grupka w postaci: Kuby, Radzia i Emi;
--> z Kudowy spłynęli nieszczególnie - jak się okazało - świadomi zagrożeń: Ania i Bogu;
--> z portalu emtb.pl zjechali: Kruku, Michał i chłopak, którego imienia za nic sobie już teraz nie przypomnę.
8 osób, spośród których chyba ino trójka wie w co się pakuje.

Zbieramy się na spokojnie, bez pośpiechu, bo i nie ma sensu się spieszyć. Dni długie. Wokół ludzie, z którymi konie kraść i jeszcze więcej. Po co wszczynać pogoń za czasem? Ma być lekko, miło i przyjemnie...

Na dzień dobry czeka nas podjazd w kierunku OS5, czyli zjazdu żółtym szlakiem pieszym przez ruiny zamku Radosno. Podjazd upływa nam w całkiem przyjemnej atmosferze, choć zawalam jako "przewodnik" dopuszczając do małego zbłądzenia jednego z uczestników. Ostatecznie wszyscy się znajdujemy na górze, gotując się na PIERWSZĄ RZEŹ.


(fot. Bogu)

Na OS5 czeka nas zjazd, który wpierw jest zjazdem, potem wpychem, potem - za ruinami - przez sekund kilka dość rzeźnickim zjazdem, by na koniec (za rzeczką) przybrać postać idealnego smakołyku.

(fot. Bogu)


(fot. Kubi)

Z OS5 wjeżdżamy na zielony pieszy, który pnie się dość ostro pod górę, ale jest szerokim szutrem i nie sprawia żadnych kłopotów od strony technicznej.
Po tym podjeździe piwo w Andrzejówce smakuje tak wyśmienicie jak sobie to wyobrażaliśmy podjeżdżając.
Czas leci, gadka się klei pięknie, ale kolejne perełki czekają.

Cel nr 2 dzisiejszego dnia to OS6, czyli zjazd niebieskim pieszym z Włostowej do Sokołowska.
Niech się dzieje co chce, ale UWIELBIAM ten zjazd. Dojdę do siebie, odnowię formę, pokonam barierę psychiczną (niekoniecznie w tej kolejności) i będę w przyszłym roku maltretować ten zjazd do omdlenia! Cel numer 584 ustalony! :P

No więc JAZDA!!!!!




Pierwsza część zjazdu (do przecięcia z żółtym rowerowym) chyba wszystkim wychodzi bardzo ładnie. Mnie, po dwóch nieudanych próbach poprzednich dni, udaje się to zjechać bez zająknięcia.
Dalej czekają nas dwa skalne uskoki, które mnie zatrzymały oba dwa razy wcześniej. Teraz miodzio! Wchodzą!! To mnie napawa radością jakich mało! Tutaj Bogu łapie flaka. Nieee, to się chyba tak nie nazywa przy bezdętkowcach, nie? Tak czy siak - wybucha, mleko się leje, B. trochę walczy z doprowadzeniem opony do stanu użyteczności, ale daje radę więc JUPI! Możemy lecieć dalej. A dalej czeka nas najmocniejsza część tego oesa - bardzo stromo, bardzo sypko, do tego jeszcze mocno skrętnie. SZAŁ!

Poniższe foty podkradnięte Bogdanowi. Ja z przodu wszystkimi kończynami ciała starałam się zjeżdżać. Szło lepiej niż podczas poprzednich dwóch zjazdów, ale - ojojoj - wieeeeeele wody we wszystkich rzekach świata upłynie zanim uda mi się to zjechać bez sprowadzania/podpierania.
Jak na tym zakręcie stanęłam to później już nijak mi to przez kilkadziesiąt metrów szło.




Po tym najcięższym kawałku wjazd w las i pychotka popuszczenia klamek przez chwilę:)


Zjeżdżamy pod samochody, żegnamy się z dwójką, z emtb, która leci na jakąś imprezę. Postanawia z nami ostać się młody - Michał. W Sokołowsku chwila na odsapnięcie, jedzonko, piwko.

Plan mój na ten dzień właściwie na dzień dobry spalił na panewce więc już po tych dwóch oesach nawet nie próbuję go wskrzeszać.
Widzę, że grupa zdecydowanie nie jest chętna by kontynuować walkę z oesami, zatem po dwóch punktach programu rezygnujemy z dalszej walki z odcinkami specjalnymi z zawodów emtb.pl w Mieroszowie.

Rzut oka na mapę. Decyzja - Ruprechticky Spicak.
Dłuuuugi podjazd, na którym Ania ciśnie z takim zacięciem, że rwie łańcuch. Bogu z przodu ciśnie tak mocno, że nie słyszy naszych stopujących go nawoływań. Walczymy z łańcuchem chyba wszyscy po kolei. Ale - jak wiadomo - w kupie siła! Więc każdy coś z siebie daje, Radzio spektakularnie kończy ;) Możemy jechać dalej. W końcu docieramy do miejsca, w którym musimy podjąć decyzję - krócej ale tylko na nogach z rowerami pod pachą, czy dłużej i przez większość czasu w siodle. Decydujemy się na....




(fot. Bogu)





No jak już ma być RZEŹ to i w dół i w górę :P

Na szczycie Szpiczaka jest PRZEmiło! Swojsko, cudownie, piwnie, widokowo.

(fot. Bogu)



I w końcu czas na zjazd!!!
Och, jakże smaczny zjazd! :D





(fot. Radziu)



Zjeżdzamy prosto pod Andrzejówkę, gdzie czeka na nas pyszna zupa. Po zupie chwila namawiania się i dzielimy się na pół: Kubi, Ania i Michał zjeżdżają prosto do Sokołowska. Radziu, ja i Bogu decydujemy się zahaczyć jeszcze o Waligórę.

(fot. Radziu) Na ruinach Schroniska.


(fot. Radziu)

I My na szczycie:)


Ja wiem, że należę do nielicznych z naszej paczki (a może nawet będę jedyną), ale wypad tego dnia nie zmienił mojego stosunku do suchogórskich melafirowych ścianek - jestem w nich zakochana po uszy! I na pewno w przyszłości z nich nie zrezygnuję. Będę walczyć, będę upadać, będę się podnosić i będę walczyć dalej. Bo piękne to są trasy. I niech sceptycy mówią co chcą, że to nie szlaki na rower, że niewarto ryzykować zdrowiem, że....
ale ja po prostu KOCHAM ten stan! I mam nadzieję, że za kilka miesięcy moje stanowisko będzie dokładnie takie samo :)
I bardzo żałuję, że jednak musiałam się pozbyć mojego miejsca startowego z mieroszowskich zawodów emtb, które odbyły się 6 czerwca. Ale nie wszystko stracone. Przyszły rok czeka. Ja wciąż młoda :p
WALKA TRWA!


(dane wycieczki - dystans i przewyższenia zajumane Radziorkowi. Dzięki!)



Niedziela, 12 kwietnia 2015 | Komentarze 9

Uczestnicy


Po rozkrętce dnia wczorajszego w kameralnym Kubowym towarzystwie dziś dzień większego zgromadzenia.
Docieramy z Kubskim na miejsce przed czasem, po chwili zaczynają zjeżdżać się riderzy z forum emtb.pl, z którymi jesteśmy pobieżnie umówieni na dziś. I jako zwieńczenie oczekiwania na parkingu zjawia się DKL prosto z Kudowy :) Cudnie, są wszyscy. Szyku szyku i JAZDA pod górę w stronę czerwonego OS1. Podjeżdżamy w dość spokojnym sześcioosobowym składzie: Łukasz "Elwuu", Piotrek "Makrela", 2xKudowa i 2xŚwidnica.

Po dotarciu na szczyt okazuje się, że na wstępie OS1 w pełnym skupieniu technikę ćwiczą Roberto "Ghost" i Vasco.




W międzyczasie na miejsce dotarł jeszcze ciut spóźniony Hermanstopek:


A tu Kubi i bikestatowa dwójka (Lea i Cerber) na początku OS1 widziana oczyma Ani J-K:


Dalsza część czerwonego to kupa zabawy, ciągłe wzajemne tasowanie się i nareszcie zjechana przeze mnie całość w 100% :D

(fot. Cerber)







Dalsza droga to powrót na Przełęcz Tąpadła, wpierw terenem, końcówka asfaltem. Na Przełęczy rozstajemy się z Robertem, Vasco oraz Łukaszem i w piątkę po krótkiej przerwie lecimy na Radunię. Plan był ciut inny - miały być kolejne dwa odcinki specjalne prosto z zawodów enduro emtb Ślęża, ale... Radunia tak kusiła, że zdecydowaliśmy się zamienić jeden z odcinków na szczyt. Lecim!



(fot. Cerber) Musiałam pochwalić się moim nowym outfitem rowerowym :D

Na końcówce podjazdu na szczyt Bogu daje popis siły, który z największą przyjemnością podziwiam i fotografuję:


Ja wciąż nie mogę uwierzyć, że kiedyś uda mi się to wjechać.
I w ten sposób docieramy na szczyt, gdzie nie zabawiamy za długo, bo zjazd przywołuje.


Nie decydujemy się tego dnia na stary niebieski pieszy, lecimy na smakowy singiel z trzema uskokami. W międzyczasie znów dociera do nas zagubiony w akcji Herman :)
Lecę na pierwszy ogień. Uskoki zjechane prawie z zamkniętymi oczami :P
Teraz czas na resztę, która okazuje się być szalenie miłymi celami do ustrzeliwania komórczakiem! (w górze, po prawej, mały pukcik - Ania:) )








Ania jeszcze nie decyduje się na zjazd skałkami, ale patrząc na Jej postępy jestem przekonana, że to kwestia chyba nawet nie miesięcy a tygodni kiedy uda jej się uporać z lękiem wysokości na stromych odcinkach. I za to z całej siły trzymam kciuki!!

A ja?! A ja dupa. Na wydawać by się mogło trywialnej drugiej części tego zjazdu zaliczam glebę. Nie wiem skąd ona. Może tochę za szybko, trochę za mało skupienia, może kamyczek, a może nic tylko jakiś niefart. Upadam na rękę. Wsiadam z powrotem na rower, zjeżdżam do końca, do chłopaków, utyskuję przez chwilę na bolący palec. Chłopaki patrzą na mnie, przytakują i wracają do swojej dyskusji :) No ok, poboli poboli i przestanie, nie ma co narzekać za bardzo, co by za szybko swego prawdziwego oblicza nie odsłaniać przed nowo-poznanymi tak na dzień dobry :P
Poniżej zdjęcie oczekujących robione już (jak się okazało na drugi dzień) złamanym palcem:)


Dalej kierujemy się na część OS4, która nie przynosi jakiś szczególnych uniesień (może jej druga połowa jest bardziej porywająca).

(fot. Cerber)

Na trasie ucieka Herman, po dotarciu na Przełęcz Tąpadła odłącza się również Makrela. Zostajemy we czwórkę. Na Przełęczy ludzi zatrzęsienie. Znajdujemy kawałek wolnej trawki, rozkładamy się, pochłaniamy kiełbasy, piwa, kanapki, bułki. Co wlezie. A co?! Zasłużyliśmy!
Po wypoczynku wskok na siodła i kolejny raz szczyt. Tym razem chcemy zjechać kawałek czerwono-żółtym w stronę Wieżycy.
Na trasie mnóstwo ludzi. Nogi już trochę ciężkie, ale jakoś idzie. W końcu wjeżdżamy na szczyt po raz drugi!


Dalej to już żadna nowość. Wszyscy już zmęczeni ale uradowani pędzimy między turystami pieszymi walcząc o każdy wolny kawałek drogi łokciami :P Idzie piknie, choć palec coraz bardziej doskwiera. O - o...




Na Przełęcz wracamy tą samą drogą co dzień wcześniej z Kubikiem: bezszlakowa ścieżka --> kawałek czerwonego OS1 --> czarny -- > Przełęcz
I ja, ciut zbaczająca z trasy:


I Ania pędząca czerwonym:


---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wizyta na drugi dzień w szpitalu i zdjęcie rtg ręki nie pozostawiło złudzeń - złamany paliczek dalszy środkowego palca prawej ręki. Palec w szynę na 4 tygodnie i odpoczynek od roweru (czytaj - od ciężkiego terenu:D ). No nic. Jako, że wpis dodaję z opóźnieniem 9ciodniowym to w tym miejscu mogę donieść, że palec się goi. Opuchlizna już prawie zeszła, boli przy spotkaniu z każdą grubszą dziurą w asfalcie, ale nie boli przesadnie więc nie rozczulam się nad sobą za bardzo, bo i nie o to w rehabilitacji chodzić powinno :)