avatar Ten blog prowadzi lea.
Przejechałam 44307.11 km, w tym 5998.80 w terenie.

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2014

Dystans całkowity:1444.98 km (w terenie 336.00 km; 23.25%)
Czas w ruchu:74:22
Średnia prędkość:19.43 km/h
Maksymalna prędkość:65.80 km/h
Suma podjazdów:21449 m
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:68.81 km i 3h 32m
Więcej statystyk
  • DST 32.72km
  • Czas 01:16
  • VAVG 25.83km/h
  • VMAX 44.30km/h
  • Podjazdy 218m
  • Sprzęt ZaSkarb

Poniedziałek, 19 maja 2014 | Komentarze 2


Szybko z rana, bo od 10 obowiązki wzywają.


  • DST 74.48km
  • Czas 02:45
  • VAVG 27.08km/h
  • VMAX 52.40km/h
  • Podjazdy 721m
  • Sprzęt ZaSkarb

Niedziela, 18 maja 2014 | Komentarze 4


W oczekiwaniu na jedno i w oczekiwaniu na drugie, raz do południa, potem pod wieczór.
Ale treningi z tego wyszły bardzo konkretne i z tego mam radochę.






  • DST 72.80km
  • Teren 13.00km
  • Czas 03:49
  • VAVG 19.07km/h
  • VMAX 49.40km/h
  • Podjazdy 1221m
  • Sprzęt ZaSkarb

Czwartek, 15 maja 2014 | Komentarze 14


Ostatnio ciężko mi szło poranne zebranie się na rower. Wspominałam niedawno czasy, gdy nie było dla mnie problemem wyjechać w tygodniu nawet o 6tej, by przed pracą zrealizować jakąś dłuższą trasę. Może jakiś niewielki kryzys mnie nawiedził?
Tak czy siak. Dziś jakoś poszło. Przed 8 siedziałam w siodle z planem na Góry Suche. Zimno, mgliście, nad głową wciąż wiszą chmury. Będzie z nich padać czy nie będzie??? Nie padało. Ale jakaś taka mało majowa ta pogoda wczorajsza była. Klimat jednakże w górach bardzo w moim stylu.

W teren wjechałam w Łomnicy, pokonując mocny terenowy, bezszlakowy podjazd na szczyt Granicznika. Stąd zjazd na Przełęcz pod Szpiczakiem. Zielonym TdG dojeżdżam pod Waligórę, olewam szczyt i kieruję się na smakowity singielek niebieskiego TdG. Zjazd okraszony uroczymi widokami na Szpiczaka. Dalej Andrzejówka, Turzyna (z terenowym podjazdem czerwonym pieszym, który i tym razem mnie pokonał na samej końcówce), Skalne Bramy i smaczny kąsek czerwonego pieszego do Grzmiącej.

To było dobre rowerowe przedpołudnie! :)


W drodze na Granicznik (801 mnpm)


Singiel niebieskiego szlaku rowerowego strefy Tour de Głuszyca.


Przebijający co chwilę przez drzewa Ruprechtický Špičák.


Rzut oka za siebie na Waligórę i Szpiczaka. Na łąkowej trasie dojazdowej z Andrzejówki w stronę Turzyny.


Widoku spod Skalnych Bram na Góry Sowie zabraknąć nie moża :P


I tym razem w scenerii wiosenno-letniej początkowy singiel czerwonego pieszego zjazdu ze Skalnych Bram do Grzmiącej. Dziś wyjąkowo sprawnie mi poszedł, choć miejscami nie było sznasy jechać, ciężko się szło, gdy buty po błocku ześlizgiwały się w "przepaść".




  • DST 72.71km
  • Czas 02:57
  • VAVG 24.65km/h
  • VMAX 55.70km/h
  • Podjazdy 815m
  • Sprzęt ZaSkarb

Środa, 14 maja 2014 | Komentarze 7


Poranna przejażdżka została skrócona z przyczyn nie do końca ode mnie zależnych ;)
Jednakże w planie tylko 3 godziny pracy, w związu z czym po południu mogłam podjąć kolejną próbę sprawdzenia nowych spodenek rowerowych Pearl Izumi In-R-Cool. Wrażenia z jazdy w nich póki co są wyśmienite, tylko z kilkoma malutkimi "ale". No i przy okazji pogoda popołudniem okazała się być znacznie łaskawsza niż ta poranna.

To była jazda dla samej jazdy, bez głębszych podtekstów, bez potrzeby podziwiania przyrody, poznawania czegokolwiek nowego. Po prostu ostre kręcenie było celem samym w sobie, bardzo satysfakcjonującym.


W. Sowa widziana ze szczytu podjazdu w Michałkowej.


I droga, którą zjeżdżałam do Walimia.


  • DST 45.82km
  • Teren 6.00km
  • Czas 02:11
  • VAVG 20.99km/h
  • VMAX 47.20km/h
  • Podjazdy 580m
  • Sprzęt ZaSkarb

Wtorek, 13 maja 2014 | Komentarze 0

Kategoria Masyw Ślęży


Plan był zdecydowanie bardziej ambitny, ale deszcz, który mnie złapał na Przełęczy Tąpadła, po zjechaniu z Raduni, skutecznie przytemperował moje zapędy.
Dzięki skróceniu trasy uradowana dotarłam jeszcze do Mamy na kawę :D


Widoczek z polanki na szczycie Raduni. Chwilę później pomknęłam bezszlakową drogą, na której zaskarowe hamulce to zdecydowanie ZA MAŁO!


W drodze do domu, gdzieś przed Miłochowem, zlało mnie powtórnie z tego.


  • DST 87.68km
  • Teren 70.00km
  • Czas 07:00
  • VAVG 12.53km/h
  • VMAX 45.90km/h
  • Podjazdy 2432m
  • Sprzęt ZaSkarb

Niedziela, 11 maja 2014 | Komentarze 14

Uczestnicy


Nachodzą człowieka od czasu do czasu takie wycieczki, których za nic w świecie nie udaje mu się poprawnie opisać. Bo i tak jakby się nie nastarał i nie napocił to nawet w części nie uda mu się przekazać jak wspaniale się bawił. I to właśnie był jeden z takich wypadów.
Sobotnią wrocławską imprezkę urodzinową mojego małego słodkiego bratanka zakończyliśmy około godziny 18:00, spakowaliśmy się z Kubikiem do auta i pomknęliśmy na złamanie karku do Kudowy. Wiedzieliśmy, że Ania z Bogdanem w nieskończoność z pizzą nie będą na nas czekać :)
Wieczór kudowiany upływa w cudownej atmosferze. Mnie już pod koniec oczy zaczynają się kleić, czuję pobudkę o 5tej, czuję uciążliwą jazdę po Wrocławiu. Zadziwiam Bogdana odmawiając chęci przyjęcia ostatniego proponowanego mi piwa, dając tym samym do zrozumienia, zupełnie nieumyślnie, że czas pakować się do wyrek. Zatem pełni nadziei odnośnie niedzielnej pogody kładziemy się spać.

Ja, jak to ja, muszę obudzić się za wcześnie, inaczej nie byłabym sobą. O 6tej zerkam za okno. Pada. Pierwsza myśl – jaką decyzję podejmuje Tomi, docierający do nas z Wrocławia. Jak się okazało za chwil kilka, podjął On decyzję jedyną prawidłową i najlepszą z możliwych i ok. 9:00 stawił się w Kudowie wraz ze swoim Specem :-) I bardzo dobrze, bo pogoda z minuty na minutę staje się coraz znośniejsza, aż w końcu – w chwili wyjazdu – można o niej powiedzieć już nawet ładna.

Następuje podział na dwie grupy.
→ Grupa nr 1, pod dzielnym przewodnictwem Aneczki, składa się dodatkowo z dwóch drabów – Kuby i Artura. Piękny opis Ankajowej trasy znajduje się na Jej blogu.
→ Grupa nr 2, którą perfekcyjnie dowodzi Cyborg;) składa się również z dwóch drabów, ale prócz Przewodnika i Tomiego, w tejże grupie znajduję się również ja.

Początkowo w planie mamy na dzień dobry przejazd przez Skalniaka, z czego rezygnujemy na rzecz niebieskiego szlaku pieszego biegnącego z Rozdroża pod Lelkową do Szosy Stu Zakrętów. Na pierwszym terenowym podjeździe na Rozdroże chłopaki coś sapią, że nie ta forma, że ciężko będzie z taką kondycją zrealizować całą zaplanowaną na dziś trasę... Ponoć kokieteria to domena kobiet, ale okazuje się tym razem, że i faceci potrafią się czasem podrażnić ze słuchaczem, by po chwili już pokazać mu na co ich tak naprawdę stać :D


Z pozdrowieniami dla Wodza z niebieskiego szlaku Rozdroże pod Lelkową-Droga 100 Zakrętów.

Z radością docieramy do Karłowa i pod samo wejście na Szczeliniec Wielki. Pakujemy się na pyszny niebieski pieszy okrążający Szczeliniec Mały, skręcamy na Pasterskie Łąki, które i tym razem urzekają mnie swym urokiem. Po chwili jesteśmy już pod Pasterką. Podczas kręcenia pod Schronisko zaczynają się delikatne namowy Wodza by może stanąć, może uzupełnić minerały...? Nic z tego, nie teraz, Wódz jest nieubłagany. Wyrokuje, że najbliższy pobór płynów będzie dopiero w Americe i basta! Skruszeni pochylamy głowy, przyjmując dzielnie delikatne skarcenie za naszą chwilową chęć małej niesubordynacji. Bo w sumie bardziej niż piwa to chce nam się tego co Wódz najlepszego ma dla nas w zanadrzu. Jedziemy zatem dalej. 


Pod Szczelińcem Wielkim.


Niebieski wokół Szczelińca Małego.


Pasterskie Łąki.

Machowski Krzyż, Pański Krzyż, wszystko idzie całkiem sprawnie. Następuje podjazd pod Bożanowskiego Szpiczaka, którego chyba żadne z nas nie odczuwa. A na szczycie radowanie oczu i serc pięknymi widokami, wspaniałymi humorami i wzajemnym towarzystwem.
Zjeżdżamy z powrotem na Pański Krzyż. Ja zaczynam coraz intensywniej rozmyślać o tym co nas zaraz czeka, czyli pięknych telewizorach na zielonym szlaku rowerowym schodzącym do Martinkovic. Wraz z tą świadomością zaczynają nawiedzać mnie wspomnienia majówkowych gleb. Wiem, że nie mogę sobie pozwolić na te myśli, bo nic z tych zjazdów dziś nie będzie. Wiem, że jeśli się nie przemogę tu i teraz, to następny raz może być nie wiem kiedy...
Dojeżdżamy do celu, jeden zjazd, drugi, osławiony kawałek z największymi telewizorami niestety dziś mnie pokonuje, ale to na pewno przez to, że się Bogdan gapił i mnie rozproszył :P Wszystko idzie wspaniale. Po złych myślach nie ma śladu. Teraz już wiem, że wszystko dzisiejszego dnia może się udać zrealizować. Czy tak będzie? - zobaczymy. Ale nastrój i nastawienie mam wspaniałe więc po prostu uffff... :-)


Bożanowski Szpiczak.


Moja męska obstawa na Bożanowskim:)


Brawo Tomi za pokonanie tego kawałka (najbardziej problematycznego ustrojstwa akurat zabrakło na fotce) w całości!

W końcu docieramy do Ameriki. Tu czas na wypoczynek, chwytanie tych paru fotonów, którym uda się przebić przez ciężkie chmury zasłaniające powoli niebo. Śmiechu kupa. W międzyczasie Przewodnika grupy nr 2 łapie telefonicznie Przewodnik grupy nr 1. Ludzie się tam gubią na potęgę, zaliczają po kilka razy te same pętle wokół Szpiczaka i inne cuda. Absolutnie bez zgody Aneczki, która na wszystkie sposoby stara się trzymać chłopaków w kupie, ale ci jakoś nie chcą Jej iść na rękę :D


Amerika.

A nam powoli zaczyna się robić zimno, czas ucieka przez palce. Wstajemy, pakujemy tyłki na siodła, ja – mimo chłodu, ale świadoma tego co mnie zaraz czeka – zdejmuję softshella. I ruszamy. Czyli przed nami podjazd-morderca. Podjazd, który wyciska z każdego szesnaste poty, doprowadza do palpitacji serca... i niestety również tym razem staję. Każde z nas staje mniej więcej na środku podjazdu. Matko jedyna! Tyle podjeżdżaliśmy, ściany podjeżdżaliśmy, a tu wymiękamy. Ale nie nie nie. Podejrzewam, że nie tylko ja jeszcze policzę się z tym podjazdem i dokopię mu w końcu porządnie!
Ja wiem co mnie teraz czeka, Bogu wie co go czeka. Tylko Tomi jest tu pierwszy raz i zjazd zna ino z teorii. Fajny był, co T.?! :D
I tym razem z końcowym uskokiem żadne z nas sobie nie radzi. Wiem, że się to da zjechać, jestem tego pewna, że nawet na Zaskarze mogłabym dać radę. Tylko jak przekonać się w ostatniej chwili, że ryzykowanie życiem się opłaci, że warto? No dobra, dramatyzuję. Ale ostatnia chwila, kiedy dojeżdżasz, jesteś na tym głazie, widzisz przed sobą to co widzisz i zastanawiasz się – JAK, DO CHOLERY, NO JAK!?! I tu stajesz, bo blokuje Cię strach. Strach do pokonania. W odpowiednim momencie się uda!


Uradowana na końcu podjazdu.


Ostatni kamol, który kiedyś pokonamy!!


Godziny mego oczekiwania mijają. W międzyczasie zdążyłam się wykąpać w przydrożnej kałuży, przespać na przydrzewnym mchu, upolować, wypatrosić i uwędzić jakiegoś starego łosia. W końcu, po dłuuuugim czasie faceci skończyli obgadywać "którędy, pod jakim kątem, kiedy i z kim" i usadzili dupska z powrotem na siodłach, by walczyć z kolejnymi zjazdami nie-do-zjechania tylko w teorii :P

Dalej wciąż jest sporo fajnego zjazdu, podjazdu, potem korzennego odcinka, pysznego odcinka, na którym jestem pierwszy raz i który prowadzi nas do dzikiej chatki w środku lasu, tuż przed Suchym Dulem. Gdzieś po drodze zlewa nas trochę deszcz, ale krótko, więc niewiele sobie z niego robimy.


Na korzonkach.


Relaks pod chatką.

A potem? Potem trochę wiem gdzie jestem, a trochę nie. W końcu docieramy asfaltowym podjazdem z powrotem do Pańskiego Krzyża skąd znów Bogu ma dla nas smakowity kąsek w postaci technicznego zjazdu. W pewnym momencie czuję jak zaczyna odcinać mi prąd. Małe śniadanie i mały banan na trasie to o wiele za mało dla takiego łasucha jak ja. Więc niepomna na otaczające nas obłędne okoliczności przyrody...i niepowtarzalnej, wyglądam jedynie Pasterki i obiadu.
Docieramy, pytamy czy była już tu ekipa nr 1. Była. Szkoda, że nie udało nam się zgrać w czasie, by wspólnie pochłonąć obiad i mikroelementy płynne.
I bardzo bardzo mniej więcej teraz to co było dalej. A była Ostra Góra z genialnym zjazdem. Była Sawanna Afrykańska, która ujęła mnie za serce niebywale. Był gdzieś po drodze dłuuuugi podjazd po raz kolejny na Lisią Przełęcz, który szedł opornie, ale z Wami nie był tak straszny jak byłby w pojedynkę. Był kawałek nie ujęty na mapce, podczas przejazdu którego trafiliśmy na obłędny punkt widokowy na skałkach. No i był zjazd czerwonym pieszym do samej Kudowy, gdzie czekała na nas już druga grupa; czysta, pachnąca i uradowana swoją trasą.


Gdzieś. Mimo zmęczenia uśmiech nie chce mi schodzić z twarzy :)


Punkt widokowy zdecydowanie piękniejszy od samych widoków.


Na Sawannie.

Cóż mogę rzec? Najzwyklejsze dziękuję musi wystarczyć. Było najlepiej jak to możliwe!


  • DST 84.79km
  • Czas 03:22
  • VAVG 25.19km/h
  • VMAX 48.50km/h
  • Podjazdy 316m
  • Sprzęt ZaSkarb

Sobota, 10 maja 2014 | Komentarze 4


Pobudka o 5:00 (po co tak wcześnie do licha?!) po to by w trasę wyruszyć sporo po 8.
Pogoda ładna, Słońce świeci, po drzewach widzę, że silny wiatr będzie sprzyjać praktycznie na całej trasie, wiejąc rozkosznie w plecy (te chwile kiedy przychodziło mi zmierzyć się z nim z boku lub od przodu pokazały mi jaką katorgą byłby powrót na rowerze z powrotem). Trasa w ogólności wciąż z górki. Dzięki temu, mimo topornych opon i jazdy na starym gratku, po ok. 60ciu kilometrach docieram do Wrocławia ze średnią bliską 29 km/h. Jazda przez Wrocław to piekło. Nigdy Wrocławia nie lubiłam, pięcioletni pobyt tam podczas studiów również mnie do niego nie przekonał. Mówię stanowcze NIE dużym miastom. Pokonuję prawie całe miasto, docieram do rowerowego, w którym czeka na mnie piękny nowy hak. Uradowana wyciągam stare dwie połówki, by upewnić się, że wszystko jest ok. I tu kąciki moich ust z góry szybko wędrują w dół. To nie tan hak. Ok. Będziemy walczyć dalej by w końcu dostać ten właściwy. Humor mam dobry więc nie przeżywam tego tak bardzo. Droga z Biskupina na koniec Legnickiej idzie już bardzo sprawnie, choć i tu kręcę trochę bez sensu nie potrafiąc się do końca odnaleźć w wielkomiejskim zgiełku.
Na pl. Jana Pawła II dostrzegam rowerzystę wpatrującego się w kostkę brukową. Daję po hamulcach, podchodzę - zerwany łańcuch. Moje serce rośnie, bo przecież na dniach zakupiłam nowiutki skuwacz, który tylko czeka na swoją pierwszą robotę :) Szybkie rozkucie, skrócenie, ponowne skucie, w miłej atmosferze i sympatycznej pogawędce.
To był dobry dzień. Dobra rozgrzewka przed dniem następnym :)




  • DST 63.44km
  • Teren 6.00km
  • Czas 03:04
  • VAVG 20.69km/h
  • VMAX 58.20km/h
  • Podjazdy 1096m
  • Sprzęt ZaSkarb

Czwartek, 8 maja 2014 | Komentarze 2


Zaskar został z powrotem przemieniony na rower górski. W oczekiwaniu na hak do Krossa (oczekiwanie przedłuża się znacząco) to GieTek znów jest moim rowerem podstawowym.
Rano następuje zmiana opon, przełożenie siodełka z Krossa, kombinowanie z jego ustawieniem (niestety sztyca zaskarowa jest cieńsza od krossowej, w związku z czym musiałam jeszcze trochę pokombinować z wygodnym ułożeniem siodła przed weekendem).
Cel - Sowie i zjazd niebieskim na Przeł. Walimską. Plan ulega małej zmianie w ostatniej chwili i wybieram wariant trudniejszy/ciekawszy - zjazd z Małej Sowy do Walimia. Chodzi o sprawdzenie trzech kwestii: 1) jak mają się nogi w terenie (dobrze); 2) jak wygląda sprawa mojej blokady psychicznej po zeszłoweekendowych glebach (blokada miała się źle, czyli jej prawie nie było czyli sytuacja prezentowała się bardzo dobrze:)), 3) jak tam siodełko (nienajgorzej, ale jeszcze trzeba było ciut przy nim pokręcić).
Ogólnie - pełna satysfakcja po tym krótkim wypadzie porannym.

Na Małą Sowę docieram z Przełęczy Sokolej przez Orła, Sowę, kawałek fioletowym, czerwonym rowerowym, ze szczytu już sam żółty.








  • DST 13.21km
  • Czas 00:33
  • VAVG 24.02km/h
  • VMAX 32.10km/h
  • Sprzęt ZaSkarb

Wtorek, 6 maja 2014 | Komentarze 0


Krótko, po weekendzie pełnym przygód, podczas których rowery za główny cel obrały sobie zepsucie moich nóg.
Szybka przejażdżka do Mamy i z powrotem, w celu sprawdzenia czy bardzo boli podczas jazdy.
Nie bolało bardzo.


  • DST 97.50km
  • Teren 25.00km
  • Czas 06:00
  • VAVG 16.25km/h
  • VMAX 65.80km/h
  • Podjazdy 2315m

Piątek, 2 maja 2014 | Komentarze 12

Uczestnicy


Pierwszodniowe zerwanie haka nie bolało ze względu na straty w sprzęcie, co przez konieczność pożegnania się z rowerowaniem przez kolejne trzy dni w ogólności.
Z pomocą przyszła Super-Ania ze swoim KTMem. Z założenia miała Kochana drugi dzień spędzać pieszo więc wyszła z propozycją bym dosiadała Jej Lycana. Z ledwością powstrzymałam łzy wzruszenia i tylko modliłam się w myślach, by i tego cuda nie skasować gdzieś na trasie...
Poranne drugomajowe spojrzenia przez okno nie napawały optymizmem. Pogoda mocno się przetransformowała i z lata w ciągu nocy przeszła w chłodną jesień. Deszczu jednak ni widu ni słychu więc z wypadu nikt rezygnować nie zamierza. A cel tego dnia konkretny, bo to przecie w oddali czeka na nas elektrownia szczytowo-pompowa Dlouhé Stráně. Dwa sezony wcześniej, podczas jazdy z Toompem, poległam na trasie i nie zdobyłam szczytu, dlatego też motywacja dla mnie była podwójna. Nie poddać się fizycznie (jak pod chatką) i psychicznie (jak podczas załamania pogody). Wyjeżdżając z rana na trasę nie spodziewałam się jeszcze jaką dla mnie, jak i całej reszty ekipy, w tej materii Wszechświat szykuje niespodziankę...

Początek trasy tego dnia to asfaltowy dojazd 44-ką do Bělá pod Pradědem. Chwila jeszcze asfaltu do góry, docieramy do Drátovnej (600 mnpm), następuje skręt w lewo w nieznaną chyba nikomu drogę, mającą nas zaprowadzić na Červenohorské sedlo (1013 mnpm)


Od samego początku towarzyszą nam gęste mgły, nadając dojazdowi na Sedlo niezwykły, mistyczny charakter. Dopóki nie pada, to taka pogoda należy do jednych z moich najulubieńszych. Wiem wiem - nic nie widać, okulary parują, wilgoć oblepia ubrania, zimno i ponuro. Ale gdyby Słońce świeciło przez cały czas to i wrażenia pogodowe byłyby niezmienne. A zmiany to przecież fajna sprawa i jakże barwne później dzięki temu wspomnienia :)






Na krótkim postoju Pod Velkým Klinem (970 mnpm) widać, że humory wszystkim dopisują :D Zastanawiam się, która z osób chciała biednemu fotografowi-Ryjkowi spuścić w tym momencie największe manto :) Myślę, że miny mamy nietęgie ze wzlędu na świadomość nieuchronnie zbliżającego się końca podjazdu na Sedlo.

Na fullu podjeżdża mi się genialnie. Bardziej wyprostowana pozycja niż na Krossie na tym etapie jazdy daje dużo satysfakcji. Moje uczucie do fulla ulegnie natomiast zmianie o 180 stopni podczas terenowego zjazdu. O ironio!

Po dotarciu na szczyt przełęczy Ryjóweczka przywołuje na mą twarz szeroki uśmiech oznajmiając, że na tym etapie podróży nie pozostaje nic innego jak przyczaić się w jakiejś knajpce. Oczywiście w celu ogrzania się.


Nie mnie jedną raduje ta informacja :)

W knajpie jest uroczo, swojsko, przedpotopowo. Czas oczywiście przyspiesza i nim się obejrzymy nadchodzi chwila powrotu na rowery. Wszystko jest pięknie dopóki nie wyjdziemy na zewnątrz. Tam dopadają nas odgłosy burzy. Niedalekiej. Lekko zatrważającej. Nie wiem jakim cudem, ale zostaje podjęta decyzja kontynuowania trasy. Przyznaję, że zaskoczyło mnie to nielicho, bo zanim jeszcze zdążyliśmy opuścić parking przedknajpiany ciuchy nasze zaczął rosić coraz bardziej rzęsisty opad. No ale kim ja jestem by oponować?! :) Ciśniemy zaplanowaną trasą, powoli, naokoło, szuterkiem zmierzając w stronę Kout nad Desnou. Mimo opadu (który całe szczęście wciąż pozostawał na znośnym poziomie deszczu, nie zmieniając się w ulewę) dane nam jest podziwiać fantastyczne widoki: Pradziad z szalejącą nad nim burzą, Dlouhe Strane z przetaczającymi się nad nim ciężkimi chmurami, Kouty w dolinie - cudownie i błogo oświetlone Słońcem, dające nadzieję na ładną pogodę w dalszej części dnia.










A tu już pod Petrovką. Następuje podział na podgrupy - Renatka z Grzesiem wybierają Pradziada, reszta - niepomna na pogodę - postanawia kontynuować zaplanowaną trasę. Żegnamy się z rodzeństwem i uskutecznimy zjazd leśnym asfaltem w stronę Kout.


Renia i Grześ na szczycie najwyższej góry Jesioników Wysokich.




Po drodze ze Zbyszkiem zatrzymujemy się na chwil kilka podziwiać podeszczowe widoki.

Pogoda ustabilizowała się na satysfakcjonującym, bezulewowym poziomie. Dobrze. Bardzo dobrze. Jest szansa, że jednak się uda...? E-he. "Nie tym razem:)" - śmieje się ktoś na górze, odkręca kurek i spuszcza nam na głowy hektolitry zimnego deszczu z gradem. Ma to miejsce.. na którym? Trzecim? Czwartym kilometrze podjazdu na szczyt elektrowni? Trochę za późno wyciągam przeciwdeszczówkę i przypłacam to przemoczeniem softshella. Po przyodzianiu tak nieprzemakalnej jak i nieoddychającej żółci rozradowana jadę przed siebie. Po prawej mijam Ryjka walczącego ze swoją kurtką. Przekonana, że reszta dzielnie pruje pod górę, czynię to samo. Mija krótka chwila, na poboczu dostrzegam porzucone rowery, a pod tyci drzewkami przemoknięte, przyczajone, mokre kury w liczbie osób 5.


Dołączam do nich, po kilku minutach przybiega również Ryjeczek, złorzecząc na swoje nagie drzewko ochronne, kuląc się pod krzakiem i uskuteczniając antydeszczową medytację. Tak stoimy, złość i rozczarowanie przykrywając uśmiechami i dowcipami. Mnie trochę szlag trafia - drugi raz? w tym samym miejscu? taka sama przeszkoda? Mijają minuty, w butach jeziora, kurtki coraz gorzej radzą sobie z ulewą, a ta wciąż przybiera na sile.
Ryjek powstaje mężnie, wyskakuje spod ochronnych drzewek wprost na deszczo-grad i z uśmiechem na ustach zarządza - "KOUTY! OBIAD!! PIWO!!!".
raz
dwa
trzy...


...i po pokonaniu kilku kilometrów zjazdu już jesteśmy w knajpie, przemoczeni do suchej nitki, ale uradowani obecnością dachu.

W takich okolicznościach przyrody wstydu w nas za grosz. Ściągamy buty, zdejmujemy skarpety, kiedy wychodzi Słońce wynosimy wszystko przed knajpę w nadziei, że te kilka minut choć odrobinę przesuszy nasze 'onuce'.
Pogoda robi się coraz bardziej genialna, po ciemnych chmurach ślad ginie, Słońce pięknie świeci już kolejne dekaminuty. Koniec knajpianej sielanki, czas zacząć rozważania, kto co gdzie i z kim. Baaaaardzo opornie nam to idzie. Morale mocno podupadły. Chciałoby się, ale się nie chce. Przydługi postój na dworze również nie jest niczym ekscytującym kiedy wszystko na człowieku mokre. Ryjek waha się najdłużej i ostatecznie, jako Przewodnik Stada odpowiedzialny za swoją trzódkę, postanawia przyłączyć się do grupy skracającej trasę - Ani, Zbyszka i Feniksa - i przez Premyslavskie Sedlo, Branną i Ostruzną wrócić do Jesenika.


Uśmiechnięta Ania podczas powrotu do Jesenika

Ja + dwójka Bogdanowa kontynujemy trasę i wracamy na podjazd na szczyt elektrowni. Tym razem bez niespodzianek. Całkiem żwawym tempem docieramy na górę. Po drodze znów zaczyna padać, ale ani trochę uciążliwie. Satysfakcja z dotarcia na szczyt jest co najmniej podwójna!


Przy dolnym zbiorniku wodnym.


Pozostałości gradowo-śnieżnych opadów.


Na szczycie elektrowni.


Na fotce, po prawej stronie, widać przewalające się przez góry chmury. To w nie wjedziemy później podczas zjazdu do Jesenika.






Ninja przygotowuje się do zjazdu :)

Zjazd uskuteczniamy do Kout, wybierając z Cerberem terenowy wariant - dla mnie kolejny nietrafiony wybór.


Zjeżdżając wzdłuż stoku za późno zauważam konkretny rów, nie podbijam kierownicy (za co później zgarniam, zasłużenie, mały ochrzan) i zaliczam nieprzyjemny lot nad kierą. Upadek boli. Boli niefart tych dwóch dni. No nic. W końcu docieramy do Kout, za chwilę dołącza do nas Bogdano, który wybrał asfaltową dłuższą alternatywę zjazdu. Teraz już tylko przed nami jakieś 10 km podjazdu szosą na Červenohorské sedlo, który idzie bardzo sprawnie. Z przełęczy okropny zjazd do Jesenika - b. gęsta mgła, mżawka, temperatura nieprzekraczająca 5 st C - katorga! Ale jakże pysznie smakował w końcu prysznic :D

Dziękuję Wam za ten wspaniały dzień. Dzięki Ryjku za organizację trasy. I Tobie Bogdano za przewodnictwo w jej drugiej części.
Będzie co wspominać!
Ani K. drogiej największe podziękowania się należą - bez Ciebie nic z tego by mnie nie spotkało.